Kiedy
podjechałem pod jej dom, poczułem dziwne ukłucie. Spojrzałem na Odeyę, a kiedy
ta dostrzegła mój wzrok, odwróciłem się w kierunku jej domu. Usłyszałem jak
otwiera drzwi, nie pożegnałem się z nią. Mój wzrok przyciągnął ten sam facet co
wczoraj. Wybiegł na przywitanie Odeyi, jednak odsunąłem szybę.
-
Odeya – Dziewczyna zatrzymała się w półkroku, odwracając twarzą do mnie. Jej
facet stanął jak wryty gdy mnie zobaczył – Uważaj na siebie. Poza tym, sprawdź
kieszenie. Gdybyś potrzebowała pomocy, po prostu mnie znajdź – Ostatnie słowa wypowiedziane
przeze mnie, zanim zasunąłem szybę były groźbą. Groźbą, którą kierowałem do
owego boksera. Nie wiedziałem jak ma na imię, dużo mnie to nie obchodziło, ale
jeszcze tego samego dnia miałem jego teczkę na biurku. Po chwili, odjechałem z
piskiem opon. Oby dała sobie z nim rade.
Jadąc
w kierunku meliny, miejsca gdzie za dzieciaka zawsze spotykałem się na libacje
alkoholowe z przyjaciółmi, moje myśli krążyły wokół kilku tematów. Carter, to
co wczoraj widziałem, oraz Odeya. No właśnie, nie podobało mi się to, co
dziewczyna ze mną robiła. Nawet ja dostrzegłem, że przy niej nie jestem sobą. A
to, mi się cholernie nie podobało. Podjeżdżając do garażu, spojrzałem tylko na
budynek. Drzwi miał zabetonowane, tak samo jak okna na dole. Jedyną drogą do
środka, była wspinaczka po wystających cegłach. Podwinąłem rękawy i zacząłem
się wspinać. Dzięki bogu, że nie zaprzestałem treningów.
W
środku, wszystko wyglądało tak jak dziesięć lat temu. Brudne ściany, powybijane
okna które pozabijaliśmy deskami, oraz stare, rozklekotane meble. Na kanapie,
spał nie kto inny, niż mój rudowłosy przyjaciel, Carter McCall. Podchodząc do
niego, potrząsnąłem nim. Zerwał się na równe nogi. Stan w jakim go zobaczyłem,
nie wróżył nic dobrego. Był wysoki, ale niższy ode mnie, kiedyś widoczna muskulatura,
teraz zanikła a zastąpiły ją kości.
-
Samuel! Jezu, Weston! Byku nic się nie zmieniłeś, tak się cieszę że… -
Założyłem ręce na piersi. Wtedy umilkł – Dobra, nie będę owijać w bawełnę i od
razu powiem o co chodzi, bo wiem, że lubisz konkrety. Hannah.
-
Hannah? Ta twoja laska? Co z nią?
-
Stary! Jestem winny spor sumę pieniędzy, nie mam za co żyć, ani co jeść, a do
tego ci wariaci porwali Hannah! Od kiedy moi starzy skończyli z gangsterką, nie
mogę prosić ich o pomoc. Tylko ty przyszedłeś mi do głowy, musisz mi pomóc
Samuelu. Znamy się od…
-
Przedszkola. Tak, masz rację. Ale ja nic nie muszę Carter. – Usiadłem na jednym
z foteli. Zapomniałem już, jaki tu był syf. McCall wpatrywał się we mnie z
niedowierzaniem – Znikasz na dziesięć lat, potem dostaję tylko listy z paki, a
teraz kiedy nagle czegoś chcesz, to wracasz niczym kundel z podkulonym ogonem.
Gdzie byłeś, kiedy chcieli mnie zamykać w poprawczaku za twoje wykręty co?
Carter
otworzył szeroko oczy. Miałem go dość, a dopiero wrócił. Wstałem na równe nogi
po czym skierowałem się do wyjścia – czyli jedynego okna tutaj. Nagle
usłyszałem jak coś wali się na ziemię.
-
Sam, proszę cię! Wyszedłem pół roku temu, dowiedziałem się, że Hannah jest w
ciąży! Jeśli oni coś zrobią jej i dziecku, nie będę mógł już spokojnie żyć. Ja…
mam tylko ją Sam. Wiem, że chujowo zrobiłem stary, ale… znam cię. Nie jesteś
taki zimny, jak każdemu się wydaje. Wystarczy aby zobaczyli cię z Evangeline.
Spróbuj mnie zrozumieć! – Carter klęczał przede mną i rękami na mojej nodze.
Był zrozpaczony, a ja wiedziałem kiedy mówił prawdę. Miałem się nie zgodzić,
ale pomyślałem o mojej rodzinie. Czy gdyby ich spotkało coś podobnego, czy
gdyby zostali porwani, nie szukałbym pomocy w każdym?
Odpowiedź
była tylko jedna – Owszem. Szukałbym pomocy. Nawet kosztem własnego życia. Przejechałem
dłońmi po twarzy.
-
Kto. – Carter spojrzał na mnie zapłakanymi już oczami – Kto porwał Hannah?
***
Jeszcze
tej samej nocy zwołałem ludzi. Musieliśmy obmyślić plan. Jedno było pewne,
Carter zostaje u mnie w domu. A ja idę na akcję. Siedziałem w biurze ojca, wraz
z pięcioma innymi chłopakami. Byli najlepsi. Cały dzień szpiegowali porywaczy.
Dalej nie wiedzieliśmy, kto to jest.
-
Cały dzień nie ruszali się z tego budynku. Ale widziałem dziewczynę. Zakradłem
się pod przykrywką dostawcy pizzy. Dziewczyna tam jest, żyje w całkiem sporych luksusach,
ale widać, że nie jest szczęśliwa. Siedziała przywiązana do grzejnika, aż
płakała gdy błagała mnie o pomoc.
-
Ilu ich jest?
-
Pięciu w środku, dwunastu na zewnątrz. Nie wiem komu podpadł Carter, ale sam by
sobie nie poradził. Odstrzeliliby go.
-
Dlatego, on zostaje tutaj. Nie jest w stanie latać z bronią.
-
Masz plan Sam?
-
Jeszcze nie, ale obserwujcie ich dalej. Czuję, że niedługo wydarzy się coś, co
rzuci nowe światło na tą sprawę. Znam
Cartera, a on zwykle myślał milion razy przed każdą decyzją. Cośmi tu śmierdzi,
nie wiem jeszcze co, ale coś tu nie gra.
***
Minęło
dwa dni od mojego spotkania z Carterem, oraz ostatniego kontaktu z Odeyą. Teraz
jednak, moją głowę bardziej zaprzątała właśnie Odeya niż sprawa mojego
przyjaciela. Wiedziałem już całkiem sporo o niejakim Tobiasie, narzeczonym
Odeyi z przymusu. Ciekawe ile osób wie, że miał sprawę za rozbój. Kiedy
siedziałem w salonie, przeglądając programy, podszedł do mnie ojciec i rzucił mi
na kolana kopertę. Bez słowa otworzyłem ją.
„Drogi Panie Weston, zgodnie z nasza umową,
chciałbym omówić naszą współpracę przy kolacji u nas w domu, w najbliższą
sobotę o godzinie dwudziestej. Mam nadzieję, że pan przybędzie.
Z poważaniem, Daniel Michaels”
-
Co to jest? Zaprosili cię na kolację? – Spojrzałem na ojca, który teraz pił
kawę idąc powoli w stronę kanapy. Uśmiechnął się.
-
Tak, ale ja mam już plany. Ale, taka współpraca, nie może przejść nam koło
nosa, więc to ty tam pójdziesz. W końcu, kiedyś to ty staniesz na czele rodziny
Westonów, kontynuując rodzinną tradycję.
-
Rozumiem. Zrobię wszystko, aby cię nie zawieść tato. – Nagle przyszedł mi sms.
Eliot. Już czas – Wybacz, ale dostałem info. Wchodzimy, odbijamy dziewczynę i
wracamy. Nie chcę nie potrzebnych komplikacji, więc muszę tam być.
-
Samuelu? – Zatrzymałem się tuż przy drzwiach, trzymając już pistolet, oraz
zapasową broń – nóż. Zawsze może się przydać – Uważaj na siebie synu.
To
były ostatnie słowa mojego ojca, które usłyszałem tego dnia. Wyszedłem z domu
gotowy na wszystko, ale na pewno nie na to, czego doświadczyłem. To miała być
szybka akcja, jak potem się okazało, pozostało wiele rannych, a ja sam byłem
jednym z nich. Po raz kolejny.
Podjechałem
z chłopakami pod dużą, nowoczesną kamienicę. Mieszkanie numer pięć. Poczekaliśmy
chwilę, co dwa dni wywozili gdzieś dziewczynę, a potem wracali. Czekaliśmy na
nich w mieszkaniu, ukryci za różnymi meblami. Tylko ja, jako organizator,
siedziałem na kanapie czekając na gospodarzy. Oprócz mnie, w mieszkaniu było
dwóch innych, reszta miała zająć się tymi na zewnątrz. Kiedy drzwi się
otworzyły, do pomieszczenia wpadła zmaltretowana dziewczyna. Kiedy uniosła
wzrok, aż zaczęła płakać. Nie wiedziałem czy z radości, czy smutku. Wiem, że
kiedy jej oprawcy mnie zobaczyli, stanęli jak wryci.
-
Weston? C-co ty tu robisz? – Głos był mi znany. Twarz też. Tobias Black, młody
gangster z sąsiedniego miasta, ostatnio osiedlił się tutaj. Czyli Carter wcale
nie był tak daleko od nas. – Szukasz guza?
-
Ja nie, ale ty tak młody. Nie wiesz jak traktuje się kobietę? Matka nie
nauczyła dobrych manier? – Podszedłem do niego, kilka kroków starczyło aby się
wystraszył. Nie miał doświadczenia. Wyjął broń i zaczął celować mi w głowę.
Kiedy oddał pierwszy strzał, z pokoju obok wybiegli chłopcy. Jeden z nich,
Pablo, złapał jednego za rękę wywalając go tym samym na ziemię, ja za to,
złapałem Tobiasa. Ale nie przewidziałem jednego. Noża.
Przeszywający
ból brzucha, a następnie ciepła krew skapująca na podłogę na chwilę odebrało mi
świadomość. Był wystraszony, nawet bardzo skoro od razu postanowił użyć noża.
Zatoczyłem się do tyłu, mimo rozmazanego obrazu, wyjąłem broń i strzeliłem
Tobiasowi prosto w twarz. Nie wiem gdzie trafiłem, bo już chwilę potem
usłyszałem inny strzał. Słyszałem tylko jak coś głucho wali w podłogę, oddałem
kolejne dwa strzały. Cała trójka porywaczy leżała teraz na podłodze, a ja nie
mogłem utrzymać się na nogach. Dziewczyna siedziała przy ścianie. A koło mnie,
stał Eliot, podtrzymując mnie.
-
Dzwońcie po psy. Mamy cztery trupy. Tak kurwa cztery! Nie, Sam żyje. Zadzwońcie
do Torii, niech nie czeka na Pablo, bo się dziewczyna nie doczeka. Zastrzelili
go.
Chwilę
potem, opuszczaliśmy mieszkanie a po dziewczynę poszli ludzie z dołu.
Przeszliśmy przez plac pełen ciał, zarówno obcych, jak i mi doskonale znanych.
W uszach jednak dalej odbijały mi się słowa Eliota.
„Zadzwońcie do Torii, niech nie czeka na
Pablo bo się dziewczyna nie doczeka.
Zastrzelili go”
Odeya?
+10 PD
+10 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz