Jak zawsze otworzył przede mną drzwi, tym standardowym, zamaszystym ruchem, któremu towarzyszył uśmiech na twarzy, dobrze znany, nieco szarmancki.
Czułem się znowu jak sierotka Marysia, może jakaś dama onieśmielona zachowaniem dżentelmena, którego przecież znała na wylot od dobrych kilku lat. A mimo wszystko dalej pozwalała, żeby na polikach zagościł ten rumieniec, który, wiedziała doskonale, bardzo cieszył mężczyznę.
Rozpogodziłem się nieco, czując kojący chłód bijący z dworu.
Zdziwiłem się lekko, gdy ręka wylądowała na moich ramionach i przyciągnęła mnie do Watsona.
Wmawiałem sobie, że to po prostu pamięć mięśniowa zareagowała szybciej, niż mój mózg i przylepiła mnie do niego mocniej, wtulając się kurczowo w objęcia i przylegając nieco bliżej jego boku.
— Rozumiem, że będzie owocowa, tak jak zawsze? Czy coś się zmieniło? — spytał. Pamiętał. Wiaderko z czymś ciepłym szybko rozlało się po organizmie, a ja mruknąłem z uśmiechem na twarzy, spuszczając nieco głowę. Rzeczywiście, coraz bliżej było mi do cnotki niewydymki. — I mogę też ciebie zabrać do twojego mieszkania, jeżeli tylko chcesz. Wiesz, odprowadzić. Powiedz tylko, gdzie, tak w razie czego, gdybyś nie chciał i tak dalej.
— Po staremu — odpowiedziałem szybko, podnosząc łeb i wlepiając spojrzenie w jego twarz, profil z zadartym dość wysoko nosem. Sprężysty, dumny, wyprostowany chód. Cały Watson. A do tego wciąż snująca się za nim nutka lasu iglastego, której nie był w stanie przykryć nawet odór alkoholu. — I może nieco później... Dziękuję, Adam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz