Chwila ciszy przedłuża się w nieskończoność, począwszy od momentu, w którym Finnegan oparł dłonie na biodrach i westchnął. Jednak wszystko, nawet czekanie, było czymś stokroć lepszym niż słuchanie głosu Hawthorne'a. Niechęć do niego i grymas na twarzy jest już moim machinalnym odruchem, którego nawet nie potrafię kontrolować, a znalezienie między nim a Lawsonem nici porozumienia kosztowało mnie aż nadto nerwów. Zaczęłam nawet zastanawiać się nad tym, czy gdzieś w połowie drogi do tych pięćdziesięciu tysięcy miesięcznie nie przestać, ale zielone papierki miały to do siebie, że potrafiły diabelsko zmotywować. Trzymiesięczna trasa odetnie mi jednak możliwość szybkiego zrezygnowania, no chyba, że znajdę w sobie deczko chęci, by samodzielnie wracać do Avenley ze środka ogromnego, zaśnieżonego Nix.
Nie wiem, ile Eric zbierał się do wyduszenia z siebie słowa, ale zanim to robi, luzuje krawat, jakby węzeł wokół szyi dotkliwie mu w tym przeszkadzał. Spogląda na mnie, odpowiadam mu pytającym wzrokiem.
— Wiesz już jedną rzecz. Trasa Darrena, który również dobrze wiesz, kim jest, kim był, pokrywa się z trasą Caina — zaczyna, składając przy tym ręce jak do modlitwy.
— Nie jestem pewna, czy ta informacja była mi potrzebna do szczęścia, ale tak, wiem o tym.
— Udało mi się nawiązać porozumienie z jego menadżerem.
— Menadżerem Darrena? — Marszczę brwi i krzyżuję ręce. Każdy cień wątpliwości w moim spojrzeniu pogłębia się jeszcze bardziej.
Mężczyzna kiwa głową i za chwilę kontynuuje.
— Dokładnie. Prawdopodobnie się nie spotkają, co nas bardzo cieszy, jednak tutaj pojawia się twoja rola, bo właśnie dlatego ci to mówię. Musisz go, krótko mówiąc, pilnować, by stronił od wszelkich informacji w sprawie Darrena. Wszystkich. Mało kto wie, że Darren zaręczył się z Meredith, ale Cain jest ostatnią osobą, która ma o tym wiedzieć. Czy to jest jasne? — Pyta mnie z takim naciskiem, przestrogą, że czuję jak groźba spada na moje barki niczym kamień.
— To może być trudne. Media...
— Media jeszcze tego nie ogłosiły. Savannah załatwia nam czas, zanim wyjdzie to w gazetach. Chłopaki, jak już dowiedzą się o tym ode mnie, będą pilnować, by Cain nie sprawdzał zbyt często mediów. Tylko w taki sposób mogę ci jakoś pomóc, bo wiem, że to wymagające zadanie trzymać Hawthorne'a jak zwierzaka w klatce, z dala od tego, co go niszczy bardziej.
Mrugam i przekrzywiam odrobinę głowę, zbywając to, co powiedział Eric, bez żadnego komentarza przez dłuższy czas. Myśli krążą mi wokół rozsądku niczym sępy, podjudzając go jakiś czas, by go pobudzić impulsem. Ilekroć bym nad tym rozprawiała, nadal uważam, że to wręcz niewykonalne, a prawda, która ma wyjść, i tak wyjdzie, nie omijając przy tym Caina.
— To szaleństwo — oznajmiam. — Trzy miesiące. Tyle mamy go trzymać w niewiedzy, czy jeszcze dłużej?
— Tak długo, jak się da. Może do momentu, w którym skończą o nich pisać — mówi poważnie. Jego powaga odbija się jednak ode mnie niczym od tarczy. Absurd goni absurd, to się nie może udać. — Wiesz, co będzie, gdy Cain dowie się o tym?
— To będzie jego pretekst do picia i niszczenia sobie życia — odpowiadam to z taką lekkością, że aż zadziwia mnie obojętność w moim głosie. — Oczywiście, zrobię to, o co mnie prosisz, ale to nie zmienia faktu, że ich zaręczyny w końcu do niego dojdą. Nasz świat jest mały i ciasny. Nie ma na to rozwiązania. Gdyby dowiedział się o tym wszystkim teraz, przed trasą, może i byłby niezdatny, ale, hej, od kiedy trasa i kariera jest wszystkim, co definiuje życie Caina? Im szybciej by się o tym dowiedział, tym szybciej można byłoby wszcząć jakieś postępowanie, by doprowadzić go do normalnego stanu. Cain nie może unikać informacji o Darrenie i Meredith. On musi się z nich leczyć. Jest w stanie.
— Snow, nie rozumiemy się — przerywa mi Eric. W tej chwili patrzę na niego dokładnie tak, jakby mnie uraził. — Dowiadując się o tym przed trasą, zrujnuje wszystko, na co pracował. Na co pracowaliśmy. Zbuntuje się, przestaniemy mieć nad nim tą znikomą kontrolę, którą mamy teraz. Urwie się ze smyczy jak wolny pies i wtedy zacznie się piekło. Picie, ćpanie. Snow, on nie może sobie na to pozwolić, bo się zniszczy.
Oczy błyszczą mi od emocji. Nie wiem, co powiedzieć, bo oba rozwiązania są dla mnie zwyczajnym odwleczeniem nieuniknionego. Dowie się przed trasą, spieprzy wszystko. Dowie się po trasie, również spieprzy wszystko, ale z wyjątkiem trasy.
Zawsze chodzi o dobro kariery.
Zawsze chodzi o dobro kariery.
— Dobrze — odpieram zbywająco, ani na sekundę nie znosząc kamiennego spojrzenia z Finnegana. Zmarszczki na jego twarzy ułożone są teraz w wyrazie niezrozumienia.
Wreszcie jednak wzdycha i daje spokój. Cudownie, bo nie zniosłabym więcej tego bezsensownego gadania prowadzącego donikąd.
— Nie pytam, czy mogę na ciebie liczyć, bo po prostu jesteś do tego zobowiązana. Przepraszam, że nie pokrywa się to z twoimi przekonaniami, ale to jest coś, o czym nie możemy dyskutować — kończy, wyraźnie zmęczony. Jeśli w ogóle w którymś momencie życia ktoś pracujący dla Caina może być wyspany.
Odwracam wzrok, którym wpatruję się gdzieś w róg pomieszczenia, swoją drogą delikatnie obrastający w kurzu. Sprzątaczki się nie postarały. Wiele osób w tym apartamencie niespecjalnie się stara, choć zależy na jaki aspekt życia patrzeć. O moralność się nie dba, o interesy już owszem.
— Rozumiem — rzucam znów tym samym tonem, który trochę irytuje Finnegana. — Będzie jak chcecie. Kariera. No tak, nie możecie jej stracić. Żadne z was. Dlatego chyba aż tak wam zależy na tych absurdach, które zmyśliłeś z panią Williams. — Unoszę rękę do góry, jak gdyby przygotowując się do obrony. — Ale to wyłącznie moje zdanie.
Oczywiście, że dla mnie kariera nie gra w życiu ważnej roli, ale spowodowane jest to głównie tym, że w tej sferze życia jestem od niedawna. Nie staram się o nieziemskie kontrakty jak Williams, nie pracuje tak ciężko jak Finnegan, by utrzymać wszystko w ryzach. Jestem zupełnie nowa. Mój rozum nie pojął jeszcze nieustannej pogoni za karierą, sławą i pieniędzmi, tak jak za ludzkim życiem i moralnością, jakiej tu brakuje. Nie wiem też, czy przywyknięcie do tego nie równa się z wypraniem z siebie pewnych cech ludzkich.
Po co ja to w ogóle roztrząsam?
Nie powinnaś mieć zdania, Snow, w tym, co cię nie interesuje. To, jak skończy Hawthorne, prędzej czy później, również nie leży w zakresie twoich obowiązków.
Chodzi o obowiązki. Nic więcej, prawda?
Zrywam się w końcu z miejsca, a zaledwie dotykając klamki, odwracam głowę znowu w kierunku Erica.
— Czy to wszystko? — pytam zaskakująco niewinnym, bezkonfliktowym głosem, którego brakowało mi podczas dyskusji z menadżerem Caina.
— Tak, idź. Potem przekażę wszystko chłopakom.
Stanowczo zamykam za sobą drzwi. Wystarcza jeden, pełny oddech, bym słyszała kolejny trzask. Z jednego pokoju wychodzi Hawthorne, zaraz za nim Lawson wyłania się zza uchylonych drzwi. Obaj rzucają mi nagłe spojrzenia w taki sposób, jakbym w jednej garści trzymała wszystkie potrzebne im do życia odpowiedzi. Za to ja, utrzymując niewzruszony wyraz twarzy, podnoszę torebkę na znak, że jedyne, co mnie teraz obchodzi, to opuszczenie tego domu diabła. Chcąc nie chcąc, sięgam jeszcze nieopodal wzrokiem, by dostrzec, jak jedno spojrzenie Caina przesądza o zachowaniu Harvey'a — chłopak niczym na komendę w całości się odwraca i rusza do kuchni, co jest najpewniej powodem do zadowolenia Hawthorne'a.
Zakładam powoli buty, słysząc głos muzyka.
— Co tak sekretnego było w tym, co powiedział ci nasz drogi Finnegan?
— Sądzisz, że ci powiem? — Brzmię tak kpiąco, że aż sama się sobie dziwię, że mnie na to stać.
— Sądzę, że przynajmniej raz w normalny sposób mogłabyś mi odpowiedzieć, ale chyba nie w tym życiu — rzuca. Unoszę brew, prostując się.
— Sądzę, że się nie zrozumiemy pod tym względem. Nastraszyłeś Lawsona, czy mnie wzrok mylił? — Hawthorne uśmiecha się głupkowato, a przy tym cienie jego oczu pogłębiają się bardziej niż zwykle.
Wreszcie jednak wzdycha i daje spokój. Cudownie, bo nie zniosłabym więcej tego bezsensownego gadania prowadzącego donikąd.
— Nie pytam, czy mogę na ciebie liczyć, bo po prostu jesteś do tego zobowiązana. Przepraszam, że nie pokrywa się to z twoimi przekonaniami, ale to jest coś, o czym nie możemy dyskutować — kończy, wyraźnie zmęczony. Jeśli w ogóle w którymś momencie życia ktoś pracujący dla Caina może być wyspany.
Odwracam wzrok, którym wpatruję się gdzieś w róg pomieszczenia, swoją drogą delikatnie obrastający w kurzu. Sprzątaczki się nie postarały. Wiele osób w tym apartamencie niespecjalnie się stara, choć zależy na jaki aspekt życia patrzeć. O moralność się nie dba, o interesy już owszem.
— Rozumiem — rzucam znów tym samym tonem, który trochę irytuje Finnegana. — Będzie jak chcecie. Kariera. No tak, nie możecie jej stracić. Żadne z was. Dlatego chyba aż tak wam zależy na tych absurdach, które zmyśliłeś z panią Williams. — Unoszę rękę do góry, jak gdyby przygotowując się do obrony. — Ale to wyłącznie moje zdanie.
Oczywiście, że dla mnie kariera nie gra w życiu ważnej roli, ale spowodowane jest to głównie tym, że w tej sferze życia jestem od niedawna. Nie staram się o nieziemskie kontrakty jak Williams, nie pracuje tak ciężko jak Finnegan, by utrzymać wszystko w ryzach. Jestem zupełnie nowa. Mój rozum nie pojął jeszcze nieustannej pogoni za karierą, sławą i pieniędzmi, tak jak za ludzkim życiem i moralnością, jakiej tu brakuje. Nie wiem też, czy przywyknięcie do tego nie równa się z wypraniem z siebie pewnych cech ludzkich.
Po co ja to w ogóle roztrząsam?
Nie powinnaś mieć zdania, Snow, w tym, co cię nie interesuje. To, jak skończy Hawthorne, prędzej czy później, również nie leży w zakresie twoich obowiązków.
Chodzi o obowiązki. Nic więcej, prawda?
Zrywam się w końcu z miejsca, a zaledwie dotykając klamki, odwracam głowę znowu w kierunku Erica.
— Czy to wszystko? — pytam zaskakująco niewinnym, bezkonfliktowym głosem, którego brakowało mi podczas dyskusji z menadżerem Caina.
— Tak, idź. Potem przekażę wszystko chłopakom.
Stanowczo zamykam za sobą drzwi. Wystarcza jeden, pełny oddech, bym słyszała kolejny trzask. Z jednego pokoju wychodzi Hawthorne, zaraz za nim Lawson wyłania się zza uchylonych drzwi. Obaj rzucają mi nagłe spojrzenia w taki sposób, jakbym w jednej garści trzymała wszystkie potrzebne im do życia odpowiedzi. Za to ja, utrzymując niewzruszony wyraz twarzy, podnoszę torebkę na znak, że jedyne, co mnie teraz obchodzi, to opuszczenie tego domu diabła. Chcąc nie chcąc, sięgam jeszcze nieopodal wzrokiem, by dostrzec, jak jedno spojrzenie Caina przesądza o zachowaniu Harvey'a — chłopak niczym na komendę w całości się odwraca i rusza do kuchni, co jest najpewniej powodem do zadowolenia Hawthorne'a.
Zakładam powoli buty, słysząc głos muzyka.
— Co tak sekretnego było w tym, co powiedział ci nasz drogi Finnegan?
— Sądzisz, że ci powiem? — Brzmię tak kpiąco, że aż sama się sobie dziwię, że mnie na to stać.
— Sądzę, że przynajmniej raz w normalny sposób mogłabyś mi odpowiedzieć, ale chyba nie w tym życiu — rzuca. Unoszę brew, prostując się.
— Sądzę, że się nie zrozumiemy pod tym względem. Nastraszyłeś Lawsona, czy mnie wzrok mylił? — Hawthorne uśmiecha się głupkowato, a przy tym cienie jego oczu pogłębiają się bardziej niż zwykle.
— Tak jak chciałaś, porozmawiałem z nim. — Jego porozmawianie każe mi myśleć, że groźby weszły w grę.
— Rzadko robisz to, co ja chcę. — Krzyżuję ręce na piersiach. — Cokolwiek mu powiedziałeś, jakiej krzywdy nie zrobiłeś, zanim doszedłeś z nim do porozumienia, to już nie mój interes, co znaczy, że mnie to nie obchodzi.
Swoją sprawę załatwiłam.
— To naprawdę urocze, jak bardzo chcesz odciąć się od wszystkiego, co nas dotyczy, dobrze wiedząc, że nie dasz rady — komentuje z wyraźnym zadowoleniem w głosie. — Prędzej czy później sam dowiem się, co Eric ci powiedział.
Uśmiecham się z przekąsem, nie przejmując się ani odrobinę tym, co powiedział.
— Nie ujmuję ci wiary w to, szukaj ile chcesz, gdzie chcesz, bylebyś nie stawał mi na drodze. — To jakiś cholerny absurd, że przejęłam się nim, kiedy Finnegan przedstawił mi sytuację i wytłumaczył, że wszyscy mamy trzymać Hawthorne'a z dala od mediów. W życiu nie popełnię tego błędu. Musiałam na ułamek chwili zapomnieć, jak bardzo niszczy moje nerwy, ale najwidoczniej wszystko właśnie powróciło na swoje odpowiednie miejsce.
— Rzadko robisz to, co ja chcę. — Krzyżuję ręce na piersiach. — Cokolwiek mu powiedziałeś, jakiej krzywdy nie zrobiłeś, zanim doszedłeś z nim do porozumienia, to już nie mój interes, co znaczy, że mnie to nie obchodzi.
Swoją sprawę załatwiłam.
— To naprawdę urocze, jak bardzo chcesz odciąć się od wszystkiego, co nas dotyczy, dobrze wiedząc, że nie dasz rady — komentuje z wyraźnym zadowoleniem w głosie. — Prędzej czy później sam dowiem się, co Eric ci powiedział.
Uśmiecham się z przekąsem, nie przejmując się ani odrobinę tym, co powiedział.
— Nie ujmuję ci wiary w to, szukaj ile chcesz, gdzie chcesz, bylebyś nie stawał mi na drodze. — To jakiś cholerny absurd, że przejęłam się nim, kiedy Finnegan przedstawił mi sytuację i wytłumaczył, że wszyscy mamy trzymać Hawthorne'a z dala od mediów. W życiu nie popełnię tego błędu. Musiałam na ułamek chwili zapomnieć, jak bardzo niszczy moje nerwy, ale najwidoczniej wszystko właśnie powróciło na swoje odpowiednie miejsce.
*
Pomimo ciągłego narzekania mamy, moja walizka była już przepełniona w przeddzień wyjazdu. Ba, musiałam dobrze się zastanowić, co chcę zabrać, a co nie, bo jednak niedomykający się suwak robił swoje. Siłą rzeczy zapakowałam mniej, niż planowałam — i tak nie miałam na tyle siły, by unieść całość, dlatego następnego dnia brat Mortensen wraz z nią musieli podwieźć mnie pod apartamentowiec zespołu, skąd mieliśmy ruszyć.
— Nie wiem, co tam masz, ale wierzę, że połowy nawet nie użyjesz — syczy Nat, któremu dane jest wyciągać walizkę z bagażnika. Wysila się raz a porządnie, aż wreszcie kółka walizki poczuły grunt. Uśmiecham się wdzięcznie.
— Zdziwiłbyś się. Trzy miesiące to kupa czasu, zwłaszcza, jeśli chodzisz w paru rzeczach dziennie jak Snow — rzuca Mortensen. Lustruje ją wzrokiem, udając przy tym wielce urażoną.
— Wypraszam sobie! Weszłabyś drugi raz tak samo ubrana do jednego miejsca? Ja też nie — żartuję.
— Dobra, dobra, może powinnyśmy się oficjalnie pożegnać? — Samo słowo pożegnanie budzi we mnie wyjątkowy smutek. Zatrzymuję się w miejscu i mówię, starając się przy tym zabrzmieć najpoważniej, jak tylko potrafię, choć łamanie w moim głosie nadal jest słabo ukryte.
— Nie lubię pożegnań.
— Candy, będziemy do siebie dzwonić. Pisać. Rób to nawet, gdy będę miała cię kompletnie dość. I baw się dobrze, ale nie za dobrze, bo nie jestem gotowa na zostanie ciocią. — Puszcza mi oczko. — A już na pewno powinnaś korzystać z tego, że masz obok siebie takiego przystojniaka, jak Hawthorne. Nie wiesz kobieto co tracisz.
— Wiem, co obecnie tracę. Nerwy. Więc nie psuj mi swojego idealnie wybielonego w tej chwili obrazu, bo chcę wyjechać z kraju ze świadomością, że tęsknię za moją kochaną przyjaciółką. — Moja powaga, mimo szczerych chęci, pryska niczym czar. Dziewczyna odwzajemnia szeroki jak banan uśmiech i wreszcie przypieczętowujemy te nieudane pożegnanie długim, pełnym autentycznego uczucia uściskiem.
Brata Mortensen również przytulam, w końcu biedak przeniósł mi walizkę, która waży jakąś jedną trzecią niego. Teoretycznie? Żaden problem, ale stękanie, jakiego przy tym nie tłumił, dało mi porządny powód do zastanowienia się czy to Nathaniel stracił siłę czy mój bagaż magicznie przybrał jeszcze parę kilogramów.
Nie wiem, co było gorsze. Czekanie pod budynkiem na zejście gwiazdek czy długi czas odprawy na lotnisku, który chcąc nie chcąc trzeba przeczekać — właśnie w tym momencie. Zajmuję plastikowe, niewygodne siedzenie znacznie krótko w stosunku do tego, ile razy się podnoszę i robię kółko wokół wnętrza holu. Samolot, który przewoził prywatnie, bo to nic dziwnego jak na gwiazdy pokroju Caina, spóźnia się przez problemy techniczne. Lawson gnije na drugim miejscu, Jasper co chwila biega do automatu, a Eric bez przerwy dzwoni. Hawthorne siedzi w miejscu i jedyne, co mnie dziwi, to to, że jest cicho. Ale szanuję ten moment jak dar od Boga za wszystko, co przetrwałam.
— Przypilnujesz moich rzeczy? — Wstaję, mając już wystarczająco dość bezczynności.
— Zamierzasz się zgubić? W takim razie idź — mamrocze. Chcę zbyć to bez komentarza, lecz dopiero po chwilowym powstrzymywaniu się osiągam ten stan spokoju, w którym nie muszę mówić absolutnie nic o jego zachowaniu.
Może będę zdrowsza.
— Gdyby ktoś mnie szukał, jestem w łazience — stwierdzam, że dobrze by było cokolwiek powiedzieć, zwłaszcza gdyby samolot jednak chciał być wcześniej niż powinien skończyć kontrolę techniczną.
— Z pewnością.
Przechodzę przynajmniej kilka sporych, zatłoczonych korytarzy, ruchome schody również, aż wreszcie trzecia z kolei strzałka pozwala mi dotrzeć do toalet. Co zadziwia mnie najbardziej — są puste. Czuję tylko świeży zapach cytrusów i widzę czyste lustro, w którym odbija się moja sylwetka. Zbliżam się do niego, z chwili na chwilę widząc coraz głębsze zmęczenie w oczach, na twarzy. Podczas kilku powolnych oddechów przeczesuję faliste, rude włosy, ciesząc się niezmiernie, że tym razem palce nie napotkały oporu w postaci kołtunów.
Energię zabiera mi każde ziewnięcie. Nie mam nawet siły wpatrywać się w swoje mętne odbicie, zatem od razu udaję się do jednej z kabin. Zamykam się na zamek, w tej samej chwili zdając sobie sprawę, że brakuje najważniejszego — papieru toaletowego. Chcę przeklinać całą ludzką rasę, ale zanim to robię, idę jeszcze po garstkę rozumu i zamierzam jak człowiek zmienić kabinę.
Przekręcam zamek, by wyjść. I nic. Staję jak zamurowana, niemal czując czerwień zdenerwowania na swojej twarzy. Przekręcam jeszcze raz, ale dalej nic. Chwilę potem moja anielska cierpliwość totalnie wyparowuje, unosząc się do góry prawie jak te rozżarzone powietrze, które mnie teraz chłonie. Parę sekund rozciąga się w minuty. Cholernie długie minuty. Zatrzasnęłam się i już. Czuję jak gdyby niewidzialna ręka ściskała mój żołądek. Pożera mnie jeszcze większy stres.
Przecież zaraz może być samolot.
Chyba zwymiotuję — to już śmierć, to jakaś klaustrofobia?
Wyciągam telefon drżącymi dłońmi, daremno starając się o spokój. Savannah? Nie da rady. Lawson? W życiu. Jasper? Chyba musiałoby mnie powalić. Zostaje Hawthorne. Tutaj również musiałoby mnie powalić. Ale siłą rzeczy Cain jest… inny niż Jasper. Bóg wie, co mam na myśli, ale Morissey czy Lawson zdecydowanie odpada. Za dużo głupich afer z udziałem tego drugiego. Łudzę się, że Hawthorne potraktuje to poważnie, ale desperacja to wszystko, co mnie teraz wyraża. Czekam głucho na jego głos w telefonie. Piętnaście sekund. Dwadzieścia pięć. Odbiera.
— Cain? Cain, wiem, że to głupie, ale musisz tu przyjść.
— Co? Jak mówiłem, żebyś się zgubiła, to bardziej miałem na myśli Nix, ale jak ci wygodniej…
— Przestań! Ja tu przeżywam, a ty się śmiejesz i w ogóle… w ogóle nie traktujesz tego poważnie… — komentuję jego parsknięcie.
Śmiech ustaje. Oddycham głębiej. Próbuję jeszcze raz się uwolnić, poczekać na kogoś, ale czuję się jak w cholernym reality show, bo odkąd tu weszłam, jestem sama jedyna.
— Skąd dzwonisz? — pyta.
— Z toalety. Damskiej — tłumaczę. — Nagle drzwi się zatrzasnęły i za nic nie mogę wyjść. To jedyny raz, kiedy proszę cię o przysługuję. Więc proszę cię, Hawthorne, bo zaraz chyba dostanę jakiejś furii i zniszczę te drzwi własnymi rękami.
— Nie wiem, co tam masz, ale wierzę, że połowy nawet nie użyjesz — syczy Nat, któremu dane jest wyciągać walizkę z bagażnika. Wysila się raz a porządnie, aż wreszcie kółka walizki poczuły grunt. Uśmiecham się wdzięcznie.
— Zdziwiłbyś się. Trzy miesiące to kupa czasu, zwłaszcza, jeśli chodzisz w paru rzeczach dziennie jak Snow — rzuca Mortensen. Lustruje ją wzrokiem, udając przy tym wielce urażoną.
— Wypraszam sobie! Weszłabyś drugi raz tak samo ubrana do jednego miejsca? Ja też nie — żartuję.
— Dobra, dobra, może powinnyśmy się oficjalnie pożegnać? — Samo słowo pożegnanie budzi we mnie wyjątkowy smutek. Zatrzymuję się w miejscu i mówię, starając się przy tym zabrzmieć najpoważniej, jak tylko potrafię, choć łamanie w moim głosie nadal jest słabo ukryte.
— Nie lubię pożegnań.
— Candy, będziemy do siebie dzwonić. Pisać. Rób to nawet, gdy będę miała cię kompletnie dość. I baw się dobrze, ale nie za dobrze, bo nie jestem gotowa na zostanie ciocią. — Puszcza mi oczko. — A już na pewno powinnaś korzystać z tego, że masz obok siebie takiego przystojniaka, jak Hawthorne. Nie wiesz kobieto co tracisz.
— Wiem, co obecnie tracę. Nerwy. Więc nie psuj mi swojego idealnie wybielonego w tej chwili obrazu, bo chcę wyjechać z kraju ze świadomością, że tęsknię za moją kochaną przyjaciółką. — Moja powaga, mimo szczerych chęci, pryska niczym czar. Dziewczyna odwzajemnia szeroki jak banan uśmiech i wreszcie przypieczętowujemy te nieudane pożegnanie długim, pełnym autentycznego uczucia uściskiem.
Brata Mortensen również przytulam, w końcu biedak przeniósł mi walizkę, która waży jakąś jedną trzecią niego. Teoretycznie? Żaden problem, ale stękanie, jakiego przy tym nie tłumił, dało mi porządny powód do zastanowienia się czy to Nathaniel stracił siłę czy mój bagaż magicznie przybrał jeszcze parę kilogramów.
Nie wiem, co było gorsze. Czekanie pod budynkiem na zejście gwiazdek czy długi czas odprawy na lotnisku, który chcąc nie chcąc trzeba przeczekać — właśnie w tym momencie. Zajmuję plastikowe, niewygodne siedzenie znacznie krótko w stosunku do tego, ile razy się podnoszę i robię kółko wokół wnętrza holu. Samolot, który przewoził prywatnie, bo to nic dziwnego jak na gwiazdy pokroju Caina, spóźnia się przez problemy techniczne. Lawson gnije na drugim miejscu, Jasper co chwila biega do automatu, a Eric bez przerwy dzwoni. Hawthorne siedzi w miejscu i jedyne, co mnie dziwi, to to, że jest cicho. Ale szanuję ten moment jak dar od Boga za wszystko, co przetrwałam.
— Przypilnujesz moich rzeczy? — Wstaję, mając już wystarczająco dość bezczynności.
— Zamierzasz się zgubić? W takim razie idź — mamrocze. Chcę zbyć to bez komentarza, lecz dopiero po chwilowym powstrzymywaniu się osiągam ten stan spokoju, w którym nie muszę mówić absolutnie nic o jego zachowaniu.
Może będę zdrowsza.
— Gdyby ktoś mnie szukał, jestem w łazience — stwierdzam, że dobrze by było cokolwiek powiedzieć, zwłaszcza gdyby samolot jednak chciał być wcześniej niż powinien skończyć kontrolę techniczną.
— Z pewnością.
Przechodzę przynajmniej kilka sporych, zatłoczonych korytarzy, ruchome schody również, aż wreszcie trzecia z kolei strzałka pozwala mi dotrzeć do toalet. Co zadziwia mnie najbardziej — są puste. Czuję tylko świeży zapach cytrusów i widzę czyste lustro, w którym odbija się moja sylwetka. Zbliżam się do niego, z chwili na chwilę widząc coraz głębsze zmęczenie w oczach, na twarzy. Podczas kilku powolnych oddechów przeczesuję faliste, rude włosy, ciesząc się niezmiernie, że tym razem palce nie napotkały oporu w postaci kołtunów.
Energię zabiera mi każde ziewnięcie. Nie mam nawet siły wpatrywać się w swoje mętne odbicie, zatem od razu udaję się do jednej z kabin. Zamykam się na zamek, w tej samej chwili zdając sobie sprawę, że brakuje najważniejszego — papieru toaletowego. Chcę przeklinać całą ludzką rasę, ale zanim to robię, idę jeszcze po garstkę rozumu i zamierzam jak człowiek zmienić kabinę.
Przekręcam zamek, by wyjść. I nic. Staję jak zamurowana, niemal czując czerwień zdenerwowania na swojej twarzy. Przekręcam jeszcze raz, ale dalej nic. Chwilę potem moja anielska cierpliwość totalnie wyparowuje, unosząc się do góry prawie jak te rozżarzone powietrze, które mnie teraz chłonie. Parę sekund rozciąga się w minuty. Cholernie długie minuty. Zatrzasnęłam się i już. Czuję jak gdyby niewidzialna ręka ściskała mój żołądek. Pożera mnie jeszcze większy stres.
Przecież zaraz może być samolot.
Chyba zwymiotuję — to już śmierć, to jakaś klaustrofobia?
Wyciągam telefon drżącymi dłońmi, daremno starając się o spokój. Savannah? Nie da rady. Lawson? W życiu. Jasper? Chyba musiałoby mnie powalić. Zostaje Hawthorne. Tutaj również musiałoby mnie powalić. Ale siłą rzeczy Cain jest… inny niż Jasper. Bóg wie, co mam na myśli, ale Morissey czy Lawson zdecydowanie odpada. Za dużo głupich afer z udziałem tego drugiego. Łudzę się, że Hawthorne potraktuje to poważnie, ale desperacja to wszystko, co mnie teraz wyraża. Czekam głucho na jego głos w telefonie. Piętnaście sekund. Dwadzieścia pięć. Odbiera.
— Cain? Cain, wiem, że to głupie, ale musisz tu przyjść.
— Co? Jak mówiłem, żebyś się zgubiła, to bardziej miałem na myśli Nix, ale jak ci wygodniej…
— Przestań! Ja tu przeżywam, a ty się śmiejesz i w ogóle… w ogóle nie traktujesz tego poważnie… — komentuję jego parsknięcie.
Śmiech ustaje. Oddycham głębiej. Próbuję jeszcze raz się uwolnić, poczekać na kogoś, ale czuję się jak w cholernym reality show, bo odkąd tu weszłam, jestem sama jedyna.
— Skąd dzwonisz? — pyta.
— Z toalety. Damskiej — tłumaczę. — Nagle drzwi się zatrzasnęły i za nic nie mogę wyjść. To jedyny raz, kiedy proszę cię o przysługuję. Więc proszę cię, Hawthorne, bo zaraz chyba dostanę jakiejś furii i zniszczę te drzwi własnymi rękami.
Cain?
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz