12 gru 2018

Od Rafaela - Stłuczona Bombka

- Tak mamo na pewno zdążę przyjechać na wigilię... Mamy przecież jeszcze pięć dni więc nie ma co się spieszyć - westchnąłem przez telefon, szykując się do wyjścia na zewnątrz. Temperatury w mieście coraz bardziej spadały dlatego moim nieodłącznym przyjacielem była czarna kurtka, która posiadała kolegów w postaci czapki, szalika, a nawet pary rękawiczek, które uwaga nie były lateksowe, lecz skórzane - Tak mamuś ubieram się ciepło - ciągnąłem dalej rozmowę, nie chcąc odganiać od siebie swojej rodzicieli, która jeszcze miesiąc temu zarywała każdą noc, aby móc czuwać przy moim nieprzytomnym ciele, przeszytym na wskroś raną powstałą na skutek postrzału. W moim rodzinnym domu w okresie świątecznym wręcz wrzało od wszelkiego rodzaju przygotowań. David i tata jak zwykle już pierwszego grudnia byli kupić żywą choinkę, bo święta ze sztuczną według mojej rodziny nie miały prawa nazywać się świętami. Mama szalała za to w kuchni, tworząc przeróżne potrawy, które zazwyczaj zapychały nasze brzuchy aż to sylwestra. Cóż... Takie uroki życia w tradycyjnej rodzinie! Albo robisz dużo jedzenia albo teoretycznie głodujesz przez wszystkie dwa święta. Wiele razy powtarzałem jej, iż wystarczy zrobić małe porcje dla każdego z nas, ale myślicie, że ta mnie słuchała? Wygoniła mnie tylko z kuchni, świstając nad moim uchem biało czerwonym ręcznikiem, na którym odbijały się plamy, wywołane przez rozsypany, grzybowy farsz do pierogów - Tak mamo właśnie mam zamiar jechać po choinkę... Obiecuję, że wybiorę tą najładniejszą, najwyższą i żywą. Wyśle ci zdjęcia jak ją ubiorę... Tak, tak też cię całuję! Zadzwonię później - zakończyłem rozmowę telefoniczną, a następnie szybkim krokiem udałem się do wysprzątanego samochodu, w którym być może zapanuje za nie długo ponowny syf. Marudząc na to w myślach, nie zapomniałem o zamknięciu drzwi na klucz, bo jak to mówią nie warto kusić losu. Znajdując się już w pojeździe, zamyśliłem się nieco nad tym gdzie tak właściwie powinienem pojechać. Do marketu raczej mi się nie opłacało, ponieważ takie drzewko postoi ledwie z pięć dni... O ile w ogóle będzie tam coś wartego uwagi, bo nie wiadomo przecież od dziś jacy bywają inni ludzie. Wszystko muszą dotknąć, rozerwać, powąchać... Normalnie jak jakiś zwierzyniec! Po kilku minutach dalszych rozmyślań, zdecydowałem w końcu udać się do szkółki leśnej, która była oddalona od głównego miasta o kilkanaście kilometrów. Dla innych może się to wydać zwykłym marnotrawstwem paliwa, lecz ja wolałem zadbać o swój dom, niż zamiatać co chwilę spadające igły i wkurzać się, że do wigilii moje drzewko będzie łyse niż ładnie ustrojone i pachnące. Poza tym pozwiedzam nieco bardziej tamte rejony, gdyż przez pracę nie miałem za bardzo po co tam jeździć. Nie rozmyślając już o tym za dużo, skupiłem się na smolistej drodze, która teoretycznie miała zabrać mnie do upragnionego celu.
⚜⚜⚜⚜⚜
 Do domu wróciłem wczesnym popołudniem. Zielone drzewko znajdujące się w moim samochodzie, nie było ani zbyt potężne, ani zbyt malutkie, dlatego dało się dojść do wniosku, iż jest ono w sam raz dla mojego salonu. Nie mając nic ciekawego do roboty, postanowiłem zabrać się od razu za jej ubieranie. Zadowolone z siebie psy plątały się pod moimi nogami już od momentu przejścia z rośliną przez drzwi. Najbardziej zainteresowany zamieszaniem okazał się Camelot, który jak nigdy warczał i szczekał na nową ozdobę naszego domu. Próbował też parę razy ukraść mi stojak, ale dzięki szybkim reakcją, zdążyłem zatrzymać przy sobie kawałek brązowego plastiku, który był ważną podporą dla naszego drzewka. Nie ociągając się, zacząłem wygrzebywać spod schodowych półek najważniejsze kartony, w których nie brakło kolorowych lampek, srebrno-złotych bombek, anielskich włosów, czy też różnych rodzajów szpiców, które miały pójść na sam czubek choinki. Ich kolory zaczynały się od tonacji srebrnej, a kończyły na krwistych czerwieniach więc można by rzec, że mój asortyment był bardzo kolorowy. Po kilku chwilach namysłu, zechciałem postawić na granatowy stożek, którego białe zdobienia przyciągały nie jedno, ciekawskie oko. Nie potrzebując do tego zadania drabiny, wsunąłem swoją zdobycz na sam szczyt świerku, co dawało złudny efekt zaczęcia żmudnej pracy.
- Jeszcze pierdylion bombek i będzie cacy - rzekłem sam do siebie, posypując iglaka srebrnymi, cienkimi paskami anielskich włosów. Miałem już sięgać po kartonik ze wspomnianymi przeze mnie na głos rzeczami, lecz wtedy zorientowałem się, że nigdzie go nie ma. Zacząłem szybko rozglądać się w okół własnej osi i jak się okazało, mój durny Husky postanowił z nim zacząć biegać! - Camelot! Zostaw to! To nie twoje! - ruszyłem w jego stronę, co zostało odebrane przez niego jako zabawa. Biało-czarny pies zaczął biegać po całym parterze, rozbijając przy tym część ozdób, które zostały zakupione przeze mnie kilka lat temu. Kiedy w końcu udało mi się złapać tego szaleńca, okazało się, że przetrwały tylko dwie, złote bombki. Wzdychając na to głośno, odłożyłem tekturę na stół, a następnie z lekkim załamaniem przyciągnąłem do siebie zabezpieczoną przesyłkę. Były to ukochane bańki mojej mamy, dlatego przeważnie nigdy ich nie wyciągałem, bo obwiałem się, że zostaną przez przypadek zniszczone. Godząc się jakoś z tego rodzaju zniewagą, zacząłem po kolei wyciągać czerwone kule, których purpurowe wstążeczki wiązało się na chudych gałązkach z lekką obawą upadnięcia. Na sam koniec, z dużą ostrożnością założyłem na całą budowlę łańcuch lampek, co było uroczystym zakończeniem całej, mojej pracy. Otrzepując z zadowoleniem swoje ręce, zacząłem uważnie oglądać swoje dzieło i mówiąc szczerze byłem z tego wszystkiego bardzo zadowolony. Migoczące światełka odbijały się od bombek dając tym samym efekt delikatnej tęczy, a mój ulubiony szpikulec, spoglądał na wszystkich spod samego sufitu. Dobra robota Rafael - pochwaliłem się w myślach, siadając na miękkiej kanapie, aby nieco sobie odpocząć. W końcu za taką robotę zasłużyłem! Prawda? Prawda.

Koniec. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz