To było coś znacznie, znacznie więcej niż zwykła opryskliwość i bunt, który miał na celu pokazanie światu, jaka to jestem rebel i że będę działać wszystkim na przekór. Zrozumiałam, co miało miejsce, dopiero gdy usiadłam na schodach i zaczerpnęłam świeżego powietrza, inaczej dalej tkwiłabym w tym samym osłupieniu. Kiedy opuszczałam ludzi, zdawało mi się, że na zawsze. Trudno co najwyżej zmusić się do ponownego obcowania z człowiekiem, który kiedyś — tak, jak mówiły legendy — był najważniejszą osobą na tym nudnym, mrocznym świecie, gdzie nic nie działa do końca sprawiedliwie.
Wyłącznie jednym przywilejem Vincent nadal mógł się poszczycić. Wszystko się zmieniło, jednak nie to, że tylko jego słów w pełni mogłam wysłuchać, bez wcześniejszego aroganckiego pierdnięcia na to. Wszystko, co mówił, zawsze miało dla mnie jakąś treść, nawet jak pieprzył takie głupoty, że się w pale nie mieści. Ludzie dookoła nadal pletli bzdury, ale to, że nie zaliczał się do nich Vin, niemal ukłuło mnie w serce, gdyż doskonale wiedziałam, że oznacza to niezagojone rany.
Cholera, mówię jak zraniona blondynka z głupiej telenoweli.
Zamiast jednak ruszyć z powrotem na kółko teatralne, dźwignęłam plecak na plecy i postanowiłam skupić się na odprężeniu zmęczonego umysłu, który został zalany zbyt wielką falą emocji jak na jeden dzień, może godzinę — gdzie tam, mniej! Odpięłam rower od stojaka, wsiadłam na niego i nie oglądając się za siebie, śmignęłam przez bramę.
W domu nie musiałam nic tłumaczyć. Ktokolwiek potrafił doszukać się prawdziwego problemu w mojej codziennej, wołającej o śmierć minie, to tylko rodzina. Nie dane mi było nawet wejść na pierwszy stopień schodów, bo głos mamy zahamował mnie jak niezwykle skuteczny próg. Z niechęcią obróciłam się w jej kierunku, siląc się, by moja zgorzkniała twarz nieco złagodniała i zaczęła współpracować z wrodzoną przebiegłością, jednak zdradził mnie faktyczny stan rzeczy — to, że czułam się naprawdę jak kupa gówna. Abstrahując od tego, jak rzeczywiście czują się odchody.
— Nic się nie stało — powiedziałam leniwie, zanim ktokolwiek spośród mamy i młodszych braci zdążył się odezwać. Właściwie na co dzień tylko oni urzędowali w domu, tatę spotykałam rzadko, bo w weekendy, tak samo z Lottą.
— Ależ stało. — Mama wycierała naczynia. Niemal mogłam się przejrzeć w przesadnie wymytej powierzchni, ale chyba ostatnie, co chciałam, to na siebie spojrzeć. Na Josephine „Daj-Mi-Święty-Spokój” Odair-Crawford. To brzmiało jeszcze głupiej niż samo Odair Crawford, ale tak się składało, że znam kogoś, kto ma z życia więcej powodów do polewki.
„Ależ stało”. Typowa, wszechwiedząca mama.
„Nie chcę tych ziemniaków”.
„Chcesz” i kropka. Na tym zazwyczaj kończyła się dyskusja odnośnie własnej woli i samodzielności.
— Dobra, wygrałaś. — Skorzystałam z małej odległości, jaka dzieliła mnie i lodówkę, i zawinęłam stamtąd rulonik sera żółtego. — Mam dwie wiadomości, jedna jest dobra, a druga zła — dodałam niedbałym, niezrozumiałym głosem z racji powolnego przeżuwania jedzenia.
— Zacznij od dobrej — rzucił Finn, oparty o blat wyspy kuchennej.
Westchnęłam głęboko.
— Dobra wiadomość jest taka, że mam sposób na uniknięcie kiblowania — wyjawiłam i równie szybko zaczęłam mówić o złej, by mama zbytnio nie zaniosła się przelotną radością. — Zła jest taka, że mam do czynienia z Vincentem. Wprawdzie ma to związek ze zdaniem roku, ale jak mówiłam, to Vincent, więc możliwe, że będę kiblować. W sumie co mi szkodzi? Będę wiecznie młoda.
Nie musiałam nikomu przypominać o Vinie. Znałam go na tyle długo, moja mama tak często przynosiła nam jedzenie, a jeszcze dodatkowo go częstowała, by Broń Boże głodny nie chodził, że z pewnością znają go wszyscy domownicy i sąsiedzi, których tu nie ma.
Na tę wiadomość mama i bracia zareagowali niemal tak, jak wtedy, gdy wspomniałam, że ich cud chłopak Vin zachował się jak zachował.
— Oj, przesadzasz. Ja nadal uważam, że zachowaliście się oboje tak dziecinnie, że świat czegoś takiego jeszcze nie widział — rozjuszyła się kobieta.
— No sorry, ale ja sobie przyjaciół nie zastąpiłam — wymamrotałam. Machinalnie wyjęłam z lodówki karton mleka owsianego i upiłam jednego, porywczego łyka. — A ten frajer tak.
Mama westchnęła tak, jakby ciężar posiadania takiej córki, jak ja, był stanowczo nie do wytrzymania.
— To, że zdobył nowych, wcale nie jest złą rzeczą — prawie mi wyrecytowała. — Jednak mogliście o tym w jakikolwiek sposób porozmawiać.
— Mogliśmy, czas przeszły, dziękuję, dobranoc — bąknęłam nieco oburzona, ale w głębi wiedziałam, że mówiła prawdę. Było po prostu za późno na jakiekolwiek interwencje, poza tym tak długa rozłąka, nauka nowych przyzwyczajeń, które miały na celu wykluczenie Vincenta z mojego życia, spowodowały, że trzeźwo patrzyłam na tę metr osiemdziesiąt czystej irytacji.
Ale czy wtedy patrzyłam nietrzeźwo?
Po prostu był moim przyjacielem. Był. Cholera. Nie lubię, kiedy ktoś ma rację, tym bardziej, gdy dowodzi to temu, że jestem powodem swojej własnej, życiowej porażki. Czułam się tak zdruzgotana, że niemal od razu ruszyłam na górę, oszczędzając sobie obiadu, bo pewnie w pokoju znajdę wiele poukrywanych resztek. Żartowałam. Wróciłam chwilę później w zabójczej ciszy, próbując dalej udawać złą, jednak mama tylko zachichotała pod nosem, spytała, czy chcę obiad, na co odparłam jej cichym, groźnym, nieobliczalnym „tak”.
Nazajutrz byłam zmuszona do gotowości. Noc dała mi trochę czasu do namysłu i stwierdziłam, że nie mogę w ten sposób podchodzić do kółka teatralnego, do ludzi stamtąd, do Vincenta. Dobra, moja myśl nie była do końca oryginalna, bo dzień wcześniej Vin dał mi słowny, acz wyjątkowo delikatny wpierdol, dzięki któremu doszłam do wniosku, że jedyne, na czym się muszę skupić, to zdać rok. Nic więcej.
Po psychologii i przyrodzie w moim żołądku wirowała jeszcze większa dziura. Tylko że nie oznaczała głodu, a stres — okropny, ściskający. Nie można było zauważyć tego na mojej twarzy, ale im bliżej kółka teatralnego, tym chętniej podchodziłam do pomysłu wydalenia dzisiejszego śniadania. Oczywiście zapomniałam o delikatnym zamknięciu drzwi, które od razu zdradziły moje przybycie, trzaskając mocno i jednocześnie wydając głośny pisk proszący o parę gramów oliwy. Nie wszyscy byli na spotkaniu, ubytki mogłam dostrzec gołym okiem. Ale rozweselonej twarzy Hughesa nie dało się przeoczyć. Prawie się skrzywiłam, skonsternowana, kiedy minął trzy plotkujące dziewczyny i błyszczącymi oczyma przekazał mi, jak bardzo cieszy się na mój widok — a może to była zwykła ulga?
— Prze pa... — mówiłam, ale mi przerwał. — Prze...
— Josie! Nigdy więcej tak nie rób, dobra? Mam nadzieję, że przyszłaś tu po to, żeby tu i teraz powiedzieć mi, że powracasz jako najlepsza Liv pod słońcem.
Nie miałam skopiować choć części emocji z jego twarzy na moją, pozbawioną choćby krzty entuzjazmu. Ledwo zignorowałam spojrzenia i szepty dookoła, a to dało mi do zrozumienia, że wczorajsza ucieczka była błędem i przyciągnęła za dużo uwagi.
— Um... tak, właśnie to chciałam powiedzieć — odparłam lekko podwyższonym tonem, co sugerowało fałszywy entuzjazm, bardzo łatwy do rozszyfrowania. — Mniej więcej.
— Świetnie. Mam już egzemplarze scenariuszów, które rozdam, jak wszyscy się pojawią.
Pokazałam kciuk w górę, jak już odszedł w pośpiechu... gdzieś. Nie skupiłam się na tym. Bardziej na dziewczynie o falowanych, jasnobrązowych włosach, która chyba miała na imię Lyra. Jej obnażający, bezceremonialny wzrok to wręcz cecha kółka, do jakiej zaczynałam się przyzwyczajać.
— Hej, drama queen — rzuciła.
— Preferuję Josie.
— Po tym, co zrobiłaś wczoraj, drama queen bardziej do ciebie pasuje. Co cię ugryzło? — dociekała.
— Nie wiem, może... nie twoja sprawa? — Przekrzywiłam głowę. Mój ton nie był zimny, ani obrażający, ani w ogóle nic z tych rzeczy. Był po prostu bardzo „w moim stylu”.
— Vincent czasem tak działa na ludzi... — Westchnęła cichutko. W kościach czułam, że wiedziała o tym, iż się znamy. Nie miałam co do tego wątpliwości, zresztą kto by miał, to oczywiste po tym, co wczoraj zrobiłam.
— Biegnie nasz automat z herbatą. — Usłyszałam głos Ezry. Tak mi się wydawało, że to on. Spamiętanie wszystkich imion dalej było wyzwaniem.
Na słowa chłopaka zwróciłam się częściowo w kierunku drzwi. Jedno skrzydło właśnie łagodnie opadało, a per skupiacz uwagi zbliżał się do nas z nieco większą energią, niż którą zaprezentował poprzedniego dnia. Zamienił parę słów z Hughesem — zdawało mi się, że opiekun dziękował chłopakowi za to, że udało mu się mnie tu ściągnąć. Cóż, od tej pory rozsądnym pomysłem okazało się granie w te karty do samego końca.
Wszyscy w niedługim czasie zorganizowaliśmy się do tego stopnia, że mogliśmy zasiąść na podeście i widowni, by omówić dzisiejsze spotkanie, a co najważniejsze — miałam swoją okropną kawę. Laurence musiał przewidzieć, że zmięknę i wrócę, i nie mylił się co do tego.
Hughes zabrał głos.
— Dobrze, skarby, jak mówiłem, mam dla was parę egzemplarzy. Wczoraj, jakby kogoś nie było i nie wiedział, ustaliliśmy pozostałe role. Josephine zagra główną bohaterkę Liv. — Zerknął na mnie porozumiewawczo. A trzeba było kiblować, trzeba było. — Nie wątpię w umiejętności Ezry, Broń Boże, jednak w roli Jude'a chcę widzieć — i nie tylko ja — nikogo innego, jak Nanne. Myślę, że to było dosyć oczywiste. Tylko co sam zainteresowany o tym sądzi? — Hughes zatrzymał spojrzenie na Vincencie.
— Sam zainteresowany sądzi, że Ezra w tej roli byłby największą porażką i na to nie pozwoli. — Vincent posłał chłopakowi zawadiacki uśmiech.
— Dobrze, że ty jesteś chodzącym, niczego sobie ideałem — odparował sarkastycznie Ezra.
— Wszyscy bądźmy profesjonalni, dobrze? — wtrącił się Austin. Gdyby nie on, dyskusja zapewne posunęłaby się o kolejne parę poziomów głupoty. — Ezra i Lyra zostają osadzeni w rolach drugoplanowych, jako Connie i Mason. Joshua zajmie się doktorem Dixonem, który będzie czuwał nad wizytami pacjentki. Emma zagra matkę Liv, natomiast reszta dopełni naszą sztukę jako dodatki. — Hughes był zadowolony jak nigdy, że wszystko szło po jego myśli. Nie powinien chwalić dnia przed zachodem słońca. Powiedziałam tak, bo po tym tekście w filmach zazwyczaj się pierdoli, może spierdoli się i tu i na przykład nie będę tutaj grać. Ale było za późno.
Westchnęłam cicho, machając nogami poza krawędzią podestu. Hughes w tym czasie wstał i wręczył mi scenariusz, bo byłam najbliżej. Ten akurat miał zaznaczone role jaskrawożółtym flamastrem.
— Josie, złotko, idź z tym do Nanne, ponieważ nie mam więcej, a musimy się jakoś podzielić — odparł, nawet nie dając mi dojść do bezcelowego, nic niewznoszącego zdania.
— Ja nie mogę, serio — rzuciłam pod nosem, zmęczona tymi parunastoma minutami w zamknięciu. Smętnie ruszyłam z podestu do widowni, gdzie siedział Vinc, jeszcze niedawno rozmawiając z jakąś dziewczyną stąd. Teraz jego uwagę skupiała herbata owocowa.
Cholera, teraz, będąc jeszcze bliżej niego, wręcz oko w oko, nabierałam pewności, że przeszłościowe życie gdzieś uleciało i nie umiałam już kompletnie z nim rozmawiać. Wszystko się zepsuło. Dobrze wiedząc, że moja twarz wyglądała mało przyjaźnie i najchętniej każdy, kto by mnie widział, wysłałby na przymusowe odsypianie, usiadłam metr od Vincenta. Na kolanach ułożyłam scenariusz i to tam ściągnęłam swój wzrok.
— To... — zaczęłam. — Hughes nie miał więcej egzemplarzy i mamy się tym podzielić we dwoje. Nie po to płacę kasę na szkołę, żeby teraz nie mieć z czego się uczyć, ty pewnie też nie, ale jeśli ci to przeszkadza, mogę zrobić sobie kopię i oddać ci oryginał na jutro. — Pierwsza, cywilizowana rozmowa, a przynajmniej towarzyszyło mi takie przeczucie.
— Nie do końca! — Znikąd wyrósł Hughes. Przysięgam, kiedyś nabawię się jakichś głupich stanów lękowych, dokładnie jak bohaterka, którą mam zagrać. — Chcę, żebyście się uczyli z jednego, skoro już macie taką możliwość. Między wami musi zaistnieć chemia, czy tego chcecie, czy nie, nie dam wam tego zepsuć. — Jego twarz przeciął szeroki uśmiech.
Miałam protestować, jednak uprzedził mnie głos Vincenta po tym, jak spojrzał na mnie znacząco.
— W takim razie musimy spędzić ze sobą nieco więcej czasu, niż planowaliśmy.
Zagryzłam dolną wargę od środka, usilnie próbując tym sposobem stłumić rosnące nerwy.
— Swoją drogą jesteś moim — odchrząknęłam — opiekunem, więc, nie wiem, możesz mi powiedzieć chociaż, jak mam się przygotować do tej roli. Ssę w aktorstwie, a właściwie nawet nie próbowałam, dlatego ssę i nie wiem, jak się za to zabrać.
Vincent?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz