Strony

27 lut 2020

Od Althei C.D Lucille (do Ivana)

Dryfowałam jak gdyby między dwoma odległymi światami. Rozumiałam, że jestem w okropnym, wręcz kategorycznym położeniu, lecz w obecnym stanie psychicznym bywało to niemal nienaturalnie obojętne. Suchość ustach, mrowienie wymiocin podchodzących do gardła wcale nie było najgorsze. Pustka w pamięci, jedna wielka dziura — to było. Zmuszając się do nadzwyczaj ciężkich, nie prowadzących do niczego myśli, próbowałam załatać ten ubytek sensowną kupą gruzu, ale sensowność i racjonalność omijała mnie dzisiaj szerokim łukiem. Co by mi do głowy nie przyszło, ból przeganiał każdą myśl, skłaniając mnie do tego, by sobie po prostu odpuścić. Zbadajmy położenie jeszcze raz. Byłam na niewiarygodnym kacu, choć zdarzyło mi się polecieć nawet bardziej, jednak nigdy nie poczułam aż takiego zaniku pamięci, co powoduje, że impreza musiała rozkręcić się tak, jak tylko mogła. Druga, acz istotna sprawa — obecność całkowicie obcych mi osób, zwanych również jako towarzysze niedoli. Stanowczo jednak wolałam ich towarzystwo niż towarzystwo tygrysa, który prawdopodobnie całą noc spędził u mojego boku w łazience. A przynajmniej można zakładać, że to była noc.

Motel podczas moich wręcz sekundowych analiz nie zachęcał. Nie zachęcał do niczego — do zarezerwowania kolejnych nocy tym bardziej. Wystrój uzupełniały tandetne, nietrwałe tapety, farba z wieloma odpryskami, kiczowaty styl umeblowania, kompletnie niepasujący do siebie. Jak gdyby każdy przedmiot dekorujący, dajmy na to, salon, znaleziony był na zagubionym wysypisku na odludziu. Odludzie — zdawało mi się, że właśnie to nas otaczało, choć nie byłam pewna ani nie chciałam być, bo wyjście na balkon nie byłoby najurokliwszym doświadczeniem. Kiedy poderwałam gwałtownie tors z miejsca, niemal usłyszałam świst. Obróciłam głowę do okna, już nieco bardziej świadoma, by ocenić sytuację za oknem. Świadomość wprawdzie odzyskiwałam z chwili na chwilę, a z nią ujawniał się tępy ból głowy i całkowita apatia wobec wszystkiego, co się rusza. I nie rusza. Do moich uszu z ledwością doszedł głos dziewczyny, którą tu poznałam, choć poznać to zdecydowanie za duże określenie, bo nie wiedziałam nawet, jak miała na imię.
— Dzień dobry? — przywitała się ze mną, choć wątpliwość w jej głosie nie dawała mi spokojnie pomyśleć.
— Dobry — skomentowałam niezwykle trafny przymiotnik, masując sobie skroń okrężnymi ruchami. — Chciałabym, żeby był dobry, ale nadzieja na to uciekła, gdy tylko otworzyłam oczy. — Tak szybko, jak się poderwałam, wróciłam do wyjątkowo bliskiego kontaktu z niewygodną poduszką na równie niewygodnym narożniku. Resztki śliskiej, trochę wilgotnej zasłonki w zwierzęce wzorki służyło mi teraz jako jedyna odzież, wyłączając bieliznę. Toteż wyjaśnia, czemu wiało chłodem.
Przelotem widziałam kamienny wyraz twarzy dziewczyny.
— No to zaczynamy z grubej rury. — Westchnęła ciężko pod nosem. Nic nie wskazywało na to, że mówiła do mnie, zatem dając się omamić totalnemu lenistwu, z powrotem zamknęłam oczy.
— Przyjemność po mojej stronie — wymruczałam. Bez sarkazmu, wielkiej sympatii, ot tak.
— Też czułam się równie zmieszana. Wyrobisz się. — Pocieszyła. Jej obecność nieoczekiwanie dodała mi grama otuchy. — Muszę cię jeszcze o coś zapytać. Tkwimy tu bez żadnych informacji. Pamiętasz cokolwiek z wczorajszej nocy?
Nie chciałam dawać jej nadziei, że cokolwiek pamiętam. Wczorajszy dzień totalnie uszedł mi z pamięci, jednak gdy sięgnęłam wspomnieniami odpowiednio głęboko, poruszyłam ledwo żywe szare komórki, jakaś iskierka zaskoczyła. Jednak nie była w żaden sposób pomocna.
— Nie jestem pewna… — wymamrotałam bezsilnie. Dziewczyna z kręconymi włosami wpatrywała się we mnie z autentyczną nadzieją. — Pamiętam jakieś światła. Ciasne pomieszczenie. Nie, chwila, to było auto. Na pewno jeździłam w parę osób, być może z wami, ale nie pamiętam niczego więcej. Wiem, że to nic takiego. — Przeniosłam się do siadu. Przy okazji zaczęłam porządnie zastanawiać się nad tym, skąd wezmę jakiekolwiek ubrania.
— No cóż, to zawsze więcej, niż wie ktokolwiek z nas.
— Ale nie jest pomocne.
— Racja. — Wstała z narożnika, po czym wolnym krokiem pokonała dywan, tak stary, brudny i tandetny, że mucha nie siada.
Oddaliłam się chwilowo od jakże przytomnej grupy. Nie byłam pewna, czy ktokolwiek przeszukał cały pokój, wszystkie szafki i zakątki, ale doszłam do wniosku, że poprawię błędy po nich. Kucnęłam przy jednej z komód, w tym przypadku tej zaraz obok drzwi. Zasłonka uparcie chciała wyślizgnąć mi się z rąk. Wysunęłam jedną szufladę. Zdziwiłabym się, gdyby była pełna. Otworzyłam więc drugą, czując ten sam zawód grający w duszy niczym bolesna pieśń, zwłaszcza w tak potrzebującej chwili, jak ta. W ostatniej poczułam nutkę słusznej nadziei. Szuflada zacięła się w połowie — nie miałam zamiaru się z nią szarpać. Wymacałam ręką głęboko jakiś materiał. Ni to ręcznik, ni to obrus. A jednak prędzej to drugie. Rozprostowałam materiał, nie hamując machinalnego ściągnięcia brwi w wyrazie… zniesmaczenia?
Przede mną widniała sukienka prosto z lat, w których chyba jeszcze nie było mnie na tym świecie. Dosyć duża po kolana, intensywnie pomarańczowa z wieloma wzorami, słoneczkami, kaktusami oraz to, co zdziwiło mnie najbardziej — z tyłu na miejscu tyłka znajdował się nadruk mężczyzny z pokaźnym wąsem i łysiną, chyba latynos, do tego napis bite me.
Gustowne, nie powiem.
Nie zdążyłam zaangażować się w ten widok, a ledwo chwilę później usłyszałam parsknięcie uśmiechem za moimi plecami.
— Nie miałam takiego farta jak ty, by to znaleźć. — Wpatrywała się w wyraźny, tylko odrobinę sprany nadruk sprośnego faceta. — Masz gust. — Skrzywiła się, starając zachować powagę.
Przymierzyłam sukienkę na sobie i uśmiechnęłam się z wyraźnym przekąsem. Nie mając dużego wyboru, ani tym bardziej nie wahając się, odrzuciłam zasłonkę i sprawnie włożyłam ubranie, obrus z dziurami, jak zwał, tak zwał. Na szczęście nigdzie nie widziałam lustra.
— Myślisz, że to mój kolor?
— Przypomina wymiociny, które widziałem w łazience obok tygrysa. — Dotarł do mnie kolejny lekko zmęczony głos. To koleś z kanapy.
— Nie przejmuj się tym idiotą. — Rzuciła mu niezbyt przychylne spojrzenie, potem powróciła do mnie. — Wyglądasz… — przerwała, zaraz wymownie zmieniając temat. — Hm, dobra, musimy pomyśleć nad tym, co dalej.
— Może obudzimy tego śpiącego na balkonie? — Wskazałam palcem na uchylone drzwi od balkonu. Mężczyzna leżący tam nie wyglądał zbyt żywo, a ja, musiałam przyznać, nie chciałam mieć nikogo na sumieniu. Na pewno nie obcego człowieka, który jak dotąd nic mi nie zawinił, chyba że nawet tego nie pamiętam.
— To dobry pomysł, prawda, Herondale? — Dziewczyna, której imienia nadal nie znałam, skrzyżowała ręce i znacząco spojrzała na swojego kolegę. Ton jej głosu pozwolił mi sądzić, że mieli jakąś specjalną umowę między sobą albo brązowowłosa nieszczególnie była zainteresowania przenoszeniem nagiego faceta. Zupełnie się z nią zgadzałam.
Mężczyzna długo zwlekał z czymkolwiek, odpierając uparty wzrok swojej koleżanki. Ta podniosła kąciki ust w zadowoleniu, gdy tylko jej nieme polecenie zostało wykonane.
— Znasz go? — spytałam, nie strącając spojrzenia z linii jej oczu.
— Tak, niestety tak — odparła z wyraźnym zawahaniem.
— Niezbyt pozytywnie zaczęłyśmy rozmowę, wiec teraz się przedstawię. — Wyciągnęłam rękę, którą zaraz uścisnęła. — Althea.
— Lucille. Jonathana już spotkałaś. Jedyną tajemnicą jest jeszcze koleś z balkonu, choć wygląda na to, że nie spieszy mu się z powrotem do żywych.
— Może oszczędzimy sobie patrzenia na nagiego faceta i zobaczmy, gdzie jesteśmy? — zaproponowałam, szybko dochodząc do wniosku, że gdziekolwiek jestem, nikt mnie tu nie zna, a kto wie, może nawet panuje moda na takie obrusy w formie sukienek z dziwnymi nadrukami, napisami i wzorami? Jasne, czemu nie, nikt nie zabroni mi podkreślać jakże promiennego stanu fizycznego ubiorem.
Jak można się domyślić, nowo poznana Lucille przystała na moją prośbę i już po chwili przemierzałyśmy puste, skrzypiące korytarze, jak się okazało, niewielkiego motelu. Próchniejące deski pokrywały ściany. Dookoła wisiały tandetne obrazy, które po prostu musiały wybierać kiczowate gusty ludzi z ciepłych krajów. Kwiatek na rogu powolnie umierał, wysuszony z braku wody. Ktoś chyba nawet załatwił w nim swoją potrzebę — odór rozchodził się tak intensywnie, że zapragnęłam natychmiast wrócić tam, skąd przyszłam. 
Motel był położony zaraz przy ulicy. Nie grzeszył urodą, o ile budynek może mieć urodę. Zaraz obok znajdowała się stacja paliw, parę zaparkowanych terenówek miało tam swoje miejsce. Ku mojemu zdziwieniu, patrząc na ubiór niektórych ludzi oraz ich nieco ciemniejszą karnację, nie czułam się wcale tak dziwnie. Musieliśmy znajdować się w ciepłym kraju, albo chociaż gdzieś przy granicy Shilien — chuj wie. 
Jeden mężczyzna ze stacji był w stanie powiedzieć nam, gdzie byłyśmy. Miejscem okazało się małe miasteczko w Calor. Daleko od Avenley River. Naprawdę bardzo daleko. Przepięknie. Kiedy wychodzę w weekend z domu — jest źle, bo chcę się rozluźnić — teraz, kiedy imprezowałam do upadłego i przy okazji znalazłam się w innym kraju, będzie bardziej, niż źle. 
Nagle poczułam mocne szturchnięcie. Skomentowałam to cichym syknięciem, jednak od razu skierowałam wzrok w punkt, na który wskazywała Lucille, układając wówczas twarz w niezbyt miłej minie. Mężczyzna w białej czapce, białym, długim stroju, może nawet sutannie, szacie, kij wie, oddalał się kilka kroków od motelu, byleby móc spojrzeć wgłąb balkonu od naszego pokoju. Z tego, co widzę, śpiących zwłok już tam nie było. 
— Czego może chcieć? — wymamrotałam do swojej tymczasowej towarzyszki niedoli. 
— Lepiej trzymać się od takich typów z daleka — odparła tak pewnie, że nie musiałam tego podważać. Jednak kiedy chciałyśmy pójść dalej, zapewne stałyśmy się celami jegomościa, gdyż zaczął wykrzykiwać do nas różnymi, dziwnymi słowami. Wymieniłyśmy się z Lucille szybkimi, zdezorientowanymi spojrzeniami, które wzajemnie skłaniały się do odwrotu.
Facet podszedł bliżej. Energicznie gestykulował, ale za nic nie mogłyśmy zrozumieć co próbował powiedzieć swoim językiem. Jego skóra wyglądała na prażoną przez Słońce przez wiele, wiele lat, aż przybrała naturalnie żółtej barwy, lecz stanowczo ciemniejszą. Kontrastem na gładkiej twarzy i przy cienkich brwiach była długa, włochata broda. 
Wreszcie wskazał na moją dłoń, którą w zatrważającym tempie schowałam za sobą. Zanim czy ja, czy Lucille zdążyłyśmy zareagować, złapał ją w mocnym uścisku, aż się przeraziłam, i zaczął uśmiechać się radośnie i promiennie, co chyba przeraziło nas jeszcze bardziej.
— Boże, zrób coś. — Nie mogłam znieść naszej bezczynności.
— Nie mam pomysłu! Co mam powiedzieć, skoro nie rozumie? Z chęcią włączyłabym ci tłumacza, ale, jak widzisz, mój telefon nie łapie zasięgu na tym zadupiu. Powinnam stąd spadać, jak była okazja — tłumaczyła sobie.
Postanowiłam w końcu zwrócić uwagę na to, na co wskazuje facet. I zamarłam, blednąc zapewne o parę tonów. Przysięgam, w życiu tak się nie zdziwiłam, ani żaden inny dzień nie przyniósł tak wielu dziwnych, naprawdę przerażających wrażeń, włącznie z pustką w głowie. Przepiękny, błyszczący pierścionek z szafirem leżał na moim palcu. Żwawo na niego wskazywał, chcąc mi chyba uzmysłowić jedną... drobnostkę.
Co ja... 
— Czy ty się zaręczyłaś? — Lucille zadała te pytanie niezwykle poważnie jak na okoliczności. 
— Odbiło ci? Nie pamiętam, ale w życiu bym tego nie zrobiła! — Stanowczo oponowałam, nie zwracając uwagi na ciemnoskórego mężczyznę, który odpuścił sobie już trzymanie mojej ręki. Teraz spoglądał w moją twarz z autentyczną radością i nadzieją, a ja nawet nie mogłam mu powiedzieć, że zgubił mózg i całkowicie go powaliło. Ale gdybym to powiedziała, musiałabym określić tak również siebie, bo dawno takiej głupoty nie zrobiłam.
— Brawo, takiej rzeczy nie pamiętać?
— Twierdzisz, że jesteś lepsza? — Parsknęłam śmiechem, nieco ironicznie, a trochę nie. Obie byłyśmy już na skraju czegokolwiek, bo zrozumienie sensu tego, co się tu dzieje, dawno straciło znaczenie. 
Wykonałam parę znaczących gestykulacji, coś w stylu iksa, czyli nie, to chyba powinien zrozumieć. Łaził za nami jeszcze parę kroków, dopóki zrozpaczony nie dotknął kolanami brudnego i twardego chodnika. Gdyby czaszka nie ćmiła mnie w całości od kaca, może nawet ruszyłyby mnie jakiekolwiek wyrzuty sumienia, lecz nie tym razem. Z Lucille powróciłam do środka motelu, gdyż po tym, co stało się przed budynkiem, strach pomyśleć, co dzieje się w środku. Może śpiący mężczyzna to jakiś seryjny morderca? Nic a nic by mnie nie zdziwiło, nawet kangur wyskakujący z szafy.
W pomieszczeniu nadal trwał ten sam syf, nic się nie zmieniło, aczkolwiek drzwi od balkonu były już zatrzaśnięte. Mój poprzedni ubiór, zasłonka w kraby pochodząca z prysznica, teraz zdobiła ciało leżącego na kanapie mężczyzny. Jonathan musiał go niedawno tam przenieść. Różnica tkwiła w tym, że nieznajomy już nie spał, a raczej próbował odnaleźć się w rzeczywistości tak, jak każdy z nas.
— Brawo, Herondale, zrobiłeś coś pożytecznego — skomentowała Lucille, na co ten drugi posłał dziewczynie ironiczny uśmiech.
— Przypominam, że płacę za pobyt, ale mogę się rozmyślić — rzucił. Naburmuszyła się tylko, tocząc z nim większą dyskusję, niż sądziłam, ale koniec końców niezbyt mnie to interesowało. 
— Zależy mi tylko na tym, żeby stąd wyjechać, wy mnie totalnie nie obchodzicie, róbcie co chcecie. — Lucille chyba nie była zdania, że to wszystko to nasza wspólna przygoda. Tak, ja też nie.
Kątem oka spostrzegłam tylko, jak owinięty w zasłonkę mężczyzna wstaje i rusza wolnym krokiem w stronę łazienki, parę razy przy tym przecierając oko ze zmęczenia.
— Nie radziłabym — rzuciłam, w odpowiedzi otrzymując od nieznanego mężczyzny pytające spojrzenie. — Chyba, że kusi cię bliskie spotkanie z tygrysem.

Ivan?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz