Strony

27 gru 2020

Od Caina cd. Candice

Po moim trupie. Czy ona ma problemy ze zrozumieniem podstawowych słów? Czy to ja gadam w jakimś innym języku? 
Nie będę robił tego, co ona mi każe, nawet jakby przystawiali mi nóż do gardła. Myślałem, że już dawno to zrozumiała, ale najwyraźniej jej pamięć złotej rybki wyklucza możliwość niepowtarzania się codziennie. A nienawidzę czegokolwiek powtarzać. Przy Candice robię to niemal co chwila i obawiam się, że prędzej wejdzie mi to w krew, niż ona odejdzie. Z jednej strony utrzymuję ją przy sobie, bo nie zapomniałem o swoim pierwotnym celu. Z drugiej jednak zostawiłbym ją w głębi lasu - najlepiej w nocy, aby nie znalazła drogi powrotnej - i udawał, że nic się nie stało.
Prycham tylko pod nosem, utwierdzając się tym samym w swojej decyzji protestu wobec jej irracjonalnego życzenia i zagłębiam się w telefon.
Nie na długo.
Rozsiadłszy się wygodnie na kanapie, która postawiona przez sklep (zapewne dla zdesperowanych mężów, ojców i najwyraźniej ludzi takich jak ja) oferowała rozrywkę na lepszym poziomie, niż grzebanie pomiędzy ubraniami, słyszę z niedalekiej odległości swoje nazwisko. Nieruchomieję, bo mój wyuczony zmysł wyczuwania "sępów z aparatami" właśnie dał sygnał do prawdopodobnej, ofensywnej obrony, na którą zresztą narazili mnie moi kochani "biznesowi rodzice" i ruda wariatka.
Podnoszę wzrok znad telefonu, ale zamiast świateł fleszy widzę trójkę dzieciaków z takimi uśmiechami na twarzach, że moja posępność odbija się kontrastem gorszym niż czarna farba wylana na białą kartkę. 
- Hawthorne? Cain Hawthorne? - dziewczyna pośrodku powtarza, w razie jakbym nie zrozumiał intencji, albo najwyraźniej nie dosłyszał swojego nazwiska. Akurat słuch mam doskonały.
Sądząc jednak po ich reakcjach, wcale nie muszę odpowiadać. Wyłączam telefon i prostuję się z uniesionymi brwiami.
- Czy Cain Hawthorne pałętałby się bez celu po sklepach w centrum handlowym? - rzucam z dozą sarkazmu, a potem unoszę delikatnie kąciki ust, uśmiechając się do nich - No gdyby mu kazano to pewnie tak.
- Byliśmy na koncercie - zaczyna druga, nieco wyższa brunetka - Nie muszę mówić, że było niesamowicie, a ta nowa piosenka, ona naprawdę ma w sobie takie wkręcające brzmienie - wyjmuje niezręcznie z torby płytę winylową, opakowaną w czerwoną wstążkę, która idealnie komponuje się z kolorem napisu nazwy zespołu - Może to trochę niegrzeczne, ale nie dopchaliśmy się do stolików z autografami.
Zabieram od niej płytę i przesuwam po niej spojrzeniem, które następnie przenoszę na trójkę dzieciaków.
- To prezent urodzinowy? - unoszę brew, na co dziewczyna kiwa głową - Kobiet o wiek się nie pyta, ale zaryzykuję.
- Z okazji osiemnastki. Wyjazd z przyjaciółmi i zaliczenie koncertu ulubionego zespołu. Brzmi jak coś normalnego, ale to prawie jak marzenie.
- W takim razie spełnienia dalszych marzeń dla...? - piszę pożyczonym markerem po okładce płyty.
- Vivian - odpowiada z szerokim uśmiechem.
Unoszę wzrok, przyglądając się jej z uwagą, starając się przy tym nie zdradzić jakiegoś rodzaju poruszenia. Zbieg okoliczności. To tylko zbieg okoliczności. Na świecie żyje parę miliardów ludzi, z czego bardzo dobrze każda kobieta mogłaby się tak nazywać.
Odchrząkuję i gryzmolę na szybko jej imię.
Rozmawiamy dalej.
Fani są jak respirator. Kiedy już nie możesz nabrać tlenu, pilnują, aby twoje płuca nabierały co chwile nowego wdechu, utrzymując cię przy życiu. Gdzieś z tyłu głowy masz, że oczekują czegoś nowego, czegoś wspaniałego, lepszego niż poprzednio. Abyś podniósł się z łóżka i pokazał w pełnej krasie, dał im to, za co utrzymują cię przy życiu. Jeśli tego nie robisz lub nie chcesz, cóż... odłączają cię od siebie i wtedy powoli się dusisz, zaczynasz egzystować na łasce ostatnich ludzi, a potem... nie zostaje ci nic, jak tylko pozwolić sobie umrzeć.
Jednak w moim życiu jest pewna szpilka, która wyjątkowo mi przeszkadza i właśnie nadchodzi. Przypominam sobie natychmiast, co właściwie tu robimy i przybieram negatywną postawę.
Nie wiem, o co chodzi z tymi dużymi oczami i uważnym spojrzeniem, próbującym wyłapać wszystko, ale tak właśnie wygląda obecnie Candice. Jakby wyłapywała oznaki nieprzyjemnej sytuacji tylko dlatego, bo ja jestem w pobliżu. Do kroćset... może i jestem anarchistą, ale nie skrajnym.
- Dobra dzieciaki, zbierajcie się, bo zaraz zbiegnie się tu zgraja małp z aparatami i powiem, że to wasza wina.
Pożegnali się i poszli, licząc oczywiście na powtórkę w przyszłości.
Marszczę brwi w chwili, gdy wyłapuję spojrzenie Candice na sobie i jej delikatny uśmiech. Owszem, jestem zaniepokojony tym stanem rzeczy i zdolny stać się nieufnym. Ona się po prostu nie uśmiecha przy mnie. Chyba że ironicznie, albo złośliwie.
- Co się tak patrzysz?
- Nie spodziewałam się po tobie w miarę normalnego zachowania. Właściwie przewidziałam najgorszy scenariusz dla tej sytuacji.
- Zaskoczyło cię to, że nie dla wszystkich jestem podłym fiutem?
To było pytanie retoryczne i nie zamierzałem znać odpowiedzi na nie, bo sam sobie już odpowiedziałem w myślach. Wyminąłem ją, nawet nie pytając, czy jeszcze gdzieś idziemy. Oczywiście, że jeszcze gdzieś idziemy. Wolałem po prostu oszczędzić sobie zawodu.
~*~
Jak ja dziękowałem w duchu wszystkim, że w końcu wracamy do hotelu. Minęło chyba z pół dnia, chociaż w sumie prawie tyle minęło, będąc uszczypliwym, ale miałem wrażenie, że spędziłem tam i tak za długo, tracąc powoli minuty ze swojego cennego życia. Zero poszanowania dla czasu, o pieniądzach nie wspomnę. Zacząłem powoli się zastanawiać, czy aby przypadkiem Candice nie robi tego specjalnie, żeby się zemścić. Ot, znalazła idealną okazję do dania mi pstryczka w nos, za aprobatą swojej szefowej i teraz czerpie przyjemność z mojej zakupowej męki. Przecież przez te wszystkie zakupy cierpi matka natura. Nie jestem jakimś zagorzałym obrońcą ekologicznym, co się przypina do drzewa, tym bardziej nie zależało mi na zdrowiu i życiu innych ludzi, ale gdzieś tam pewnie umiera biedny pingwin, więc bardzo dobrze, że globalne ocieplenie pochłonie nas wszystkich, a natura wyjmie kartę uno i pokaże nam środkowego na pożegnanie. A wystarczyło pójść z rudym potworem na zakupy i od razu stałem się lepszym człowiekiem.
Jak się niedługo miało okazać, czekała mnie kolejna niespodzianka. Akurat wtedy, kiedy wizja spędzenia całego dnia w łóżku była tak kusząca.
Oczywiście wszystkie te paczki trzeba było pownosić na górę. Przez głowę przeleciała mi myśl, że być może dzięki nim nie wpuszczą Snow na pokład samolotu, ale zapomniałem, że mam niezawodną agentkę, która wyegzekwuje jej lot, choćby miała pozabijać całą obsługę lotniska. Niestety kolejne moje marzenie zostało zniweczone przez kobietę. Czy coś w tym jest?
Biedny chłopiec od walizek - nie mam bladego pojęcia, jak fachowo się nazywa, bo w mojej głowie akurat brzmiało coś innego - spojrzał na te paczki z pewnym przestrachem, a ja w tamtym momencie mu współczułem, jednocześnie odmawiając wnoszenia tego wszystkiego na górę, wykorzystując do tego swoje ręce. Halo świecie? Możesz już mnie nienawidzić. Snow skrzywiła się z pogardą, bo dla niej pewnie był to przejaw narcyzmu i nierówności społecznej. Ot, kolejna zachcianka rozwydrzonej gwiazdeczki. Z doświadczenia jednak nie kłóciła się, może było też zmęczona po tych zakupach? Boże, proszę, oby tak. Będzie dzięki temu mniej męcząca.
Z racji tego, że to właśnie ona zastukała do pokoju Erica, aby oznajmić, że już wróciliśmy, ja bez słowa otwierałem drzwi swojego apartamentu z zamiarem zatrzaśnięcia się w sypialni. Finnegan był szybszy.
- Szykuj się, załatwiłem coś świetnego - z uśmiechem (co było podejrzane) zniknął z powrotem w swoim pokoju, zostawiając zdezorientowaną Snow i jeszcze bardziej zbitego z tropu mnie. Pozostawione otwarte drzwi oczywiście były zaproszeniem do środka, ale nie było mowy, abym się na cokolwiek zgodził. Chociaż ciekawość... cholera, wzbudził ją niezaprzeczalnie. Tylko co mógł załatwić Eric. Nie, żeby coś, ale Finnegan... to Finnegan. Dziewięćdziesięcioletnia staruszka jest mniej ostrożna.
- Jedziemy w góry - Jasper wypadł ze swojego pokoju, śpiewając jak królewna - Będziemy zjeżdżać, bawić się, lepić bałwanki, rzucać śnieżkami i oczywiście zrzucę tego kretyna Lawsona z jakiejś skarpy. Będzie super.
- Słyszałem!
- Kto wpadł na ten genialny pomysł? - jęknąłem, a potem zrozumiałem, o co chodziło Ericowi - Nie było pytania.
Eric w życiu nie odpuściłby sobie wyjazdu w góry, bo wprost uwielbiał ośnieżone stoki, ale wolał przy tym ciszę, także nie ukrywałem pewnego zainteresowania faktem zaistnienia propozycji zabrania nas ze sobą. Odkąd pojawiła się Snow, na pewno miał więcej chwil - bo na pewno nie czasu - dla siebie. Tym bardziej stałem się podejrzliwy, kiedy orzekł, że za wszystko już zapłacił.
Oczywiście nie ustąpiłem i próbowałem się dowiedzieć na miarę swoich możliwości, czy to nie żaden podstęp, ale Finnegan albo przewracał oczami, albo zbywał mnie słowami, że jestem jak zawsze marudny. Niczym upierdliwe dziecko. Nie, żeby kiedykolwiek było inaczej.
Najwyraźniej tylko ja miałem mieszane uczucia, bo Jasper, niczym najjaśniejsze słoneczko rozpromienił się na słuch o tym niesamowitym pomyśle, posłał mi zastanawiająco tajemniczy uśmiech i zniknął za drzwiami swojego pokoju. Harvey wzruszył ramionami, jakby to było mu obojętne (zapamiętać, że dziwne zachowanie Lawsona ZAWSZE oznacza, że coś jest nie tak), a Snow... ona chyba nadal była umysłem na zakupach, bo nie miała skrzywionej miny. A to również nowość, bo zazwyczaj przybierała postawę wzmożonej czujności. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem jej wyluzowanej. Oczywiście, że jej na to nie pozwalam i nie ukrywam, że to moja zasługa, ale zamiast stracić nią zainteresowanie, to łapię się na myśleniu o tym, jak sprawdzić, jaka jest naprawdę.
Strata czasu. Bardzo dobrze mógłbym rozmawiać ze ścianą, albo nauczyć mówić papugę i dziwić się, dlaczego nie odpowiada w inny sposób, niż jej pokazano.
Menedżer zadbał o wszelkie formy bezpieczeństwa, a po ostatnim incydencie mógłby z nami nawet chodzić do toalety, co mu nawet zaproponowałem, ale odpowiedział mi tylko niezainteresowanym przewróceniem oczu. Nawet nie westchnął. Właściwie, prawie to zignorował. Naturalnie, że zapomni o tym w przedziale paru dni i znowu będzie można coś odwalić, ale przez ten czas mogliśmy liczyć jedynie na swoje własne towarzystwo. Przynajmniej wspaniałomyślny nasz pan menadżer oszczędził nam monitoringu w postaci groźnie wyglądających gości, wyjętych prosto z Mafii. Szczerze, to nie wiem, co było gorsze. Łażący za tobą krok w krok faceci w garniturach, czy łażąca za tobą krok w krok ruda wredota, o nudnych wymaganiach i jeszcze gorszym, choć w sumie dosyć ognistym usposobieniu.
Stoki były pokryte grubą warstwą śniegu, co strasznie kontrastowało z kolorowym miastem w dole, totalnie pozbawionym uroku, choć było przecież stolicą zimowych wakacji. Choć stojąc na górze i patrząc w dół na szare miasto, bardziej uwagę zwracały szczyty, które niczym białe olbrzymy otulały wokół Glacies.
Śnieg wsypuje mi się za kołnierz w momencie, kiedy obrywam śnieżką w głowę. Odwracam się i wbijam ostrzegawcze spojrzenie w Morriseya.
- Naplułem do niej - szczerzy się dumnie, otrzepując ręce z resztek śniegu.
- Ciebie matka dawno powinna oddać do okna życia - rzucam, próbując wyjąć resztki roztopionego śniegu z kaptura - A jak nie da rady, to ja chętnie to zrobię za nią.
- Mnie mamusia kocha, w przeciwieństwie do twojej - ignoruję ten nieśmieszny, ale w sumie nieświadomie trafiony żart, otrzepując ze śniegu resztki swojej dumy i wzdragając się od zimna.
- Ale ja mówiłem, misiu, że ubierz się ciepło i weź kurteczkę - Jasper opiera się na mnie i przyrzekam, że jeśli ma w ręce jeszcze jedną śnieżkę, to mu ją wsadzę do gardła - Ale nie, bo Cain Hawthorne najwyraźniej lubi jak mu pizga w mordę zimnym wiatrem.
- Zaraz ja cię pizgnę - odwarkuję i odpycham go od siebie. Co za dzieciak.
- Mimo wszystko wolałbym, aby nikt z obecnie tu zebranych nie zrobił sobie krzywdy. Proszę - wtrąca Eric z tym swoim typowym przyzwyczajeniem podkreślania każdego słowa - Nie będę tłumaczył nikomu - czy to Savannah, czy jakiemukolwiek dziennikarzowi - dlaczego jeden z was wylądował w szpitalu. Postarajcie się nie zabić.
- Dobra, robimy zakłady. Kto pierwszy spierdoli się na głupi ryj z górki? - Eric wzdycha zrezygnowany, przecierając czoło.
- Jasper, czy do ciebie dociera to, co przed chwilą powiedziałem? - chłopak kiwa głową.
- Ja stawiam, że Harvey.
- Głupi jesteś. Zepchniesz mnie, to żaden zakład.
- Oczywiście. Nie mogę ryzykować, że akurat postanowisz nie tracić równowagi.
- A ja stawiam, że ty - żącha się Harvey - Co więcej, stawiam, że pomoże ci przy tym Cain.
- Niewykluczone, że tak właśnie będzie - wzruszam ramieniem, układając w głowie plan, a potem przypominam sobie, że jest przecież z nami jeszcze moja ulubiona niańka - Ja stawiam na Snow.
- Żebyś się nie zdziwił - rudowłosa przewraca oczami, przypominając o swoim istnieniu, co oczywiście jest ogromnym minusem tej sytuacji.
- Będę niezmiernie miło zaskoczony jeśli nic ci się nie stanie, co jest wątpliwe, patrząc na to, jak twoja osoba przyciąga kłopoty.
- O tak. Jeden wielki wrzód na tyłku nie daje mi żyć - Jasper parska śmiechem.
- To cię śmieszy? - unoszę brew.
- Zostałeś nazwany wrzodem.
- To nie było najgorsze określenie, jakim zostałem obdarzony.
- Wyjątkowo zabawne.
- Daj jej medal i pierdolnij się w łeb - warczę i sięgam po śnieg - Skoro każdy musi zostać ochrzczony, to każdy - spoglądam na Candice, która szybko załapuje, o co chodzi.
- Nie, Cain, nie, proszę. Jeśli to zrobisz, to się zemszczę.
To się przestraszyłem. Nie wyobrażam sobie, aby zemsta Snow była w jakiś sposób bolesna, chyba że chodziło o karę cielesną. Sami się domyślcie, o co mi chodzi.
Rozmazuję jej śnieżkę po twarzy z triumfalnym uśmiechem.
- Trochę się rozmazałaś - pocieram palcem powiekę - O tutaj - powoli ruszam do przodu - Może jak się pospieszysz, to mnie dogonisz. Aczkolwiek wątpię - rzucam od niechcenia do tyłu i uśmiecham się bezczelnie, właściwie bardziej sam do siebie, dumny ze swojej dziecinnej zaczepki.
Po jakimś czasie zaczęło robić się ciemno. To dość typowe dla Nix, także trzeba było wrócić do rzeczywistości. W sumie to dobrze, bo znacznie bardziej wolałem cieplejszy klimat, chociaż niby nie robiło mi to różnicy w momencie, kiedy przenosisz się z jednego końca świata na drugi.
Odpinam deskę i zaraz zostaję przygnieciony ciężarem ciała Jaspera.
- Jezu, weź ty sobie kup kota, albo schudnij - stękam.
- Nie leż za długo na zimnym, bo jeszcze skurczą ci się jaja od mrozu.
- Gdzie Candice? - zagaduje Harvey, jakby mnie to kurwa aktualnie obchodziło. Jestem zajęty próbą odzyskania wolności.
- To nie ja pilnuję jej. Z tego, co mi wszyscy dali do zrozumienia, to ona ma być ta starsza i odpowiedzialniejsza.
- Cain, pytam poważnie.
No i czy to nie jest irytujące? Czy on nie jest irytujący? Jakbym ja nie był właśnie poważny.
Przewracam oczami i podnoszę się z pomocną dłonią Jaspera na nogi. Otrzepuję się ze śniegu, rozglądam się wokoło i nie wypowiadam ani jednego słowa.
Tak, zdecydowanie ruda wariatka nie oddaliłaby się po ciemku, więc albo dawno już siedzi w hotelu, albo moje życzenie się spełniło. Czy mam już zacząć krzyczeć ups?
- O nie, chyba się zgubiła - łapię się teatralnie za głowę - Co ja teraz zrobię?
- Dobra, ty ignorancki ćwoku - Harvey odpycha mnie na bok i rzuca narty na ziemię.
- Co ty robisz? - unoszę brew, przyglądając się uważnie, jak przyjaciel podejmuje irracjonalną decyzję.
- Trzeba ją znaleźć, albo będziesz mieć na sumieniu tę dziewczynę.
- Dzięki, ale sam dbam o swoją duszę. I tak czeka mnie piekło.
- Dzwoń po Erica.
Nie sądzę, aby tak nudna osoba się samoistnie zgubiła, tym bardziej kiedy to była Snow. To było wręcz niemożliwe, ale czy byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że się ani troszeczkę, tak tyciusio, tak mini nie zmartwiłem? Ta, znając życie, zostałbym mordercą, bo Snow zeżarł niedźwiedź i to byłaby moja wina.
Ironia w czystej postaci. Najpierw modlę się o to, aby ta dziewczyna zniknęła i najlepiej jakby ją coś przy najbliższej okazji pochłonęło, a potem ratuję jej godność kobiety i szukam zaginionej po nixańskim, ciemnym borze. Ironia w ironii... przecież nawet dosłownie o tym myślałem. Czy życie przestanie w końcu robić mnie w chuja?

Candice?

2462 słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz