6 kwi 2019

Od Nivana cd Wandy

Nie potrzeba było czekać długo. Nie trzeba było nawet prosić, czy dawać zaproszenia. Kobieta sama zrozumiała, kobieta sama spojrzała, kobieta sama rzuciła się na szyję mężczyźnie, wypowiadając niepewnie jego imię.
Zdawałem sobie sprawę z tego, jak trudno było sobie przypomnieć jego brzmienie, jak dziwnie było ponownie wymówić je głośno w obecności właściciela. Jak wiele tęsknoty czaiło się za tembrem głosu, ile to wszystko znaczyło dla tej dwójki.
Mogłem wręcz usłyszeć, jak serce hindusa przyspiesza. Mogłem wręcz poczuć, jak wszystko wokół nich zanika i spowalnia. Jak w jednym momencie zaczyna liczyć się tylko to i jak wiele to wszystko dla nich znaczyć. Jak bardzo rozlatują się na kawałeczki i ponownie spajają, wszystko jednocześnie, dziko, nieprzerwanie z prędkością światła.
Widząc, jak mężczyzna nieśmiało unosi dłonie, jak kładzie je na plecach kobiety i jak delikatnie ją przyciska, jakby niepewny tego, czy aby na pewno tu jest. Jakby bał się, że gdy postąpi nieco mocniej, gdy zadziała z większą siłą, rozpłynie się w powietrzu i zostawi go samego, ponownie, na pastwę wrednego losu.
Lubiłem wierzyć w czerwoną nić przeznaczenia. Nie wiem, co było w tym małym zabobonie, jednak zawsze działał na mnie jakoś kojąco i dawał poczucie, że raczej nie jesteśmy tu sami.
Lubiłem wierzyć i widzieć tę czerwoną nić przeznaczenia między tą dwójką. Oczy i mózg lubiły mnie okłamywać. Czasem dostrzegałem, jak zaplątuje się gdzieś wokół ucha dziewczyny. Jak przemyka się przez włosy, gdy hindus decydował się na przeciągnięcie dłonią po głowie blondynki.
— Wanda — wyszeptał równie miękko, równie łamiącym się głosem, z podobną niepewnością zaklętą w strunach głosowych.
A ja na starsze lata chyba jakoś się rozmemłałem, bo musiałem wytrzeć tę łezkę, czy też dwie, odwracając nieco głowę i przyciskając rękaw do kącików oczu, starając się nie pociągnąć zbyt mocno nosem. Bo wszystko łapało za gardło, wszystko się zaciskało w wielką gulę, wszystko męczyło mnie tak, jak ich. Z mniejszą siłą. Z delikatniejszym wydźwiękiem.
Role się odwróciły.
Hindus wyjątkowo nie płakał. Hindus wyjątkowo nie jęczał, jak cierpiał, jak tęsknił. Hindus uśmiechał się od ucha do ucha, wlepiając roziskrzone, złote ślepia w Wandę, jakby była jego całym światem.
Co przecież wcale tak bardzo z prawdą się nie mijało.
— Wanda — powtórzył. Pewniej. Śmielej. Z radością w głosie. — Wanda. Wandziula. Wandalena, Słońce ty moje — wyrzucił wszystko tak nagle, tak żywo, tak energicznie, ponownie przyciskając ją do piersi, już z większą dozą śmiałości.
Pamiętałem, jak długo przeklinał imię mężczyzny z kawiarni w mieście obok. Filipa? Nie byłem w stanie przypomnieć sobie jego mienia.
Chyba nigdy się z tym wszystkim nie pogodził.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz