13 sie 2018

Od Camerona cd. Roxanne

        Błogie uczucie, jakie towarzyszyło mi podczas podróży przez jasny, pełen zabawnych obłoków tunel, a zaraz za nim poczucie bezpieczeństwa i nienaturalnego komfortu. Płynąłem — a przynajmniej tak mi się wydawało — między obłokami, które wpadały na mnie, za każdym razem przywołując ten stan, podczas którego czułem, że... nie żyję, nie istnieję, że jestem tylko duchem, który właśnie pokonuje drogę do nieba, czy też piekła. Umierałem? Nie interesowałem się tym, podobnie jak sprawą, gdzie podziały się moje ubrania. Nic nie było w stanie przerwać tych chwil, a ja chciałem więcej, więcej, dłużej. To był tylko początek, wiedziałem o tym doskonale.
        Otworzyłem oczy.
        Rażące światło — z łatwością określiłem zarys wyglądu miejsca, w którym aktualnie się znajdowałem. Wokoło mnie... wszędzie, gdziekolwiek bym się nie odwrócił. Nieco zdezorientowany rozglądałem się, to za siebie, to z powrotem przed. Kiedy w zasięgu mojego wzroku pojawiła się całkiem naga, ruda kobieta, mimowolnie z moich ust wypłynęło znane mi imię.
         — Roxanne. — Starałem się przyspieszyć, wyciągnąć dłoń w jej stronę. Nieznana siła trzymała mnie na miejscu.
        Rudowłosa zamrugała. Roxanne. To była ona. Roxanne, Roxy, Petsch, sam już nie wiem, jak brzmi jej pełna godność. Ale to była ona, byłem tego całkowicie pewny, moje podejrzenia nasilały się z każdym momentem. Oczy, twarz, figura, to wszystko było tak charakterystyczne dla jej zadziornej osóbki. Płomienne kosmyki opadały jej na twarz, a sama dziewczyna wpatrywała się we mnie, niczym w obrazek. Pamięta mnie? Wie, kim jestem?
        — Roxanne — wyszeptała, przerywając chwilę zawahania. Zmieszana, kompletnie zdezorientowana. — Czym jest Roxanne? — Jej oczy. Patrzyła na mnie. Tym samym spojrzeniem, jakim spoglądała na mnie w Akademii, który zawsze wyrażał więcej, niż jakiekolwiek jej słowo. Chociaż Roxy nie chciała powiedzieć czegoś wprost, iskierki w tych czekoladowych oczach zdradzały ją do końca. To musiała być ona.
        — Roxanne to twoje imię. — To zdanie było o wiele trudniejsze, niż poprzednie, które tak na dobrą sprawę nie było czymś, co zrobiłem z własnej woli. Przyglądała m się ciekawsko, najpewniej badając moją tożsamość. W przeciwieństwie do niej, ja wiedziałem wszystko. Że jestem Condor Monagh... Cameron Monaghan i mam dwadzieścia lat. — Roxy, Roxy, Roxy... — powtórzyłem trzykrotnie, próbując w jakiś sposób uświadomić znajomą mi dziewczynę. Musiała mnie poznać.
        — Znam cię... — Szło coraz lepiej.
        — Oczywiście, że mnie znasz — odparłem rozbawionym tonem. Uśmiechnęła się.
        Nastała ciemność, a zaraz po niej nadeszło światło. Nie to samo, co w tamtejszym tunelu, inne, naturalne. Byłem w domu. Dom ten, wypełniony po brzegi hałasem, urządzony w stylu charakterystycznym dla domów z amerykańskich dzielnic, stał w nieznanej mi dzielnicy. Czy to Ameryka? Wróciłem do domu? Nie, nie. To było całkiem inne miasto. Miałem wrażenie, że przybyło mi kilku, jak nie kilkunastu lat. Wzajemne przekrzykiwanie się czwórki dzieci łączyło się z głosem wyraźnie podirytowanej i zmęczonej nawałem obowiązków matki. Do cholery, skądś ten głos znałem.
        — Tato, bo Alice mi zepsuła laaaalkę! — ruda, na oko lat pięć, wydarła mi się wprost do ucha. Nieoczekiwanie koło mojej ręki stanęła ciepła kawa, a moja... żona uśmiechnęła się szczerze. Nie byłem w stanie rozpoznać, kim ona była. Nie teraz. — Tato, powiedz jej, żeby wzięła swoją Alison, bo moja Maggie nie lubi Ali!
        Zabawne, Alice miała zabawkę Alison, zaś Maddy Maggie, albo odwrotnie. Maggie Maddy? Podświadomość podpowiadała mi, że właśnie teraz powinienem wstać, i, jako wzorowy ojciec rozwiązać sprawę zepsutego szmacianego sprzętu. To znaczy... lalki Maddy. Albo Maggie, jedna ryba.
        Nagle wszystko zniknęło.
        Począwszy od Madison, przez kawę, której nie zdążyłem wypić, idealną żonę, o dziwo przyzwoity dom, kończąc na samym świecie, będącym najwidoczniej wytworem mojej własnej wyobraźni. Inaczej mówiąc, był to... sen. Nader realistyczny sen.
        Teraz wszystko przybrało inne barwy. Moim oczom ukazał się dość... niezadziwiający obraz. Wszędzie od groma trawy, a ja leżałem na jej skrawku, z rękoma podłożonymi pod głowę. Odwróciłem się na bok. Tuż obok mnie leżała... Roxy. Nie byle jaka, pozbawiona odzienia Roxanne Petsch. Zresztą, ja też byłem nagi. Kiedy ruda spostrzegła, że jej towarzysz również jest obok, oraz również znajduje się w uderzająco podobnym stanie, co ona, spanikowana zaczęła się zasłaniać, obsesyjnie rozglądać i prosić, abym się odwrócił, kiedy ona pójdzie po ubrania.
        — Nie. — Pokręciłem głową.
        — CAMERON.
        — No nie.
        — Dlaczego je...
        — Bo mi tak wygodnie!
        — ...steś takim dupkiem?
        — Pocałuj mnie w pędzel.
        Prychnąłem, w dalszym ciągu nie zmieniając kierunku spojrzenia. Szach mat, słoneczko.
        — Co ci się śniło? — zapytałem po chwili, jakby nigdy nic.
        Stanęła jak wryta, wlepiając we mnie wzrok.
        — No co? — Uśmiechnąłem się, bardzo miło, jak na mnie.
        Naprawdę staram się być dobrym Camem.

Roxanne Marjigold Petsch?
Zaczynamy zabawę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz