15 sie 2018

Od Castiela do Aylin

Znowu to samo. Otworzyłem oczy, ale widziałem tylko ciemność. Zacząłem więc po omacku iść przed siebie. Zdążyłem jednak przejść zaledwie kilka metrów, kiedy pojawił się ten okropny krzyk, jakby to sama Banshee wyła, zwiastując śmierć. Już czułem ten mrok i chłód. Wziąłem głęboki wdech, spoglądając na swoje ręce, całe we krwi. Nie zrobiło to jednak na mnie wrażenia. Widziałem już okrutniejsze rzeczy. I wtedy, jak na zawołanie, znalazłem się w ciemnych, obślizgłych i cuchnących kanałach. Między nogami biegały mi szczury, a pod nogami chlupały ścieki. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem za sobą cały oddział mężczyzn. Mój oddział. Poczułem jak oblewa mnie zimny pot, doskonale zdając sobie sprawę, co będzie dalej. Mieliśmy podejść Rosjan, zrobić im niespodziankę, zdobyć dokumenty i zabić ich wszystkich. Role się jednak odwróciły. To kat stał się ofiarą. Przeszliśmy jeszcze kilkanaście metrów, kiedy do tunelu wpadł pierwszy granat. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogłem jakkolwiek zareagować. Nie mogłem zrobić nic, aby ocalić swoich ludzi. Musiałem patrzeć, jak umierają w okrutnych męczarniach w ściekach. Lepszego miejsca na śmierć nie mogli sobie wybrać.
- Odwrót! - krzyknąłem, jeszcze przed wybuchem. - Uciekajcie.
Po chwili całym tunelem wstrząsnął pierwszy wybuch, raniąc i zabijając kilku żołnierzy. To był jednak dopiero początek. Wszędzie zapanował chaos. Każdy uciekał w inną stronę, tarasując przejście i tratując innych po drodze. Nie mogłem już nad tym zapanować. Właściwie, to nie to, że nie mogłem. Po prostu nie potrafiłem. Kiedy w oddział wkrada się strach i panika jest skończony. No chyba,  że kapitan weźmie się w garść i ogarnie swoich ludzi. Ale co ja mogłem zrobić? Byliśmy w tunelu, nie było stąd ucieczki. Żadne rozkazy nie miały sensu. Jedyne co można w tej sytuacji zrobić, to czekać spokojnie na śmierć. Po chwili do kanalizacji wpadły kolejne ładunki. W całym tunelu w jednej sekundzie zrobiło się jasno od wybuchów i głośno od przerażających krzyków umierających ludzi. Nim zdążyłem uciec. Jedna z bomb wybuchła bardzo blisko. Za blisko. Siła wybuchu uniosła mnie w powietrze i rzuciła kilka metrów dalej. Uderzając głową o ścianę, straciłem przytomność, wpadając w dziurę. Kiedy znowu się ocknąłem, było już po wszystkim. Nikt nie żył. Głowa pękała mi z bólu, ale nie to jednak było najważniejsze. Kiedy spojrzałem w dół, zorientowałem się, że nie mam ręki. Zawyłem głośno, zdzierając sobie gardło. Leżałem w kałuży krwi i kawałków ciała. Przełknąłem żółć z żołądka, walcząc z mdłościami. Oderwałem kawałek munduru, bandażując to, co pozostało z mojej ręki. Kiedy wyszedłem z "kryjówki" moim oczom ukazał się okropny widok. Jakby wybuchła tu sama bomba jądrowa. Poszedłem przed siebie, depcząc po krwi i kawałkach ciała. Gdzieś leżał kawałek mózgu, gdzieś indziej kawałek nogi, głowy, ręki i tysiąca innych. W tej chwili naprawdę żałowałem, że udało mi się przeżyć. Oddałbym wówczas wszystko, żeby być martwym i nie oglądać tego wszystkiego.
Obudziłem się cały mokry od potu. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, a oddech był przyśpieszony. Cholera, znowu ten pieprzony sen. Jakby nie mogły mi się przyśnić nagie dziewczyny, tańczące na rurze, jak innym, normalnym ludziom. Wstałem z łóżka, wiedząc, że tej nocy już nie zasnę. Była trzecia w nocy, a na dworze panował mrok. Poszedłem do kuchni, nalewając sobie szklankę wody. Po chwili za mną przyczłapał Ave, radośnie merdając ogonem. Był on zdecydowanie większy od innych psów z racji tego, że w jego żyłach płynęła krew wilka. Miał czarne, lśniące oraz grube futro i równie ciemne, błyszczące oczy. Podrapałem go za uchem, popijając wodę. Nagle drzwi od werandy otworzyły się, z hałasem uderzając w ścianę.
- Ave, zostań. - poleciłem psu.
Sam poszedłem do salonu, chcąc sprawdzić, co się stało. Na zewnątrz panowało dosłownie istne piekło. Szalała burza, a wraz z nią, niczym jej gorący kochanek, huragan. Cholera. Nie wygląda to dobrze. Burze w lesie są tym bardziej niebezpieczne ze względu na to, że pioruny wręcz uwielbiają uderzać w drzewa. A te naprawdę łatwo mogą zająć się ogniem. Kiedy miałem już zatrzasnąć drzwi, usłyszałem krzyk, przedzierający się przez nawałnicę. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy to czasem moja bujna wyobraźnia nie płata mi fligli. Nie, to musi być wiatr. Po chwili niebo znowu przeciął kolejny grzmot, a w całym domu zrobiło się jasno. Nieoczekiwanie między nogami przebiegł mi Ave, wybierając na dwór. Czy ten pies postradał zmysły? Jest cholerna burza, a temu zebrało się na spacery.
- Ave, ty durniu, wracaj mi tu! - krzyknąłem za znikającą postacią zwierzęcia. - Niech to chuj strzeli.
Niewiele myśląc, wróciłem do domu, szybko ubierając się w jeansy i bluzę. Wychodząc z budynku, zabrałem jeszcze z wieszaka czerwoną kurtkę. Założyłem kaptur na głowę, wychodząc w samo apogeum końca świata.
- Ave, do nogi! - nawoływałem.
Po psie nie było jednak ani śladu. Wszedłem głębiej w las, rozglądając się dookoła. Wiatr okrutnie dął mi prosto w twarz, zmuszając do przymykania oczu. Po chwili niebo znowu zrobiło się jasne od pioruna.
- Ave!
Po kilku minutach pies w końcu przybiegł, szczekając głośno.
- Co się stało?
Mieszaniec złapał mnie kłami za nagawkę spodni, ciągnąc w tylko sobie znanym kierunku.
- Dobrze już, prowadź.
Kiedy tylko usłyszał komendę, rzucił się biegiem przed siebie. Musiałem nieźle przebierać nogami, żeby za nim nadążyć. 
W pewnej chwili piorun strzelił w pobliskie drzewo, łamiąc je na pół. Dosłownie w ostatniej chwili zdążyłem odskoczyć przed upadającą gałęzią.
- Mam nadzieję, że to coś ważnego... Bo w innym przypadku nie dostaniesz jutro śniadania. - krzyknąłem do psa.
Ten jak gdyby nigdy nic biegł przed siebie. Ominąłem gałąź i poszedłem jego śladami. Przez pewien czas straciłem go z oczu, ale stale słyszałem jego szczekanie.
Kiedy w końcu go dogoniłem, okazało się, że nie jest sam. Obok niego kucała jasnowłosa, młoda dziewczyna, głaszcząc go po grubym futrze. Mogłem się tego domyślić. Ave miał szkolenie z ratownictwa, zresztą nie tylko z tego. To naprawdę inteligentna bestia. Kiedy dziewczyna tylko mnie zobaczyła, od razu się podniosła, przyglądając mi się uważnie.
- Kim jesteś? - mówiła głośno, starając się przekrzyczeć burzę.
- Na to wygląda, że twoim wybawicielem.
- To pies mnie uratował, nie ty.
To ja nadstawiam karku, żeby tutaj przybiec, a Ave zbiera całe laury. To niesprawiedliwe. Chociaż trzeba przyznać, że to właśnie on wyciągnął mnie z domu i znalazł dziewczynę.
- W takim razie później mu podziękujesz, musimy iść.
Nie trzeba było długo jej przekonywać. Od razu zgodziła się pójść. Była pijana, ale nie upita. Zrównałem z nią kroku, odzywając się:
- Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało?
Pokręciła przecząco głową, mimo że cała trzęsła się z zimna. Była lekko ubrana, a do tego cała przemoczona. Zdjąłem więc swoją kurtkę, zarzucając jej na ramiona.
- I tak było mi za ciepło. - mruknąłem, uśmiechając się.
Biegliśmy przez las, uciekając przed burzą. Ona jednak okazała się sprytniejsza, udowadniając kolejny raz, że matka natura to największa terrorystka na świecie. Piorun strzelił w drzewo przed nami. Urwała się gałąź, która rzucona przez wiatr, uderzyła prosto w nas. Odepchnąłem dziewczynę, aby mieć pewność, że gałąź jej nie sięgnie. Tak już mam. Po prostu lubię pomagać innym. Sobie jednak nigdy nie potrafię. Kawał drewna uderzył we mnie, przewracając mnie na plecy i przygniatając do ziemi. Upadek wtrącił mi całe powietrze z płuc. Przed oczami pojawiła mi się mgła. Nie mogę teraz zemdleć. Wykorzystując wszystkie siły, które mi jeszcze zostały, wydostałem się spod gałęzi i wstałem na nogi.
- Jeszcze tylko kawałek. - powiedziałem, wycierając krew z twarzy.
[Aylin?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz