Strony

25 sie 2020

Od Caina cd. Candice

Zimno podłogi łączy się z synchronicznym bólem pleców, który zawdzięczam nixańskim ziomeczkom. Jakby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości - tak, kurwa, boli. Nieprzyjemnie jest być skopanym i nie mieć najmniejszej szansy się obronić. Tym bardziej że te parszywe gnoje nawet nie rozumieją shilieńskiego.
Nawet, teraz gdy jeden z nich krępuje mi nadgarstki tak mocno, że niemal czuję w nich puls. Coś tam gada w tym swoim twardym języku i uśmiecha się arogancko, na sam koniec klepiąc mnie po policzku. Odchodzi i zamyka za sobą drzwi, więc wypuszczam głośno powietrze z płuc i opieram głowę o ścianę z zamkniętymi oczami.
Doskonale rozumiem ten rodzaj informacji. To było tylko "delikatne" - wbrew pozorom, prócz promieniującego bólu pleców i delikatnego kłucia w boku - ostrzeżenie przed bardziej brutalnym obchodzeniem się, jeśli oczywiście dalej zamierzamy być upartymi gnojkami.
A propos...
- Nie chcę cię bardziej dobijać, niż zrobili lub zrobią oni, ale... no nie najlepiej ci poszło, stary - ignoruję uwagę Harvey'a, który siedzi po drugiej stronie przyciemnionego pomieszczenia (ciekawe czy specjalnie), zresztą podobnie do mnie. Tylko wygląda na mniej poturbowanego.
- Przyszedłeś. Miałem rację, kochasz nas - słyszę Jaspera gdzieś z prawego boku, stąd wiem, że nie muszę już intensywnie myśleć, czy nasz skład zmniejszył się o jednego.
- Nie przesadzaj, dobra? - prycham, poprawiając się pod ścianą, aby wygodniej usiąść. Jakikolwiek ruch powoduje tylko narastający ból w kręgosłupie, toteż zostaję w pozycji takiej, jaką udało mi się przyjąć. Nie jest zbyt wygodna, ale to zawsze lepiej, niż leżenie i czekanie - To był jej pomysł. Jest świetną szantażystką, jak i złodziejką. Gdyby to ode mnie zależało, już dawno leżałbym w łóżku bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia - zwalam wszystko na Candice.
- Jasne - przeciąga chłopak - Kochasz nas, ty popaprańcu. Byłoby ci po prostu smutno bez nas - nie odpowiadam, bo w tym samym czasie moje myśli odpływają w stronę mojej osamotnionej towarzyszki.
A jeśli już sobie o niej przypomniałem.
Jasna cholera. Przez chwilę mam nikłą nadzieję, że w chwili, kiedy nixańczycy byli mną zajęci, udało jej się w jakiś sposób wymknąć, ale musiałbym być głupi, a za takiego się nie uważam, żeby uwierzyć w taki rozwój sytuacji. Przecież to oczywiste, że nie odpuściliby takiej okazji. A czegokolwiek by nie chcieli, przeczuwam, że ich zamiary co do niej nie są w żaden sposób przyjazne.
Jednocześnie czuję ukłucie gniewu, o który wcale nie prosiłem. I to nie z powodu tego, że jestem w takiej kiepskiej pozycji, ale na myśl, że jakiś inny facet mógłby ją dotykać, dosłownie w odstępie paru metrów ode mnie.
- ... co nie zmienia tego, że nasza sytuacja nie poprawiła się w żaden sposób - wracam myślami do rzeczywistości i kręcę nadgarstkami, bo pęta wżynają mi się coraz bardziej w skórę.
- Pierdolone Nix - warczę pod nosem na tyle głośno, by w pomieszczeniu zapadła cisza. Wykorzystuję to, aby spróbować cokolwiek usłyszeć, ale jedyne co dociera do moich uszu, to śmiechy napawające mnie niepokojem. Zazwyczaj w takich sytuacjach staram się być spokojny, ale nie oszukujmy się, do stoika brakuje mi co najmniej jednej działki, popitej gorzkim trunkiem.
Rozglądam się po pomieszczeniu, ale wydaje się specjalnie opustoszałe, jakbyśmy nie byli jego pierwszymi gośćmi specjalnymi. Nie jest też mi obcy taki obraz, bo nie raz miałem zaszczyt w podobnym przebywać. W przeszłości.
- To nic nie da - mówi Harvey - Nawet, gdy Jasper wykrzesał z siebie sto procent energii i zaczął rozmawiać w ich języku.
Fun fact? Nasz drogi Morissey jest poliglotą. Nie rozumiem, jak natura może mieć tak posrane w głowie i dawać komuś takiemu taki talent.
- Domyślam się, że ty także zacząłeś się do nich rzucać, jak ping pong na mistrzostwach? - kiedy milczę, Lawson tylko kiwa głową. Wydaje się zniecierpliwiony, wręcz określiłbym ten stan, jako początek kryzysu - Jeszcze mi powiedz, że Candy była razem z tobą - przez chwilę utrzymujemy kontakt wzrokowy, a potem Harvey cicho klnie pod nosem.
- Jeśli nie zamkniesz dzioba i nie przestaniesz zgrywać Erica, to obiecuję ci, że jak tylko z tego wyjdziemy, zajebię ci takiego lepa, że na scenę będziesz wychodził w worku do śmieci na głowie - rzucam poirytowany i rezygnuję z próby uwolnienia się z więzów.
Jeśli nie uratuje nas cud albo w jakiś sposób nasz niezawodny menadżer, to już po nas. Jestem gotowy nawet wyobrazić sobie własną śmierć w takich okolicznościach, bo sami się przecież o to prosiliśmy. Tylko do jasnej cholery, nie zamierzałem brać w ostatnią podróż życia ze sobą Snow.
Chwila się dłużyła, a to tylko dlatego, że byłem całkowicie skupiony na dźwiękach zza drzwi. Totalnie nie zwracałem uwagi na to, o czym rozmawiają chłopaki, nawet jeśli któryś z nich próbował mnie dyskretnie zawołać.
Dopiero po paru ładnych minutach drzwi otworzyły się, a w nich stanęła Candice. I co dziwne, wyglądała na strasznie wyluzowaną. Do tego stopnia, że moja mina musiała wyglądać naprawdę głupio w tamtej chwili. Starałem się dopatrzyć nie wiadomo czego, ale jakie było moje zdziwienie, gdy nagle rudowłosa zaczęła się śmiać. Drzwi za nią się zamknęły. Candice wyszła na środek i zachwiała się, przytrzymując się ściany.
- Dobrze się czujesz? - odzywam się pierwszy, ściągając brwi.
Dziewczyna opiera się ramieniem o zimną ścianę i zaczesuje włosy do tyłu. Przesuwa zamglonym wzrokiem po pomieszczeniu, a potem znowu zaczyna chichotać.
- W życiu nie czułam się lepiej - odpowiada wraz z westchnięciem - I wierz mi lub nie, bawię się przednio.
- Zrobili jej pranie mózgu - głos Jaspera roznosi się po pomieszczeniu, a odpowiada mu Harvey z nieustającym, wyczuwalnym napięciem.
- Oszczędź nam swoich wysoko intelektualnie wypowiedzi. To chyba oczywiste, że ją czymś naćpali.
- Cokolwiek tam było, ma niezłego kopa - Candy odpycha się od ściany, mówiąc melodyjnym głosem. Podnosi rękę do góry w powolnym geście i wskazuje palcem na mnie - Jestem zdolna powiedzieć, że nawet cię lubię.
- Chyba przedawkowała...
- Gorąco tu... - wachluje dłonią przed twarzą, a potem ni z tego, ni z owego, zaczyna odpinać guziki od swojej koszuli, którą zresztą dobierała przez pół godziny do spódniczki.
Harvey chrząka znacząco i ma na tyle rozsądku, żeby się odwrócić. No tak, przecież ktoś w tym towarzystwie musi mieć zasady. W przeciwieństwie do Jaspera.
- Odwróć się - mówię ostro do chłopaka, na co odpowiada mi skwaszoną miną.
- Czuję się niesprawiedliwie traktowany.
- Weź mnie nie wkurwiaj, bo zaraz poczujesz coś innego.
- Nie możesz jej...
- Jasper, to nie była grzeczna prośba i jakbyś nie widział, również mam związane ręce. Dosłownie i w przenośni. A teraz się odwróć, bo jak tylko się uwolnię, doprowadzę połowę twojego ciała do stanu bliskiej agonii.
Chłopak przewraca oczami, ale odwraca się.
Nie, żebym miał wyłączne prawo. Zdarza mi się po prostu czasem myśleć o konsekwencjach. A domyślam się, że Snow nie byłaby zadowolona, gdyby jej biust był dzisiejszą główną atrakcją.
Znajduje się znacznie bliżej, niż się spodziewałem. Zdejmuje buty i przesuwa stopą wzdłuż mojej klatki piersiowej w dół. Unoszę wzrok, lustrując nim po jej sylwetce i zatrzymuję w momencie, gdy muśnięte czerwoną szminką usta rozszerzają się w uśmiechu. Przygryza je delikatnie, gdy zatrzymuje stopę na moim kroczu i delikatnie przyciska. Krzywię się nieznacznie, ale z powodu niechcianej przyjemności. Pierdolenie o Szopenie. Nie istnieje takie coś jak niechciana przyjemność. A ja zaczynam myśleć jak sfrustrowany czterdziestolatek, uwięziony w kancelarii.
Przekłada nogę i siada okrakiem na mnie. Jej spódnica przesuwa się w górę, a ciepło ud przyprawia mnie o dreszcze w dolnych partiach.
Gdyby to wszystko odbywało się w innej sytuacji, nie żałowałbym nawet, że mam związane ręce. Takie zabawy nie sprawiają mi żadnego problemu, o ile odbywają się w odpowiednich warunkach. Obecnie ostatnie czego chcę, to nieświadomej niczego laski, która - nie daj Boże - wpadnie w depresje, gdy się dowie, co zrobiła. Ale nie... Snow nie jest taka słaba. Mimo wszystko wolę ją mieć w inny sposób. Chcę, aby to czuła i wiedziała. I aby ten kutafon po lewej nie był losowym widzem.
Jest mi jednak ciężko nad sobą zapanować, biorąc pod uwagę, że Eric jest gotowy nałożyć na mnie monitoring 24/7 nawet w momencie, kiedy chciałbym spełnić swoje podstawowe, dwudziestotrzyletnie, męskie potrzeby. To chyba oczywiste, że nie przelecę losowej laski z koncertu ze Snow z końca pokoju. Nawet ja uważam, że to obleśne.
- Jeśli myślisz, że jesteś moim najgorszym problemem, to nie schlebiaj sobie - mówi niewyraźnie z wyrysowaną powagą na twarzy, która znika niemal natychmiast wraz z pojawiającą się nową myślą w głowie. Uśmiecha się szeroko, niemal diabelsko - Ale powiem ci tyle. Siedzisz mi na głowie do tego stopnia, że przynajmniej nie myślę o swojej dysfunkcyjnej, fałszywej rodzinie i przyjacielu, który chyba jednak mnie nie kocha, skoro odszedł - przesuwa paznokciem po moim policzku, docierając do ust.
Domyślałem się, że życie Snow nie jest usłane różami. Gdyby było, nie trzymałaby się tej pracy kurczowo. Rzuciłaby wszystko, pokazała mi środkowy palec - co zresztą pewnie robi, gdy nie patrzę - i odeszła.
- Rodzina czasem jest tylko z nazwy, a przyjaciele bywają zdradliwymi fiutami - odpowiadam jej, ku swojemu przerażeniu, nadzwyczaj szczerze. Być może myśl o tym, że dzielą nasze ciała tylko niewielkie warstwy ubrań, doprowadza mój umysł do stanu podobnego tuż przed wzięciem działki. Albo to zjebana świadomość tego, że doskonale ją rozumiem? Cokolwiek by to nie było, jej słowa, choć mówione w przypływie nieświadomości po tym, co jej dali, są wyjątkowo prawdziwe. I może to, że nie będzie pamiętać mojej odpowiedzi, sprawia, że jej odpowiadam. Jednak szybko przypominam sobie, że w końcu nie jesteśmy tu sami.
- Nie chcesz tego - mówię stanowczo, na co odpowiada mi kolejnym uśmiechem.
- Skąd wiesz, czego chcę? - jej prowokujący ton niczego nie ułatwia.
Nie czuję już prawie dłoni od związanych nadgarstków, które przez cały czas próbuję uwolnić. Mam wrażenie, że plastik werżnął się w moją skórę i rani coraz mocniej z każdym ruchem. A gdyby tak...
- Uwolnij mnie, to może cię wysłucham.
- O nie, nie. Teraz ja tu rządzę. Królowa obala króla - szepcze mi na ucho, a z jej gardła dobywa się niski chichot - A tak się składa, że trochę nazbierało ci się grzechów - czuję przez materiał bluzki ciepłą skórę jej piersi wraz z oddechem na szyi. Ta udręka jest nie do zniesienia. Tym bardziej że wyobraziłem sobie dosłownie wszystkie zbereźne rzeczy, które przez ten miesiąc przemykały mi w głowie.
Słyszę coraz głośniejsze kroki za drzwiami. Jakieś ciche dźwięki, skrzypienie drzwi, co nie jest przyjemne i wpadający do środka jeden z grupki, który zresztą mnie tu przywlókł. Momentalnie się spinam, bo jeśli to mój koniec, to mam prawo do ostatniego życzenia.
- Ktoś chce z tobą porozmawiać - podnosi Candice do pionu, a za nim wyłania się drugi, który już nieco brutalniej pomaga mi wstać na nogi. Co dziwniejsze, przecina mi plastik na nadgarstku, więc moje nastawienie robi się jeszcze bardziej nieufne. Rozkładam sobie w głowie szanse, ale tak się składa, że ich nie mam.
Zanim ruszam się z miejsca, zdejmuję z siebie dżinsową kurtkę z podbiciem i zakładam ją na podtrzymywaną przez mężczyznę Candice.
- Jeśli jej się stanie cokolwiek, to sam cię znajdę i obiję tę twoją nixańską twarzyczkę - nie mam pojęcia czy mnie zrozumiał, ale ręka na moim ramieniu nie pozwala mi na dopowiedzenie czegoś więcej. Idę wraz z jednym z nich do - no właśnie - dokąd?
Każe wejść mi do jakiegoś pomieszczenia, które na pierwszy rzut oka wygląda, jak gabinet dyrektora burdelu, w dodatku nałogowo palącego, bo odór dymu niedopałków niemal uderza w moja nozdrza. Na samym środku stoi biurko, a po lewej stronie wygodna kanapa, na której wygodnie rozsiadł się właściciel włości. Na mój widok podnosi się z uśmiechem i kończy spalać papierosa.
- Cain - wypowiada moje imię, podczas gdy ja spoglądam na niego spode łba - Cain Hawthorne? - niemal sepleni, wypowiadając z trudem moje nazwisko i starając się mówić po shilieńsku - Może chcesz się napić? - patrzę, jak nalewa sobie rudego trunku do ciosanej szklanki, a potem wrzuca parę kostek lodu i spogląda w moją stronę z uniesioną brwią.
Wiem, że nie ma nic konkretnego na myśli i to tylko zwyczajna propozycja, ale mam wrażenie, że sam diabeł posadził mnie na tym miejscu i kazał patrzeć na prowokującą twarz faceta.
- Nie, dzięki - odmrukuję, odwracając wzrok.
"To nie da mi tyle satysfakcji", myślę.
- Słuchaj - zaczyna. Nie przypominam sobie, abyśmy byli na "ty", chociaż wyglądam przy nim jak szczeniak - Chłopcy nie wiedzieli, że jesteś ten Hawthorne - rozsiada się naprzeciwko, ale wygląda na spiętego. We mnie natomiast budzi się przeczucie, że trzeba zacząć być bardziej uważnym i przestać się skupiać tylko na swoich plecach. A jego słowa wystarczająco wzbudziły we mnie mieszane uczucia. I tak. Nadal jestem zdezorientowany, bo niewiele rozumiem, o co tu chodzi. Zrozumiałem za to jedno, na pewno nie chodzi mu o mnie, jako o celebrytę.
Facet obserwuje moją reakcję, ale niezbyt dużo udaje mu się wyczytać. Na szczęście. Wzdycha, dopijając drinka i odkłada szklankę na blat - Wybacz za nieprzyjemności. Umówmy się tak - zapomnijmy o tym. Nie chcę mieć problemów z twoim...
- Następnym razem powiedz swoim ludziom, żeby przestali się rzucać o byle obelgę - przerywam mu, wyczuwając szansę na przewagę. Mam też swój powód, bo domyślam się, kto zainterweniował.
Wstaję, bo czuję, że potrzebuję świeżego powietrza już teraz. Inaczej te zamknięte cztery ściany zaczną się robić coraz ciaśniejsze.
- Skull kazał ci pogratulować. Podobno dałeś zajebisty koncert.
Zmroziło mnie w pół kroku, gdy to imię, rzucone niczym kula ze strzelby myśliwskiej w stronę rannej zwierzyny, pada z ust mężczyzny. Momentalnie zapominam o nieustannym bólu, rozchodzącym się po całych plecach, jako pamiątkę idealnego trafienia butem w mój kręgosłup. Nie słyszałem go tak długo, że falę wspomnień miałem dosłownie przed oczami. To nie oznaczało nic dobrego, bo nie jestem sentymentalny. Moje ściśnięte gardło nie pozwala mi się odezwać, choć poruszam ustami w chęci wykrzesania z siebie pokładów pewności siebie, aby nadal pozycjonować na samej górze. W tej chwili spieprzenie tego lub nie było kluczowe. Nie mogę uwierzyć, że to on. Po tylu pieprzonych latach dalej nie daje mi spokoju, choć dawno już nie jestem mu nic winien.
Znikam jak burza z pomieszczenia. Przechodzę obok cichnącej grupki nixańskich opryszków, którzy starają się być w tym momencie neutralnie niewidzialni. Zatrzymuję się i zaciskam usta w wąską kreskę, uśmiechając się krzywo sam do siebie. Zaciskam palce w pięść i zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, uderzam w twarz zapamiętanego faceta, od którego nie będę mógł leżeć bez wyraźnego skrzywienia na twarzy przez co najmniej dwa dni. Ten, odrzucony raczej bardziej przez zaskoczenie, niż siłę uderzenia, choć - nie ukrywam - poczułem to w swojej pięści dopiero po chwili, gdy zginałem i rozprostowywałem palce, obserwując, jak uprzejmi koledzy przytrzymują słaniającego i próbującego przytrzymać się ściany mężczyznę. Złapał się za nos, a spomiędzy jego palców, po chwili zaczęła sączyć delikatnie krew. Parę spojrzeń skierowanych na mnie spowodowała, że uniosłem dumnie głowę wraz z wymalowanym, szyderczym uśmiechem. Bez żadnego odniesienia do sytuacji, nie zważając na nixańskie przekleństwa skierowane w moją stronę, odwróciłem się i dumnie wyszedłem z budynku.
Na zewnątrz chłopaki już na mnie czekali wraz z taksówką, która zapewne była sprawką również "przemiłego" szefa. Bez słowa wsiadam na przód i staram się nie wyglądać, jakbym przed chwilą zobaczył ducha.
- Jak udało ci się to załatwić? - wiedziałem, że to pytanie padnie właśnie z ust Harvey'a. Jako jedyny jest na tyle dociekliwy, aby musieć znać odpowiedź, dlatego wymyśliłem ją jeszcze zanim wszedłem.
- Nie znasz mnie od dzisiaj, nigdy nie zwierzam się ze swoich tajemnic.
- No dobrze, ale...
- Daj spokój. Po prostu udało się i tyle. Koniec tematu - spoglądam w boczną szybę, słysząc tylko ciche westchnięcie przyjaciela. Momentalnie czuję zmęczenie, ale powstrzymuję się przed snem. Już wiem, co przyśni mi się, gdy tylko zamknę oczy. Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest wcale nie spać.

W hotelu jesteśmy niezwykle szybko, bo korki w Nix zniknęły jak ręką odjąć. Biorę nieprzytomną już Snow na ręce w nadziei, że o tej godzinie żaden przyprawiający nas o ból dupy i głowy fotograf nie czai się za rogiem. Zanoszę ją do łóżka i zamykam za sobą sypialnię, dołączając do chłopaków w pokoju Harvey'a. Z apartamentu Erica nie wydobywa się żadne światło, także dochodzimy do wniosku, że w sumie, to możemy triumfować.
Ale życie to złośliwa suka, która gryzie na tyle boleśnie, że zamiast ręki, odgryza ci całą głowę.
- Panowie - głuchy dźwięk rzuconego telefonu na blat stolika odbija się echem, choć jest krótkotrwały. A może to tylko złudzenie? W salonie jest tak ciemno i cicho, jakbyśmy wcale nie mieszkali niemal na najwyższym piętrze tego wyróżniającego się pośród wszystkich innych budynku.
Ten tani chwyt serialowy jest jednak skuteczny. Eric zapala światło i wygląda jak terminator w garniturze, Do cholery, czy w jego garderobie nie znajduje się nic innego? Facet mógłby być bardziej kreatywny. Nawet nie drgnie, oczekując, że sami się wytłumaczymy, ale żaden z nas nawet nie piśnie. To powoduje, że przechodzi do następnego punktu repertuaru.
- Jedna noc - dobitnie wypowiadane słowa z naturalnym akcentem Erica wraz z podniesionym palcem w górę, jakby jego postawa nie emanowała wystarczającym napięciem, wystarczy, żebyśmy wszyscy zdali sobie sprawę, że konspirację szlag jasny trafił. Słowem? Plan poszedł się jebać.
Wzrok mężczyzny przemierza po naszej trójce. Chce wyczytać nasze intencje, dopatrzeć się skruchy, zobaczyć jakąkolwiek reakcje. I faktycznie, Harvey spuszcza wzrok z poczuciem winy, Jasper przygryza delikatnie policzek od środka z lekkim zakłopotaniem, ja jestem zbyt skupiony na bolących plecach, aby czekać na kolejny w życiu wykład. Nie obchodzi mnie nawet położony w naszą stronę na stoliku telefon z widocznymi na wyświetlaczu zdjęciami nas w klubie, zrobionymi - oczywiście, bo jakby inaczej? - z ukrycia. A potem tych uchwyconych wraz z nixańskimi "kolegami".
- Jak to jest, że po tym, jak już zaczynamy być spokojni, jak wszystko idzie pięknie, nagle wyjeżdżacie mi z takim czymś i pierdolicie sprawę po całości? - orientuję się, że mówi na początku w liczbie mnogiej. Nie może chodzić i nikogo innego jak o Savannah. Zatem już wie. Cholera. Wolę, żeby to Eric mnie zabił. Mogę obstawić, że Połykacz Dusz właśnie wsiada w samolot i leci prosto do Nix, tylko po to, aby urżnąć nam głowy aż po same jaja.
- To nie było planowane - odzywa się Jasper, wskazując na telefon i tym samym kierując na siebie całą morderczą uwagę Finnegana. Ten jednak tym razem nie odpuści. A Harvey ze swoimi zdolnościami dyplomatycznymi najwyraźniej nie zamierza się wtrącić.
- Nie będę słuchał waszych tłumaczeń. Mam serdecznie dość waszego niańczenia...
Wybucham gromkim śmiechem, co spotyka się z przerażonym wzrokiem chłopaków i wyostrzeniem rysów twarzy menadżera, który chyba zaciska zęby. Kręcę głową, bo sam nie wierzę, że to usłyszałem. No patrzcie, jakie życie potrafi być złośliwe.
- Żartujesz sobie? - rzucam, momentalnie poważniejąc i zdając sobie sprawę, że rozsierdzam tym samym stojącego przede mną mężczyznę.
- Nie, Cain. Tym razem nie - atmosfera jest taka, że można spokojnie usmażyć jajecznicę - Jak długo zamierzasz trzymać się łatki ćpuna? Jak długo będziesz pracował na miano genialnego artysty, ale uzależnionego od heroiny? I jak zamierzasz umrzeć? Znaleziony martwy pod ścianą w brudnej łazience?
- Eric - wtrąca Harvey, dyskretnie kręcąc głową, chcąc dać do zrozumienia menadżerowi, że czas już przestać i ochłonąć. Że zaszedł za daleko. I że w przypływie gniewu nie panuje nad emocjami.
Tego oczekiwałem. Do tego go prowokowałem. W końcu choć na chwilę idealna maska opadła. Tylko jednego się nie spodziewałem - że w jakiś sposób to dotrze.
- To nie przez to... - Harvey zaczyna wyjaśniać, ale ja dawno ruszam się z miejsca i wychodzę, trzaskając za sobą drzwiami. Wpadam do swojego apartamentu, ciesząc się, że panuje to mrok i cisza. Zamykam oczy i wypuszczam głośno powietrze przez otwarte usta, jakby w płucach mnie paliło. Przecieram twarz i opieram się obiema rękami o zimną, przeszkloną ścianę.
Muszę zapalić. Teraz.
Muzyka i prochy były nierozłączne, żadna scena muzyczna nie różniła się pod tym względem.
Heroina dawała najlepszego kopa.
Nie chwilowe wzloty i upadki po kokainie ani łagodny, beztroski fatalizm po spaleniu dobrego zioła, ale potężna, senna fala, dająca błogi odlot, pozwalająca uciec od życia, wyjść z własnej głowy. To była wolność, uczucie przypominające letnią kąpiel z gołym tyłkiem o północy w ciepłym oceanie... Przynajmniej z początku. Widziałem, jak uzależnienie narasta, jak toczy się ku mnie niczym fala przypływu, ale i tak już byłem mokry, a poza tym nie mogłem wyczołgać się z powrotem na brzeg. I dokładnie tak jak fala pływowa albo prąd wsteczny, zwaliło się wszystko, zabierając po kolei rzeczy. Pieniądze. Radość. Bezpieczeństwo. Zdrowie psychiczne.
Codziennie przypływ podchodził wyżej. Co dzień woda stawała się trochę głębsza. Każdego dnia pływałem coraz dalej od brzegu, a fale mogły mnie porwać na dobre. W takiej sytuacji powinno się po prostu wyjść z morza.
Odwyk był straszny. Okropny. Nieskazitelny ból, połączony z takimi myślami, że nie byłem w stanie jeść, pić, spać, robić podstawowych rzeczy, które wykonuje normalny człowiek. Czasem było dobrze, a czasem niemal marzyłem o śmierci, myśląc o tym, jako o wyjściu, które miało największy sens. Sytuacja z Meredith wcale mi w tym nie pomagała. I choć miałem lepiej, niż osoby będące na stałe w placówce odwykowej, to męczyłem się w swoim domu. Czasem myślałem, że cztery ściany byłyby lepsze, niż otwarty salon z widokiem na morze, z basenem u dołu, wypełnionym gorącą wodą. Jakbym jeszcze mógł wyjść.
A teraz? Nadal czuję się jak na odwyku. Pilnowany, bez kontaktu z mediami, bez możliwości odsapnięcia, z różnymi myślami w głowie, które narastały do momentu, gdy udało mi się je rozproszyć. Wszyscy czegoś oczekują, przywdziewając wspaniałą aurę bezinteresowności. I choć jestem do tego przyzwyczajony, to istnieje jeszcze świadomość.
Drzwi się otwierają, a wiem to tylko przez to, że światło z korytarza brutalnie wkrada się do pomieszczenia. Kroki Erica są ciche, lecz wcale nie staram się wyczuć, gdzie jest. Wolałbym, żeby tu nie przychodził, chciałem być sam, ale - o wspaniała ironio losu - nie mogę.
Bez słowa podchodzi do okna, stając nieopodal, w odległości nie większej niż dwa metry. Poprawia w czasie milczenia swój mankiet, pewnie łatwiej zebrać mu myśli. Owszem, jestem na niego zły, ale skrajnie inne emocje wiodą prym w mojej głowie.
- Poniosło mnie. Przepraszam - w końcu odchrząkuje i mówi - Myślałem, że poszedłeś tam w innym celu.
Nie odpowiadam, wodząc wzrokiem po wysokich szczytach gór, majaczących za rozświetlonym miastem. Wydają się otaczać je, jak mury, w cieniu nocy wyglądając jak ostre zęby giganta.
Wydmuchuję dym z płuc, upajając się drapaniem w gardle.
"Kiedyś cię to zabije", uwielbiam uwagi Savannah, dotyczące mojego palenia w momencie, kiedy sama zaciąga się papierosem z tej samej paczki, co ja.
"Papierosy nie zabijają", powiedziałem, "Robią to ludzie, decydując się na ten rodzaj powolnego samobójstwa".
- Doceniam za troskę - w końcu odpowiadam, gasząc papierosa o elegancki stolik kawowy, należący do hotelu.
Jakże to dziwne, że ludziom łatwiej jest rozmawiać, gdy na siebie nie patrzą. Jakby bali się zobaczenia w oczach drugiej osoby gorzkiej prawdy. Zdecydowanie oboje jesteśmy najgorszymi rozmówcami. Nasze rozmowy mogłyby polegać jedynie na zatwierdzaniu lub zaprzeczaniu, a przychodzi nam rozmawiać na temat, który nie jest przyjemny ani dla jednej, ani dla drugiej strony. Mówiłem, że u nas wszystko jest proste. Ja mówię "wszystko w porządku", oni nie pytają. Taki układ dla każdego był wygodny.
- Doprawdy? Bo mówisz to tak, jakbyś chciał, żebym się odczepił - Eric wzdycha, ale dalej wlepia wzrok przed siebie - Nie będę ci słodził tym, że robimy... ja i Savannah... robimy to dla twojego dobra. I chłopaków. Nie oczekujemy podziękowań.
- Więc po co tu jesteś? - pytam zniecierpliwiony i wbijam w niego spojrzenie. Spuszcza na chwilę głowę, co przez moment daje mi nadzieję, że skończy na tym swoim wrażliwym monologu i pójdzie sobie. Naprawdę nie mam ochoty na rozmowę, a tym bardziej na rozwiązywanie problemów mojego menadżera.
- Bo wiem, że jesteś człowiekiem - ten jednak podnosi wzrok i przez chwilę walczę z nim na spojrzenie, odnosząc wrażenie, że tylko ja traktuję to jako... niebezpieczeństwo? Na pewno niebezpieczne były jego słowa. Natychmiast się odwracam - I jak normalny człowiek masz uczucia - kończy, ale nie staram się go słuchać. Wyciągam z paczki kolejnego papierosa i zapalam.
- Uspokoiłem Sav, pewnie zadzwoni jutro, gdy już wszyscy... ochłoniemy.
Słyszę w jego głosie zawód... albo to smutek? Nie jestem zdolny określić, co to konkretnie było.
Eric odchodzi, zamykając za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafi.
Światła miasta wdzierają się groźnie do apartamentu, tworząc jasne smugi na ścianie i suficie. Księżyc świeci mocnym blaskiem, ale nawet on nie daje rady pokonać siły metropolii. Oświetla groźne szczyty gór Nix.
Zamykam oczy i opieram czoło o ogromną szybę, zastanawiając się, jak wysoko od ziemi się znajduję.

Candice?

+60 PD


3929 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz