5 lut 2019

Od Bridget CD. Althei

     Orchidea była przemiłą kotką. Tylko potrzebowała trochę wyrozumiałości. Głodne kobiety też nie są przyjemne w obyciu! Trzeba je zrozumieć i przygotować im jedzenie (lub kupić, jeśli jest się mężczyzną i ma się wątpliwe zdolności kulinarne). Tak samo moje kochanie nie mogło być potraktowane zbyt surowo. W końcu to kicia. Kicie nie robią niczego bez powodu! Może akurat miała zły dzień… Właśnie, mogła być głodna. Odprowadziłam ją wzrokiem do domu i zaraz przerzuciłam go na kobietę. Tak, było aż tak źle, że wypadało to opatrzyć. A bynajmniej nie wyglądało to dobrze i czułabym się bardzo źle, puszczając ją samą do domu. To mój pupil… wyrządził jej krzywdę? Nie, to był po prostu nieszczęśliwy wypadek i na pewno nie zrobił tego z premedytacją.
     — Po prostu chyba lepiej się tym zająć — odpowiedziałam, uśmiechając się blado, a jednocześnie zaciskając usta.
     Ledwo powstrzymałam się od odetchnięcia, gdy się zgodziła. Nie mogłam jeszcze rozgryźć czy na przekór swoim obawom chcę zaprosić ją do domu, czy rzeczywiście czuję się tak, jakbym była jej coś dłużna. Próbując nie analizować wszystkich dostępnych powodów, dla których mogłabym w każdej chwili ją wyprosić, zbliżałam się do swojego domu. Do którego zaraz wpuszczę kogoś prawie zupełnie obcego. No może nie aż tak obcego, skoro widział jak wylewam na siebie zwierzęcy mocz. Wiedziałam, że nie powinnam chować kluczy po kieszeniach. To było bardzo niebezpieczne, ale jednak odruchowo tam sięgnęłam i oczywiście, że i tym razem wyciągnęłam stamtąd cały pęk. Mieszkanie, biuro, mój domek na drzewie w rodzinnej posiadłości. Nie było tam jeszcze niczego, co by otwierało pojazd, ale za to łańcuch od roweru już tak. Usłyszałyśmy zgrzyt dwa razy. Irmy na pewno nie było w domu. Ona nie dość, że przeważnie nie zamykała drzwi, to jeśli już to robiła, to tylko na jeden zgrzyt. Jeden. Może miała cichą nadzieję, że ktoś ją porwie, wywiezie i będzie miała co opowiadać znajomym. Nie wnukom, znajomym. W końcu przekroczyłam próg drzwi. Bezwiednie uśmiechnęłam się do Orchidei, która niemal otarła się o moje nogi, po czym z chęcią wtuliła w swoje własne posłanie. Trzymała się na dystans od intruza, bacznie go obserwując. Prawdziwy kot obronny. Sięgnęłam po apteczkę z jednej z wiszących w przedpokoju szafek.
     — Usiądź… — Rozejrzałam się. — Gdziekolwiek.
     Wyjęłam to, co było potrzebne i resztę odłożyłam na miejsce. Organizacja nie polega na braniu rzeczy, tylko na ich odkładaniu. Jeśli wszystko wróci tam, gdzie było wcześniej, nie zrobi się bałagan. Moja współlokatorka miała trochę inne zdanie na ten temat, ale nie szkodzi. Grunt, że nie musiałam sprzątać w jej pokoju. Zazwyczaj. Mój gość, mój, nie Irmy, usiadł przy kuchennym stole, więc położyłam przed nim to, co miało przydać się do dezynfekcji rany.
     — Dasz sobie radę? — spytałam beznamiętnie, bo w środku czułam się trochę winna. Powinnam jej pomóc, ale kot sam się nie nakarmi.
     Na szczęście skinęła na potwierdzenie głową, więc ja mogłam wyjąć z lodówki opakowanie mokrej karmy i jego zawartość wsypać do białej miseczki z wygrawerowanym imieniem. Nie brzmiało ono “Orchidea”, lecz “Pimpek”, ale to nie szkodzi. I tak nikt nie poświęcał temu dużej uwagi. Raz zdarzyło się, że rudy kolega Irmy o odstających uszach zawołał tak na kotkę. Bezskutecznie, bo nie reagowała nawet na swoje własne imię, więc dlaczego miałaby na jakiekolwiek inne? Po chwili się odwróciłam. Althea stała przy zlewie. Wstrzymałam oddech, widząc, jak rana się pieni. Miałam widok od boku i wcale nie był on przyjemny. Wiedziałam, że Orchidea chodzi gdzie chce i na pazurkach może mieć dosłownie wszystko. Od resztek ofiary polowania, po różowe kłaczki swetra. Widziałam je i zastanawiałam się, gdzie musiała się szwędać. Widziałam również, jak ciemnowłosa poszkodowana uśmiecha się, przyklejając sobie kolorowe plasterki. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi i nawet nie próbowałam szukać jakichś innych. Ale kto nie chciałby mieć ręki w kolorach tęczy?
     — Gdzie schować resztę? — spytała, na co pokręciłam głową.
     — Nie musisz, zostaw wszystko na parapecie. — Mogłam ją tutaj gościć, ale pod warunkiem, że nie zrzuci na podłogę ulubionych perfum Sivan, które stały niebezpiecznie blisko apteczki. Czy pamiętałam gdzie co mam i w której szafce? Taaak. Chyba tak. W końcu dom nie był duży. Aż tak duży. Jak na domy na obrzeżach miasta.
     — Dzięki za pomoc. — Nie było w tym nic udawanego i chyba właśnie dlatego później stało się to, co się stało.
     — Odwdzięczam się tylko. — Prawie się uśmiechnęłam. I to nie po to, aby wyjść na miłą. Musiałam być okropnie promienną osobą. Ale jeszcze bardziej zadziwiające było to, co powiedziałam potem. — Cóż… kawy albo herbaty? — Nie spławiłam jej przy pierwszej lepszej okazji. Może to dobrze, że jednak nie myślałam o tym przed wejściem do domu.
     Wybrała herbatę. Lubiłam pić herbatę. Kawę zresztą też, ale to Irma piła ją częściej. Podczas gdy wertowałam torebki znajdujące się w poszczególnych pudełkach, kobieta spytała o rozpoczęcie projektu tutaj i teraz. Dlaczego miałabym się nie zgodzić? To ja weszłam w paszczę lwa. Dlatego przytaknęłam ruchem głowy.

[puff, mamy koniec świąt]

O ile lato było upalne, nieznośne i byłam gotowa spisać testament na wypadek śmierci spowodowanej przegrzaniem, tak jesień była deszczowa i pozwoliła mi odetchnąć. Sprzyjało to melancholijnym nastrojom oraz dziwnemu smutkowi w moich oczach, lecz wszystko umilały nie tylko znakomite babeczki z piekarni, którą jakiś genialny człowiek postanowił otworzyć dziwnie niedaleko mojego domu, ale również sporadyczne spotkania ze znajomą, która ratowała mnie przed głodówką w letni, mokry z powodu ulewy dzień. Z którą uratowałam kotka i z którą ratowałam przychodnię weterynaryjną. Jeśli ktoś szukał kandydatów do nominacji na ratownika roku, powinien był się do nas zgłosić. W końcu przyszedł grudzień – w sklepowych witrynach można było oglądać wszystko, co było choć trochę powiązane ze świętami Bożego Narodzenia. Czekoladowe mikołaje, cukrowe laski, przecenione zabawki, super oferty na bilety do kina i billboardy zachęcające do pomocy organizacjom charytatywnym. Ja jednak nie spacerowałam ulicami w centrum miasta, tylko śliską, parkową ścieżką. Naokoło leżała średnia warstwa śniegu (wystarczająca, aby się na niej położyć i zrobić aniołka). Przykryła ona również drzewa, na których koronach przesiadywały ptaki – pozostające tutaj nawet zimą. Opatulona szalikiem, z rękawiczkami upchanymi w kieszeń grubej, czarnej kurtki, w miarę ciepłych butach do kostek i z wystającymi spod jasnoróżowej czapki z pomponem włosy, rękami skrzyżowanymi na piersi kurczowo trzymałam swój szkicownik. No i miałam ołówek schowany w jednej z rękawiczek. Westchnęłam cichutko i usiadłam na ławce, z której miałam najlepszy widok do narysowania. Sobotą zapanował chłód, ale nie sprawiał, że moja twarz odmarzała. Chciałam jak najprzyjemniej spędzić czas przed pójściem na swoją zmianę do restauracji. Szefowa nie była w dobrym humorze, więc irytowała jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Musiałam nabrać dużo wewnętrznego spokoju, aby przypadkiem nie zdzielić ją garnkiem w głowę. Trochę koloryzuję, ale naprawdę mnie denerwowała. Przez nią omal nie straciłam pracy i to z głupiego powodu. Właściwie to za coś, czego nie zrobiłam. Na pewno każdy zna taką osobę, która przekłada swoje ambicje na innych i to w dość destrukcyjny sposób.
     Mogłabym dalej opowiadać dlaczego pani przełożona nie była przeze mnie lubiana, ale w parku stało się coś o wiele ciekawszego. Na początku usłyszałam tylko kroki i dźwięk psich pazurów na lodzie. Ktoś przyszedł tutaj na spacer. Nic wartego zainteresowania, gdyby nie to, że ten ktoś był Altheą, która zabrała ze sobą Ducha. To dzięki niemu jego właścicielka wiedziała, do kogo udać się z zagubionym kociakiem. Gdy tylko usłyszałam powitanie, szybko zamknęłam zeszyt i ścisnęłam mocniej ołówek. Oby żaden biały pies nie pomyślał, że to kij, którego chcę mu rzucić.
      — Cześć, eee… pani ratownik? — odpowiedziałam, cicho śmiejąc się z samej siebie. No to nie był śmiech, tylko zaśmianie się. Tak lepiej. — Nie mam nic przeciwko temu. Możemy się poznać, kawalerze.
     Gdy zwierzak przytknął nos do mojej dłoni i to do tej, w której miałam moje narzędzie pracy, szybko schowałam je do kieszeni. Niepewnie podrapałam go za uchem, na co zamerdał ogonem.
     — Może być trochę brudny. Ale tylko trochę. Błoto w autobusie — ostrzegła mnie Althea, a ja przyjrzałam się łapom psa. Miała rację.
     Zawsze wydawało mi się, że jego futro przypomina śniegowy puch, ale teraz, gdy mogłam je do siebie porównać – przypominał raczej piankę na kawie. Jego różowy nosek był mokry. To dobrze. Suche nosy zazwyczaj nie są zapowiedzią niczego dobrego. Moje rękawiczki nadal były schowane, więc ręce odrobinę zmarznięte. Mierzwienie sierści z resztkami śniegu wcale nie sprawiło, że się ogrzały. Gwałtownie wstałam, przez co Duch odskoczył trochę do tyłu. Najpierw wystawiłam rękę, później ją cofnęłam, stałam przez chwilę patrząc się w bok, aż w końcu niepewnie objęłam dziewczynę. To jeszcze nie był przytulas, ale chyba zrobiłam krok do przodu. Miałam tylko nadzieję, że moja twarz nie będzie przypominać pomidora, a pocztą nie przyjdzie do mnie powiadomienie o tym, abym postawiła się w sądzie i przyjęła zarzuty naruszania czyjejś przestrzeni osobistej. Chciałam być miła. I przyjazna. Naprawdę.

< Nie całuj się z Bellamim, tylko mnie przytulaj, Altheaaa >

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz