— Jestem Charlie — odzywam się. — A ty, jak masz na imię?
— Anaise — mówi. W jej oczach namnaża się niepewność. Pomimo tego zawstydzenia, bierze kilka łyków, ale nie oddaje mi butelki. Okej, ja też bym nie oddała, w końcu przed chwilą zwymiotowała.
Winda po raz kolejny zaczyna drgać, jednakże z coraz to większą siłą, jakby walczyła z usterką, przez którą musimy gnieść się w jej malutkim wnętrzu. Drganie zmienia się w dość potężny wstrząs, a dopiero po kilkunastu sekundach uspokaja się. Czuję się jak w jakimś filmie, uwięziona z dzieciakami i nieznajomą kobietą, na dodatek strasznie śmierdzi, ale tego głośno nie powiem. W głębi duszy rodzi się nadzieja, kiedy przez szybę dostrzegam liczną grupę ludzi podchodzących pod windę. Niespełna trzy mrugnięcia później znów odczuwam nie tyle, co wstrząsy, a delikatne wibracje — winda delikatnie zjeżdża w dół, jednak są to dosłownie minimalne wartości. Patrzę na zegarek i prycham cicho. Jest już późno, a ja od pół godziny powinnam być na festiwalu. Zastanawiam się, czy dziewczyna obok również udaje się w to samo miejsce. Chociaż… to mało prawdopodobne — Lion jest ogromny i równie dobrze może iść na zakupy czy spotkać się z kimś bliskim.
Po dość nużącym oczekiwaniu, odpowiednie służby ściągają nas na parter, dzięki czemu możemy iść dalej i nie przejmować się tym, że powoli brakuje nam tlenu. Nie, nieprawda, o tym nawet nie myślałam. Horda dzieciaków totalnie nie przejmuje się niczym, żadnego “dziękujemy”, odchodzi, śmiejąc się dość głośno. Dziewczynka, która raczej nie pójdzie za nimi, wyciąga telefon i gdzieś dzwoni, więc nie przeszkadzam jej i bez dłuższego namysłu kieruję się w stronę sektoru Liona, gdzie odbywa się festyn. Fakt faktem ominęły mnie warsztaty z ozdabiania jaj, które prowadziła dość znana aktorka — Giselle L’Avalanche. Nie straciłam wiele, rzadko kiedy ozdabiam jajka. Ale! Zdążę na warsztaty z pieczenia babki i ozdabiania babki, co cieszy mnie o stokroć bardziej — ciasto zawsze się przyda, bez względu na to, czy jest okres Wielkanocny, letni, Bożonarodzeniowy czy… żaden okres, jakkolwiek to nazwać. Kątem oka widzę szatynkę kilka metrów ode mnie. Nieco przekręcam głowę i, o zgrozo, krzyżujemy spojrzenia, czego nie lubię najbardziej. Co ciekawe, nieznajoma “towarzyszy” mi przez kolejne kroki, a kiedy obie stajemy pod bramą wejściową festiwalu, jeszcze raz spoglądam na nią inaczej, niż potajemnie. Przekroczywszy bramkę, rozglądam się zaciekawiona. Wydarzenie dopięte na ostatni guzik, naprawdę robi wrażenie — nie tylko wykonanie i staranność, ale i wielkość. Ręczę, że festyn zajął dwadzieścia pięć procent całego Liona, może nieco mniej.
— Idziesz na warsztaty? — rozlega się głos tuż za mną. Dziewczyna zdążyła znaleźć mnie w tłumie, choć co dopiero kilka minut temu stałyśmy razem w kolejce.
— Taki mam plan. Pójdę już, później z pewnością się nie dopcham — przyznaję, uśmiechając się lekko. — A ty?
Szatynka staje obok mnie i delikatnie zadziera głowę. Faktycznie, dach jest nader interesujący, fascynujący.
— Taki mam plan. — Śmieje się. — Co powiesz na to, abyśmy poszły tam we dwie? — pyta. Unosi lekko brew, przez co unoszę kąciki jeszcze wyżej. Zapewne moją twarz zdobią teraz małe kurze łapki w kącikach oczu. — O ile…
— Jasne — przerywam jej. Jestem pewna, że gdybym tego nie zrobiła, zaczęłaby tłumaczyć, iż tylko, jeżeli mam ochotę czy coś w ten deseń. To irytujące, jednak w tym momencie jestem największą hipokrytką na świecie, sama zachowuję się w ten sposób. — Zaczynają się za trzy minuty, więc… chodźmy!
Nie spoglądając na kobietę, ruszam do przodu i staram się jak najzwinniej lawirować między ludźmi, a raczej dziką, wygłodniałą zwierzyną, do której bez wahania porównałabym tutejszych gości. Za radą drogowskazu, kieruję się raz w prawo, później lewo i jeszcze raz w prawo, aby na końcu wyminąć stoisko z miodem i znaleźć się w dużym pomieszczeniu. Ku mojej uciesze, wzrokiem odnajduję dwie wolne pozycje, co prawda dość oddalone, jednakże wciąż nie są zajęte i wcale nie gorsze, niż pozostałe. Zajmuję jedną, nowa znajoma drugą.
— Charlie. — Obracam się do niej w pewnej chwili i podaję dłoń. Kultura!
— Bridget.
Dobrze, pierwszy etap mamy za sobą. Teraz należałoby wymienić się numerami, jednakże zanim zdążam otworzyć usta, do pomieszczenia wchodzi instruktorka i wita nas wszystkie gorącym uśmiechem, który większość starszych pań odwzajemnia. Oznajmia, że zapłatę przyjmie po warsztatach, w razie, jakby komuś się nie spodobało i chciałby wyjść wcześniej, nie tracąc przy tym pieniędzy. Pomijając nudnawą gadaninę, przechodzi do konkretów i rozdaje każdej z nas przepis na najzwyklejszą babkę cytrynową. Tak się składa, że nie jestem największą jej fanką, jednakże dodatkowa wiedza nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
Mija pół godziny, a my, lekko mówiąc, jesteśmy w lesie, ponieważ niektóre uczestniczki mają, lekko mówiąc, wielkie problemy z obsługą miksera.
— Psst, Charlie. Jak twoja koszula? — Trąca mnie Bridget.
— Dobrze. Nie wygląda zachwycająco, jednak… nie jest tragicznie — odpieram, zerkając w dół. Racja, nie jest tak źle. — Zmieniając temat, masz jakieś plany na dalsze celebrowanie festynu?
BRIDGET?
+10 PD
+10 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz