Przez cały czas nie mogłam przestać myśleć o moich wytłumaczeniach, dotyczących spotkanego przez nas lekarza. Nie umiałam kłamać. Fakt. Ona za to nie potrafiła ukryć tego, że niezbyt wierzy moim wyjaśnieniom. A gdy czymś się przejmuję albo coś uparcie siedzi w mojej głowie, wtedy muszę znaleźć sobie zajęcie. Moim ulubionym jest sprzątanie. A biorąc pod uwagę, że już po raz trzeci poprawiam ten sam stos papierów ze studiów, sprawa gryzie mnie cholernie mocno.
Myślałam nieco nad tym, ale ostatecznie doszłam do wniosków, że Candy zaakceptuje to, co jej powiedziałam. Czułam się źle, okłamując ją, ale nie widziałam innego wyjścia. Próbowałam to jakoś tłumaczyć, ale wszystko wydawało się tak małostkowe, że ostatecznie stwierdzałam, że ona zasługuje na wyjaśnienia. Jednak jeszcze nie teraz. Nie mogę jej powiedzieć o tym teraz tak, jakby nic na rzeczy nie było. W pierwszej lepszej chwili.
Wzdycham przeciągle, zbieram włosy, które wypadły mi z koka i związuje je tym razem w kucyk. Wstaję z podłogi, wyłączam muzykę i wymawiam głośno imię rudowłosej, choć wiem, że to ona. Otwieram drzwi i wychodzę z sypialni, zauważając Candy na kanapie. Wygląda na zmęczoną, ale gdy tylko dostrzegam jej wyraz twarzy, domyślam się, że coś jest nie tak.
Może i to nie najlepszy ruch, ale postanawiam ją nieco rozśmieszyć, cokolwiek popsuło jej tak humor, choć odnoszę wrażenie, że jest taka od naszej rozmowy. Nieco ostrożna, milcząca i smutna.
- Wyglądasz jakoś dziwnie. Promocja ci uciekła? - rzucam się obok niej i podwijam od razu nogi.
- Nie - odpowiada takim tonem, jakby właśnie ktoś jej zamordował kota. Nie bez powodu.
Przestaję się uśmiechać. A gdy już zamierzam to jakoś naprawić, obraca głowę i patrzy na mnie przenikliwie.
- Izzy - podnoszę spojrzenie - Okłamałaś mnie.
Czuję, jak puls mi przyspiesza, bo brzmi to jednocześnie tak oskarżycielsko, ale i smutno, że mam jakieś sprzeczne uczucia.
Szybko dochodzę do wniosku, że Candice jednak nie zrozumiała. Oczywiście, że wiem, o co jej chodzi. Miałam jednak nadzieję, że tym razem da sobie spokój.
Nie widzę sensu w trzymaniu się swojej wersji, ale niemożliwe, żeby ona cokolwiek wiedziała. Szukam w głowie jakiejś luki, momentu, w którym mogłaby się dowiedzieć, ale nie znajduję. Chyba że...
- Jak się domyśliłaś? - pytam, choć brzmi to na tyle głupio, bym poczuła się jak idiotka.
Dziewczyna głośno wzdycha i spogląda przed siebie.
- Byłam u tego lekarza - przyznaje się.
Zrywam się jak poparzona. Na tyle szybko, żeby Candy zmarszczyła brwi i obserwowała mnie uważnie. Jestem zdenerwowana, więc chodzę w miejscu i wyginam palce od lewej ręki.
- Dlaczego u niego byłaś? - domagam się wyjaśnień.
Przez chwilę mój ostry ton muruje dziewczynę, ale po chwili się otrząsa.
- A jak myślisz? - zadaje retoryczne pytanie - Znasz go, a on zna ciebie. Dlaczego wczoraj zaprzeczałaś?
- Co ci powiedział? - nie myślę o tym, żeby tłumaczyć się, dlaczego wczoraj powiedziałam to, co powiedziałam. Nie wierzę, że mój lekarz mógł jej powiedzieć, ale jeśli zdradził cokolwiek, co by ją naprowadziło, to nie dość, że poczułabym się zdradzona, to jeszcze wściekła.
- Nic. Nic mi nie powiedział, dlatego pytam się ciebie - nieco się uspokajam na wieść, że Candice nic nie wie. Z ulgą wypuszczam powietrze, ale zaraz potem się odwracam i opieram o parapet.
- Każdy ma tajemnice - wiem, że ją to zaboli, ale nie bardziej niż prawda. Chronię osoby, które kocham, nawet jeśli miałabym skłamać - Spójrz mi w oczy i powiedz, że ty ich nie masz.
Nie musi mi odpowiadać, bo samo spojrzenie, które opada w dół, wskazuje, że mam rację. I nie winię jej za to. Nie jestem nawet zła, że posiada takie coś, jak sekrety. Jakże mogłabym być zła, skoro sama nie mówię jej tego, co powinnam? Tajemnice. Każdy je ma. Kiedy zostaną ujawnione, mogą uzdrowić. Mogą również zniszczyć.
Nie zamierzam się z nią targować na zasadzie coś za coś. W zamian za to podchodzę i siadam zaraz obok niej. Łapię jej dłoń i oplatam swoimi, uśmiechając się przy tym.
- Musisz mnie zrozumieć, Candice. Proszę. Cokolwiek się dzieje, jest wszystko w porządku - patrzę jej w oczy i czekam na jakąś reakcję.
- A możesz mi to obiecać? Przysiąc, że tak naprawdę jest? - problem w tym, że nie. Gdybym tak zrobiła, po raz kolejny bym ją okłamała. I chociaż moje wyniki nie są złe na tę chwilę, to nie mogę też powiedzieć, że są najlepsze.
Przygryzam wargę i kręcę głową. Rudowłosa wzdycha i ściska moją dłoń.
- Przepraszam, że cię okłamałam. Czuję się z tym strasznie. Tak, jakbym cię zawiodła, a to ostatnia rzecz, jaką chcę, żebyś czuła.
Choć jestem skłonna rzucać się wir i płynąć z prądem, to także lubię przewidywać sytuacje i reakcje ludzi. Domyślam się, jak zareaguje Candice. Choć mogłabym się usprawiedliwiać tym, że to z troski jej nie mówię, to z czystym sercem muszę się przyznać, że działa także mój wewnętrzny egoizm.
Moment, w którym dowiedziałam się, że jestem chora na najprawdopodobniej jeden z najgorszych syfów, jakie mogą istnieć, nie był wcale najgorszym momentem. Znacznie bardziej cierpiałam, gdy przyszło mi powiedzieć o tym rodzinie.
Pamiętam dokładnie każdy szczegół, bo moment wyrył się w mojej pamięci, jak znak na skórze przykładając rozżarzone żelazo. Rick odebrał mnie spod szpitala, gdy ja trzymałam kurczowo teczkę, ściskając papierek od lekarza, aby zgłosić się do odpowiedniej kliniki. Uparłam się, że sama chcę jechać na badania, nie chciałam, żeby którekolwiek z moich rodziców zwalniało się z pracy. Gdy wsiadłam do samochodu, starałam się wyglądać jak najnormalniej. Uśmiechnęłam się tak, jak miałam w zwyczaju. Richard odwzajemnił to i od razu się rozluźnił. Dla każdego z nas było to rutynowe badanie, które potem przekształciło się w coś, co miało powtarzać się prawdopodobnie nieskończenie. Gdy spytał - i jak tam? - wzruszyłam ramieniem i odpowiedziałam, że jest w porządku. Już wtedy czułam się okropnie, że nie powiedziałam mu od razu, ale chciałam, żeby zachowywał się naturalnie, gdy wejdzie do domu, jak zawsze pocałuje mamę na przywitanie i oboje będą się wspierać, podczas gdy ja powiem im ciężką prawdę, prawdopodobnie oboje ich załamując. Osoba wewnątrz mnie płakała i krzyczała jednocześnie, żeby ktoś ją objął i powiedział, że wszystko będzie w porządku, ale silnie siedziałam z uśmiechem w fotelu i czekałam na przyjazd do domu. Po raz pierwszy w życiu chciałam, aby powrót nie nastąpił zbyt szybko.
Mama tego dnia, jak się okazało, wróciła wcześniej. Co za pech. Układała właśnie zerwane z ogrodu kwiaty w wazonie i była tym tak pochłonięta, że nawet nie usłyszała, jak wchodzimy do domu.
Rozejrzałam się wokół, sprawdzając, czy jesteśmy sami. Jakoś nie byłam gotowa powiedzieć o tym rodzeństwu, mając na myśli oczywiście tego starszego. Mama będzie wiedziała, to ona zdecyduje, czy powinni wiedzieć, czy nie. Tak chciałam, sama w tamtej chwili nie umiałam zdecydować.
W momencie, w którym powiedziałam, że musimy porozmawiać, zaczęli już coś wyczuwać. Z każdą chwilą byli coraz bardziej przestraszeni, a gdy pokazałam im wyniki, mama stała już na skraju rozpaczy. Nawet Rick nie był w stanie powstrzymać potoku jej łez, a ja cierpiałam na widok tego, jak bardzo to ich boli. Czułam się bezradna i bezsilna.
A przecież musiałam to jeszcze powiedzieć bratu. Swojemu rodzonemu bliźniakowi, z którym dzieliłam duszę. Nigdy dotąd nie myślałam o śmierci tak uporczywie i często, jak w tamtej chwili. Czytałam artykuły, wypowiedzi, wszystkie sprowadzały się do tego, że śmierć jednego z bliźniąt, to jak odebranie połówki siebie drugiego. Przeszłam wtedy prawdziwy kryzys. Ale nic nie mogło się równać z tym, jak bardzo krzywdziło mnie, gdy patrzyłam na twarz Nathaniela i mówiłam, że jestem chora.
Tu nie chodzi o to, czy Candice jest gotowa to usłyszeć. To ja nie wiem, czy jestem gotowa o tym powiedzieć. Widzieć reakcje ludzi, niedowierzanie, ból, smutek, próba zrozumienia, zmiana ich nastawienia tak, jakbym i ja się zmieniła w ich oczach.
Przytulam moją przyjaciółkę z całych sił, uważając, by przy tym nie rozpłakać się. Czuję, że po prostu tego potrzebuję, nawet jeśli nie jest mi w stanie na tę chwilę wybaczyć. Właściwie jest moim jedynym wsparciem. Spędzamy tak z godzinę na kanapie, aż w końcu mówię, że muszę wyjść na uczelnię. Oznajmiam, że potrwa to tylko moment, ale tak naprawdę zamierzam udać się do szpitala. Muszę usłyszeć z ust lekarza, że nic jej nie powiedział. Wydaje się w porządku, dlatego nie zwlekam długo z wyjściem. Krzyczę na odchodne, że wrócę na kolację i wychodzę.
Idę do szpitala. Tym razem już nie w celach, aby kogoś odwiedzić, ani na żadne badania. Idę się spotkać z moim lekarzem, bo chyba mam zamiar wyrzucić z siebie cały żal, którego on nagotował. I choć to nie jest jego wina, nawet utrzymał w tajemnicy to, co powinien. Być może tylko z czystego profesjonalizmu, bo obowiązuje go tajemnica lekarska, jak prawnika, czy księdza, ale szukam kozła ofiarnego, na którym będę mogła się wyżyć. To złe z mojej strony, ale działam pod wpływem emocji. Nigdy nie twierdziłam, że zawsze myślę trzeźwo i logicznie. Wpadam do szpitala. Nie wiem, czy to normalne, żeby pacjent znał dokładny rozkład swojego lekarza, ale ja wiem, że teraz doktor Wellington ma swoją przerwę, więc idę do szpitalnej stołówki, starając się, żeby być w miarę anonimowa. Wchodzę do pomieszczenia, gdzie jest obecnie pełno ludzi i szukam wzrokiem znajomego lekarza, który siedzi na końcu sali z pora innymi współpracownikami. Nie chcę mu robić wstydu, a tym bardziej narobić kłopotów, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pomyśli, że między mną a doktorem coś jest, a z tego, co się orientuje, prawnik, czy ksiądz nie mogą nawiązać żadnych bliższych relacji, więc lekarz z pacjentem zapewne też nie.
Podchodzę do stolika i odchrząkuję cicho. Wszyscy zwracają na mnie spojrzenia. Ja jednak skupiam się tylko na nim.
- Pani Mortensen - mówi w geście przywitania. Uśmiecham się, choć wyszło mi to tak powściągliwie, że boję się, iż to mnie zdradzi.
- Dzień dobry - witam się zarówno z nim jak ze wszystkimi - Przepraszam, że wyrywam pana od zasłużonej przerwy, ale to pilne. Chodzi o badania - kłamię, na co zresztą się nabiera - Jeśli pan chce skończyć przerwę, nie ma problemu. Poczekam przed gabinetem - oferuję, bo uważam, że to nawet lepsze.
- Nie trzeba - kręci głową i spogląda na zegarek - I tak zaraz się kończy. Możemy pójść teraz - staje, żegna się z resztą i rusza przed siebie. Idę tuż za nim, starając się utrzymać postawę.
Idziemy do jego gabinetu i przez chwilę faktycznie czuję się, jakbym coś ukrywała. Obchodzi swoje biurko i siada na miejscu.
- Słucham panią - wskazuje na krzesło przed. Stoję sztywno przy drzwiach i ściskam ramię torby z taką siłą, że drętwieją mi palce. Moja mina zrzedła, ale siadam z impetem i wpatruję się w niego wkurzona.
- Najpierw chciałabym przeprosić za wczoraj.
Stwierdzam, że jestem mu winna wyjaśnienia, jak i przeprosiny za swoje irracjonalne zachowanie, ale jakoś nie czuję dogłębnego żalu z tego powodu. Mężczyzna kiwa głową. Przyjmuje przeprosiny.
Zaraz ponownie będę go musiała przeprosić, bo coś czuję, że nie będę spokojna, gdy powiem mu, po co tu jestem.
Poprawiam się na krześle.
- Po drugie, jak pan mógł powiedzieć mojej przyjaciółce, co mi dolega? - specjalnie biorę go pod włos.
Lekarz wzdycha, przeciera dłonią usta, układając w głowie odpowiedź.
- Panno Mortensen - lekarz wzdycha i unosi wzrok na mnie. Nie zauważam w nim jednak zniecierpliwienia, zdenerwowania, czy nawet może zaskoczenia. Patrzy na mnie ze współczuciem. Przygląda mi się chwilę, w której milknę i czekam - Nie powiedziałem pani...
- Candice Snow - podpowiadam.
- Pani Snow nic, co zabrania mi klauzula milczenia. Pani przyjaciółka sama przyszła i spytała się mnie, czy jest pani moją pacjentką. Potwierdziłem to. Nie odpowiedziałem na pytanie, co pani dolega i oświadczyłem, że pani sama jej to musi powiedzieć.
- A nie mógł jej pan tak po prostu zbyć? - czuję się jak potwór w tej chwili - Nawet nie wie pan, jak ważne jest dla mnie to, co wie moja przyjaciółka. Tymczasem, spowodował pan, że musiałam ją zbyć. Zasmucić bardziej, niż kiedykolwiek mogłabym to zrobić. Czuję się źle. Tak bardzo źle, że jestem zła na siebie, na pana, na wszystkich - puszczają mi emocje, więc biorę głęboki wdech, zaciskam powieki i oddycham.
Mężczyzna nic nie mówi. Nie wiem, czy daje mi się uspokoić, czy po prostu wie, że potrzebna mi chwila ciszy. Słyszę, jak otwiera szufladę i kładzie coś na blacie. Podnoszę wzrok ostrożnie.
- Co to? - marszczę brwi i przyglądam się położonemu na blacie biurka, prostokątnemu, kolorowemu skrawku papieru.
- Ulotka - mówi lekarz i podnosi głowę. Nasze spojrzenia się spotykają, tyle że moje tym razem nie jest już takie pewne siebie. Siedzę bokiem, jakbym chciała się obronić przed czymś konkretnym.
Mężczyzna bierze drugą w dłoń i otwiera, przesuwając po nią wzrokiem.
- Być może... nie do końca pani zaakceptowała wszystkiego - mówi ostrożnie, jakby bał się mojej reakcji, ale jego głos nadal brzmi profesjonalnie.
Moje spojrzenie zastyga na jego twarzy, gdy po raz kolejny patrzy na kolorowy papierek z nazwą ośrodka pomocy ludziom, którzy zmagają się z ciężką, nieuleczalną chorobą.
- Nie jestem psychologiem i nie chcę sugerować, że pani tego potrzebuje. Być może pani zaakceptowała część tej sytuacji, ale na co dzień mam styczność z osobami chorymi.
Czuję, jak po mojej twarzy spływa pierwsza, słona kropla. Zaraz po niej druga. Zaciskam usta i wycieram wierzchem dłoni policzki, kręcąc przy tym głową.
- Ale przecież jest bez zmian... - przygryzam wargę, aby jak najdłużej próbować się nie rozpłakać, choć moje szklane oczy to tylko dokładna wskazówka tego, na co mam teraz ochotę.
- To prawda, ale nie jest też tak, jak rok temu - z jednej strony cieszę się, że jest ze mną szczery i nie owija niczego w bawełnę, z drugiej chciałabym usłyszeć, że nadal jest dobrze. Dobrze jak na mnie - Nie namówię pani do niczego. Proszę jednak jeszcze raz przemyśleć, czy nie chce pani...
- Nie - mówię stanowczo i przełykam rosnącą gulę w gardle - Nie wrócę do tamtego stanu. Nie chcę chemii. Po co mi ona, skoro wszystko jest dobrze? Po co, skoro mówił pan, że nie jest jeszcze konieczna ponownie? Po co, skoro jest wszystko na razie w porządku? - daję sobie chwilę na zebranie oddechu - Nie chcę po raz kolejny przez to przechodzić - tym razem nie staram się ukryć, że chce mi się płakać - Pan nawet nie wie, jak to jest patrzyć na bliskich, którzy cierpią. Jak ranię ich, chociaż nie chcę przecież tego robić. Pogodziłam się z tym, ale nie mogę godzić się za każdym razem z bólem drugiej osoby, bo tak jest - zabieram od niego chusteczkę i wydmuchuję nos.
W jednej chwili wstaję z krzesła i wychodzę z gabinetu, aby jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Potrzebuję świeżego powietrza, dlatego wybiegam ze szpitala i biegnę dalej. Zatrzymuję się dopiero przy jakimś ceglastym budynku, opieram się plecami o ścianę i osuwam się na tyłek, chowając głowę między kolana.
Candy?
Tu dopiero masz dum, dum, duuum
+20 PD
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz