16 gru 2018

Od Inki - Ho, ho, ho!

Samolot ląduje na lotnisku, a ja miarowo podskakuję w swoim fotelu, ku nieprzychylnym spojrzeniom towarzyszących mi osób. Wyglądam ciekawa przez małe okienko, pochłaniając rozciągający się za nim widok jak kilkuletnie dziecko, które pierwszy raz wyjeżdża w daleki świat, żeby coś zobaczyć. Przygryzam lekko dolną wargę, próbując powstrzymać uśmiech. Przez całe moje ciało przebiega wdzięczny, jednak wyraźny dreszcz podniecenia, pobudzenia. Myśl o powrocie do domu napełnia mnie wewnętrznym ciepłem, które powoli zaczyna się ze mnie wylewać. Tupię nogą z zniecierpliwieniem nie chcą tracić kolejnych minut na czekanie, aż maszyna wreszcie stanie w miejscu. Nagle siadam wyprostowana, aby w ułamku sekundy odwrócić się w kierunku wyjścia. Moje oczy robią się jak wielkie monety - tylu ludzi jest bliżej wyjścia. Odwracam się do kierunku jazdy i zatapiam głębiej w fotel. Obejmuję się rękoma udając niemalże dziecko, któremu nie kupiono lizaka. Wewnętrznie powinnam się za to skarcić, ponieważ prawdopodobnie większość osób tutaj jest w podobnej sytuacji, jednak myśl bycia tak blisko domu całkowicie mnie od tego odwodzi. Kiedy z głośników zaczyna cicho płynąć świąteczna piosenka, moje oczy zapalają się jak reflektory. To właśnie ten moment, kiedy zaraz usłyszymy słowa pilota. Z napięciem wpatruję się w czarną krateczkę o kształcie koła. Wreszcie odzywa się pan kapitan, dziękując za wybranie tej linii, życzy nam wesołych świąt i więcej właściwie nie słucham. Święta są zbyt absorbujące. Szybko pakuję się wszystkie moje rzeczy do plecaka, zarzucam na ramiona gruby płaszcz, opatulam się szalikiem i wkładam czapkę. Jestem gotowa do wyjścia, kiedy inni osowiale są na początku tej rutyny. Do mojej głowy wpada wtedy myśl, że to moja szansa, wypadam więc spomiędzy siedzeń i truchtam do raczej sztucznie uśmiechającej się pani przy wyjściu, która coś burczy pod nosem. Nie przejmuję się tym jednak, w końcu ona też chciałaby już być wreszcie w domu. Przecież na święta trzeba być w domu. Po dwóch stopniach raptownie łapię się barierki, kiedy mało nie zabijam się na schodach, zbieram przy tym śmiech od kilku panów, którzy stoją przy ich końcu. Poprawiam jedną ręką czapkę. Szczerze sama się z tego śmieję, a ich śmiech wprawia mnie tylko w jeszcze lepszy nastrój. Balansując pomiędzy szybkością a bezpieczeństwem pokonuję resztę schodów i rzucam się biegiem w kierunku budynku. Ponownie goni mnie śmiech, ale ja tylko krzyczę przez ramię "Wesołych świąt!" i nie zwalniam.



W środku panuje ogromny hałas pomieszanych ludzkich głosów, krzyków, łez radości lub nie i tego warkotu silników samolotów. Przypomina mi to galerie handlowe w tym okresie. Najdelikatniej jak potrafię przepycham się przez morze ludzi, aby złapać za swoją walizkę i popędzić w kierunku wyjścia, co nie okazuje się takie proste. Prawie wpadam na jakieś małe dziecko, które zdezorientowane rozgląda się wokół i jest bliskie łez. Kiedy jednak się odwracam znajduje się już przy nim kobieta, które ja ściska płacząc. Wariatka. Jak można zgubić dziecko? A tak, przecież ja ich nie mam to nie wiem. To mi o czymś przypomina. Tata! Przecież leciał ze mną samolotem. Staję jak wryta. Zaciskam pięści i pomimo, że widzę pas transmisyjny z walizkami, to odwracam się i wzrokiem omiatam tłum. Na szczęścia tata z tym jego szelmowskim uśmiechem samodzielnie wyłania się z tej masy ludzi i staje przede mną. Jest cały rozchichotany, na co się lekko krzywię, ponieważ zdaję sobie sprawę, że to z powodu mojego zachowania.
- Śledzę cię całą drogę. Już w samolocie, gdzie zauważyłem, że miotasz się jak ryba wyrzucona na brzeg wiedziałem, że cię nie złapię - przyznaje, podśmiewając się co jakiś czas. - Zastanawiało mnie tylko, kiedy sobie o mnie przypomnisz.
- To wcale nie tak - krzyżuję ręce na piersi jako rodzaj bariery, obrony. - Jestem najzwyczajniej w świecie podekscytowana i tyle.
- No to biegnij, dziadek pewnie czeka przy wyjściu - puszcza mi oczko, na co opuszczam ręce, cmokam go w policzek i obracam się na pięcie. Walizka stanowi teraz priorytet. Znajduję ją, taką ładną złotą i zabieram szybko z pasa. Kątem oka widzę tylko rękę taty, który pewnie sięga po swoją. Jednak nie czekam, nogi same mnie niosą ku wyjściu. Tam czeka on. Najbardziej zmienna postać w moim życiu. Pobiegłabym do niego, jednak muszę coś zrobić z walizką, więc tylko przyspieszam kroku, aby ją puścić, kiedy jestem już wystarczająco blisko. Z całym impetem rzucam się mu w ramiona, przez co cofa się kilka kroków. Słyszę jednak jego jak zawsze serdeczny śmiech i się niemalże od razu rozluźniam. Jego dłoń spada na moje plecy, które delikatnymi, lecz stanowczymi ruchami gładzi.
- Dawno cię tutaj nie było skrzacie, co? - śmieje się tym grubym głosem, który zawsze w okresie około-świątecznym przypominał mi głos świętego Mikołaja. Próbując powstrzymać łzy, które ściskają mi gardło kiwam tylko głową, która nadal jest wtulona w jego silny tors. - Smutno było mi bez ciebie skrzacie - przyznaje straszy mężczyzna. Podnoszę głowę, aby móc spojrzeć mu w oczy. One też delikatnie się zaszkliły. Tak dawno mnie nie było. Tyle czasu i możliwości jeszcze zacieśnienia naszej relacji straciliśmy.
- Tęskniłam - mówię i uśmiecham się tak szeroko, że aż boli. Jestem w domu. Czyli te święta mogą być magiczne. Po tym przywitaniu podchodzi do nas tata, który wyczuwa ten odpowiedni moment na wkroczenie. Wita się ze swoim ojcem, krótko, a tak rzeczowo. Oni też padają sobie w ramiona, jednak żaden z nich nic nie mówi. Myślę, że to jedna z najsilniejszych relacji, jakie zobaczyłam w życiu. Taka czysta i bezinteresowna. Wzdycham z pewnego rodzaju ulgą. Możemy wreszcie przejść się do samochodu, który czeka niedaleko wyjścia. Usadawiam się wygodnie na tylnym siedzeniu i zaczynam wyglądać przez okno. Dziadek kieruje, z radia lecą świąteczne piosenki, które wszyscy razem śpiewamy.
- Musimy jeszcze tylko kupić choinkę - mówi dziadek, kiedy tata zauważa, że zboczył z trasy. Unoszę brew i się krzywię.
- To wy jeszcze nie macie choinki?
- Czekałem na twój powrót, żebyś mogła ją ubrać -  odpowiada mężczyzna, a ja uśmiecham się szeroko, jak dziecko na gwiazdkę. Właściwie to jest gwiazdka niedługo, a ja czuję się dzieckiem, więc chyba wszystko się zgadza. - A i przyprawę musimy kupić. Jak zwykle musi czegoś zabraknąć.
Skręcamy na ogromne targowisko. To ono jest symbolem świąt w tym mieście. Przynajmniej dla mnie. Wysiadam oczywiście pierwsza, ponieważ jestem okropnie podekscytowana. Śnieg chrubocze pod stopami, kiedy przechadzamy się alejką pełną drzewek jodły. Są tutaj małe, średnie i duże, pełne lub liche, mniej zielone, lub bardziej żywe, jednak każda na ten cudowny zapach, który budzi mnie w pierwszy dzień świąt i przypomina o prezentach. To tradycja, z której nie wyrastamy. Prezenty muszą znaleźć się pod choinką. Zatrzymuję się przed jedną z nich - całkiem wysoką i pełną choinką, którą po chwili oceniania kupujemy. Sprzedawca obiecuje ją dostarczyć już za godzinę pod sam nasz dom. Wtedy skręcamy do alejek z przyprawami, karpiami i wszystkim, co można zjeść. Dziadek szuka nerwowo karteczki z zapisaną nazwą przyprawy, a ja przyglądam się ciekawie pływającym w szklanym zbiorniku rybom.
- A rybę kupiliście? Bo jak znam życie, to matka znowu się kłóciła, że ona nie chce zabijać zwierzęcia w domu - odwracam się i patrzę zainteresowana między tatą a dziadkiem, który marszczy brwi.
- Wiesz jak to... Mam! - krzyczy i podaje karteczce chichoczącej sprzedawczyni - Wiesz jak to jest z twoją matką. Ja już nie mam do tego ręki, ale jeśli chcesz dotrzymać tradycji, to karpia też możemy wziąć ze sobą. Wtedy nie będzie miała wyboru.
- Ale ona ma rację... - zaczynam mówić, co przerywa mi ojciec.
- Te ryby, które kupujesz wyfiletowane też kiedyś tak pływały - tłumaczy mi jak małemu dziecku, na co się krzywię.
- Ale na tamtych śmierć nie patrzyłam - mruczę cicho pod nosem po czym jak odwróciłam się twarzą do pływających ryb. W końcu jedną kupujemy, jak również przyprawę i kilka innych rzeczy, o których przypomniał sobie dziadek.
Podróż do domu z targowiska mija szybko, prawdopodobnie przede wszystkim dlatego, że zmęczona lotem i zmianą stref czasowych, usnęłam zaraz po ruszeniu z miejsca. Obudziło mnie delikatne potrząsanie za ramię i miękki głos taty, mówiący mi, że już dojechaliśmy. Przecieram wierzchem dłoni zaspane oczy i uśmiecham się leniwie. Nie chcę opuszczać ciepłego samochodu i ruszać się z mojej wygodnej pozycji, jednak choinka jest ważniejsza. Kiedy zerkam w kierunku domu, widzę jak ją wnoszą do środka. To dodaje mi trochę motywacji. Wchodzimy z bagażami do środka, gdzie w przedsionku wita nas dystyngowana, już starsza kobieta. Babcia. Nie zważam na jej równie chłodne zachowanie co zawsze i idę za choinką niczym ciele za matką. Taka ona ładna i tak ładnie komponuje się w wolne, wcześniej starannie przygotowane miejsce, gdzie teraz staje. Teraz pojawia się nowe zadanie - nie zbić żadnej bombki. Do tego roku w moim życiu tak sztuka nie udała się ani razu. Ani razu podkreślę. Pora to zmienić - myślę.
Rozbieram się z płaszcza i innego okrycia. Bez zbytniego tracenia czasu na pójście do siebie na górę i powrót, oznajmiam tacie, że ma zanieść moją walizkę na swoje piętro, a później po drodze do siebie ją zabiorę. Zaczyna się ubieranie. Lampki, bombki, różne gwiazdy, tyle kolorów. Jednak zasada w tym domu panuje jedna. Choinka na dole musi być przybrana w dwa przewodnie kolory i ewentualnie jeden mniejszy, stanowiący tylko wstawki. Decyduję się za zgodzą pani domu na niebieski i srebrny z małymi złotymi wstawkami. Przyniesiona zostaje drabina, po której cicho nucąc kolędy się wspinam i wieszam ozdoby na drzewku. Wkrótce na kanapie obok babci pojawia się dziadek, a później tata. Moje jury, które kiedyś dopełniała również mama. A właściwie tylko kobieta, która przez niedługi okres w moim życiu starała się mi ją zastąpić.
Kończy się jak zwykle, jedna stłuczona złota bombka. Na szczęścia jakaś od kompletu. Pewnie resztę zbiłam w poprzednich latach. Zbieram szkła i ozdoby, które zniszczyły się w pudłach przez cały rok i zakładam płaszcz, aby bezpiecznie i ciepło wyjść, wyrzucić te odpadki. Towarzyszy mi w tym dziadek, który sam również niesie jedno pudło. Wychodzimy roześmiani na dwóch i w podskokach idę do pojemnika na tego rodzaju odpadki. Znad ramienia dziadka, który właśnie jest w połowie swojej opowieści widzę wysoką dziewczynę mniej więcej w moim wieku, która stoi kilka domów dalej i siłuje się z furtką. Pewnie zamek przymarzł w czasie nocnego mrozu.
- Czy to nie jest Harper Beckett? - zapytam dziadka, który marszczy brwi i się odwraca.
- A tak, od jakiegoś czasu mieszka z ciotką, ale właściwie to nie wiem dlaczego. Nie wypadało jakoś zapytać - wzrusza ramionami i rusza w kierunku domu. Przyglądam się dziewczynie jeszcze kilka chwil, a kiedy spogląda w moją stronę uśmiecham się do niej i bez ogródek macham do niej. Po czym kieruję się do domu śladami dziadka.

Harper?

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz