*
Miasto prezentowało się zaskakująco, rzekłbym, że wręcz bardzo dobrze. Ubrany w luźne spodenki do kolan, kompletnie pozbawiony koszulki kroczyłem przez uliczki Avenley River, pospieszając towarzyszkę słowami "Nie wlecz się tak, mamy całe dzielnice do przejrzenia!", w końcu trzeba znaleźć mieszkanie. W mojej kieszeni tkwiło kilkaset avarów, które, nie wiadomo skąd, znalazły się tam zaraz po założeniu dolnej części ubrania. Gniotąc w dłoni kwitek, rozglądałem się za jakąkolwiek noclegownią, gdzie za te marne pieniądze moglibyśmy spędzić co najmniej tydzień, aby znaleźć pracę, jeszcze lepiej by było, gdyby pracodawca zapłacił nam chociaż część z góry, w innym wypadku marnie widzę naszą przyszłość, aktualnie rysującą się jako czarno-biały obrazek nędzy i rozpaczy, dwoje rudych żebrzących na ulicy o grosz na wspólną kromkę chleba, wspólny kieliszek zwyczajnej wody, w najlepszym wypadku wspólne schronienie. Aktualnie było to po części w zasięgu naszych rąk, aczkolwiek wynajęcie czegoś na dłużej, niż okres miesiąca. Sumując — kochani moi, jesteśmy totalnie, zdecydowanie, definitywnie, bezdyskusyjnie, bezwzględnie, kompletnie, kategorycznie, niewątpliwie, namacalnie, wyraźnie, ewidentnie, całkowicie, absolutnie, doszczętnie, skrajnie, stuprocentowo, całkiem w dupie. No dobrze, może nie na samym dnie (albo i w sumie tak, w końcu lepiej odbić się od dna z siłą papieskich kremówek, niż płynąć kawał czasu od środka oceanu i zmęczyć się jak po długaśnej procesji), ale nieco tak, tego nie da się ukryć. Nawet idiota zauważyłby i wytknął nasze beznadziejne położenie, ale, cholera, nie należy się nam dziwić, trafiliśmy do całkiem innego miasta, które w dodatku znajduje się całkiem na innej planecie, z racji, że... to było jasne. Było to widać. O dziwo, panujący tutaj język i kultura tak na dobrą sprawę niewiele różniła się od tej na Ziemi. Roxanne kurczowo trzymała się mojej bluzy, niczym mała dziewczynka zagubiona w tłumie dorosłych ludzi, szukająca swojej mamusi, która zniknęła bez słowa za rogiem. Niczym mała dziewczynka, dla której otaczający świat równa się z bezkresnym labiryntem bez konkretnego wyjścia, bez końca, a wybory okrojone były do dwóch zakończeń — przeżycia bądź odejścia w zaświaty. Może i brzmi to kolokwialnie, aczkolwiek aktualny stan rzeczy jasno, wyraźnie mówił, że jeśli nie znajdziemy punktu zaczepienia, będzie z nami krucho. Okropnie krucho. Nie ukrywam, okropnie się martwiłem, nie tylko mną, Roxy również nie zasługiwała na głodówkę, czy okradanie miastowych targów cotygodniowych. Lubiłem ją, tak jak ona lubiła... Aidena. Nie znałem ich relacji, aczkolwiek nieco wiedziałem, że nawiązali całkiem dobry kontakt, który chyba mogłem nazwać niezłym kolegowaniem się. W jakiś sposób zaskarbiła sobie moje zaufanie, dzięki czemu... była moją całkiem dobrą znajomą, dobrze? Oczywiście, że dobrze.
— Cam, spójrz tam. — Z zamyślenia wybudziła mnie Rox wskazująca na spory banner. — Tanie mieszkanie na wynajem, sprawdźmy, nie mam ochoty gnić na ulicy całą noc.
Czemuż by nie?
Skręciliśmy w prawo, mknąc po schodach, dotarliśmy do drzwi (prowadziły nas oczywiście strzałki, bo pierdoły zdążyły się zgubić, idąc klatkę za daleko). Puk, puk, puk. Drzwi otworzył nam jakiś gruby gościu, klasycznie łysy i z typowymi klapkami.
— No czego chcecie? — Boże, ma paskudny głos.
— Bo my... ten... za ogłoszeniem. — Wymachiwałem rękami jak najgorszy idiota.
Wymruczawszy ponure "mhm" zaprosił nas do mieszkania. Sam korytarz — nie ma szału. Z nadzieją, że kolejne pokoje będą chociażby w najmniejszym calu zwiedzaliśmy potencjalne miejsce zamieszkania, w myślach doszukując się jakichkolwiek plusów tego miejsca. Zero, zero, zero. Tu pleśń, w rogu horda pająków z pieprzonym kudłatym na czele, jestem pewny, że znajdą się i karaluchy, odpadające drzwi od ściany, łóżka w stanie pożal się panie Boże (nawet porządnego seksu nie da się na nim uprawiać, bo jak), a o łazience nawet nie wspomnę.
— Bierzemy.
Formalności, bzdury, gościu spoglądający na tyłek Roxy opuścił wynajęte nam mieszkanie.
— Zajebiście. Cudnie.
— Ta.
Roxanne Marjigold Petsch?
— Cam, spójrz tam. — Z zamyślenia wybudziła mnie Rox wskazująca na spory banner. — Tanie mieszkanie na wynajem, sprawdźmy, nie mam ochoty gnić na ulicy całą noc.
Czemuż by nie?
Skręciliśmy w prawo, mknąc po schodach, dotarliśmy do drzwi (prowadziły nas oczywiście strzałki, bo pierdoły zdążyły się zgubić, idąc klatkę za daleko). Puk, puk, puk. Drzwi otworzył nam jakiś gruby gościu, klasycznie łysy i z typowymi klapkami.
— No czego chcecie? — Boże, ma paskudny głos.
— Bo my... ten... za ogłoszeniem. — Wymachiwałem rękami jak najgorszy idiota.
Wymruczawszy ponure "mhm" zaprosił nas do mieszkania. Sam korytarz — nie ma szału. Z nadzieją, że kolejne pokoje będą chociażby w najmniejszym calu zwiedzaliśmy potencjalne miejsce zamieszkania, w myślach doszukując się jakichkolwiek plusów tego miejsca. Zero, zero, zero. Tu pleśń, w rogu horda pająków z pieprzonym kudłatym na czele, jestem pewny, że znajdą się i karaluchy, odpadające drzwi od ściany, łóżka w stanie pożal się panie Boże (nawet porządnego seksu nie da się na nim uprawiać, bo jak), a o łazience nawet nie wspomnę.
— Bierzemy.
Formalności, bzdury, gościu spoglądający na tyłek Roxy opuścił wynajęte nam mieszkanie.
— Zajebiście. Cudnie.
— Ta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz