11 sie 2018

Od Nivana CD J.C.

Szybkie kroki, złe głosy, monotonny rytm, martwy dotyk, namiętnie powtarzane imię, przeklęte imię, znienawidzone imię i dłonie, ciężkie dłonie mocno zaciśnięte na ciemnych, krótkich włosach.
Wrzask, pisk, restart systemu, przegrzanie się płyty, schizofrenia digitalna.
Od zawsze tak bliskie, destrukcyjne złe podniety. Załączona gdzieś w tle płyta, zapętlony jeden, jedyny kawałek, do którego można było jebać głową w najlepsze.
Kiedyś ponownie je wypowiem. Będę w stanie wykrztusić z siebie ten beznadziejny zlepek literek, te nic nieznaczące, dopóki się ich nie połączy, znaki, które lubiły bezsensownie obijać się po mojej głowie.
Obudź się, Niv.
Dłoń na biodrze, ciało przy ciele, znowu jesteś narwanym szesnastolatkiem z niewyparzonym ryjem i zdecydowanie zbyt podbitym ego. Możesz wyjść, możesz nie popełniać znowu tego błędu, możesz uniknąć zaciskania kłów i pustego wrzasku we własnej jamie, bo znowu dopuściłeś się zdrady, chociaż przecież nic was już nie łączyło...
Już?
Od zawsze byliście niczym.
I nie próbuj sobie wmówić, że było inaczej.
Wziąłeś leki? Nie. A powinieneś. Wiem, przepraszam. Nivan, to twoje ciało, twoje zdrowie, to ty masz o tym pamiętać, nie ja. Wiem, przepraszam. Ciągle przepraszasz, a nic nie robisz. Wiem. Jeszcze raz mnie przeproś, a nie ręczę za siebie.
Nie odpowiedziałem, wiedziałem, że nie ma po co, ta osoba przecież nigdy nie kłamała. Nie potrafiła, przynajmniej nie, gdy patrzyła prosto w moje oczy z tym łagodnym uśmiechem i troską wymalowaną na twarzy.
Tylko dlaczego nigdy nie potrafiłem spontanicznie zainicjować pocałunku, tak, jak teraz? Porywając się w wir tańca, gryząc, atakując i rzucając się, bo po prostu potrzebowałem po tak długim zastoju.
— Wystaw język.
Dobranoc.

Obudzony z jedną, jedyną i niezwykle nurtującą myślą o chęci załączenia składanki zatytułowanej jakże dumnym i ukochanym „A.W.”, chociaż tak kurewsko jej nienawidziłem, bo ja i „A.W.”, delikatnie rzecz ujmując, mieliśmy pieruńsko rozstrzelone gusta muzyczne i tak, miałem zamiar włączyć w końcu tę jebaną płytkę, którą przyszykowałem dziesięć lat temu, zatopić się we wspomnieniach, ginąc gdzieś w pierzynie i licząc na to, że nikt mi tego dnia dupy nie zawróci.
Ale żeby to zrobić, trzeba było pierw w ogóle dostać się do domu i do jebanej składanki „A.W.”, a zostawiony bez filmu w obcym domu zdecydowanie nie wychodziło mi w tym momencie na rękę.
— Kurwa jego Maciek — jęknąłem, dopinając pasek spodni i błagając tylko siły wyższe, żeby nie wyszło, że dopadła mnie jakaś franca, czy inne gówno.
Dokumenty były. Klucze i telefon też. Portfel przetrzepany i kurwa, nie chcę wiedzieć, ile pieniędzy zostało przeszastane zeszłej nocy w barze.
Była też inna krzątająca się po pomieszczeniu osoba, dziewucha, szczupła, leniwie wymijająca tarzające się po podłodze, jeszcze nieprzytomne osoby, które prawdopodobnie tak, jak ja, będą miały ładnie urwany film.
I wiedziałem, że już była w ogródku, już witała się z gąską, a w tym wypadku klamką i wtedy do akcji musiałem wkroczyć ja, bo kto inny?
— Dzień dobry — rzuciłem w stronę kobiety, poprawiając przy okazji dół koszulki, która dalej podwinięta, nie chciała się mnie koniecznie słuchać.
Śmierdziałem, jak zawsze zresztą. Pieprzona potliwość, tak? Nivan, jesteś taki ciepły, ale za jaką cenę, ludzie?
— Nie chciałaby się pani zrzucić na taryfę? — spytałem z delikatnym uśmiechem, przecierając przy okazji kark i parskając. Byłem w dupie, sam, bez kontaktu ze światem, bo telefon padł, nie wiedząc, w jakiej dzielnicy akurat się znajduję, czy może jednak przypadkiem nie wywieźli mnie gdzieś poza miasto, bez kasy i z czarną dziurą w pamięci.
A było pograć ze znajomymi w makao.
Chuj, że nie potrafię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz