12 sty 2019

Od Louise cd. Theo

          Wzruszyłam ramionami, co miało powiedzieć nie tyle co “nie wiem”, a “może”, czego nasz Theo widocznie nie wyłapał. Albo i wyłapał, mniejsza z tym. Po chwili milczenia pokiwałam lekko głową.
          — Chcę — odpowiedziałam tak beztrosko, jakby ta odpowiedź była wręcz logiczna. — Nawet nie myśl, że zrażę się do ciebie przez twoje wytłumaczenia, nie mów, że są beznadziejne, bo ja wszystko rozumiem, mam w sobie nieco z człowieka i jestem cholernie wyrozumiała. Zresztą, to tylko drzwi, zawsze możemy je dokupić, już mniejsza z tym, że moi rodzice wracają za kilka dni i mama dostanie co najmniej zawału widząc taką pustą dziurę między ścianami, ale okey, nie gniewam się, a Noah nawet się nie przejmuj. To dobry chłopak, po prostu… czasami bywa niemiły, przyzwyczaisz się…
          Jego oczy znów odwiedziła ta sama iskierka zainteresowania.
          — Przyzwyczaję?
          Zaśmiałam się cicho i znów skinęłam.
          — Skoro chcę cię poznać, to, uwaga, uwaga, chcę się zaprzyjaźnić, bo cię lubię i po prostu ci ufam. To takie dziwne zaufanie, ale nie bierz tego do siebie, błagam, powiedz, że rozumiesz, nie mogę zawalić znajomości na starcie. — Prosiłam błagalnym wzrokiem, a on tylko zachichotał. — Dobra, Theo, idę dalej, bo w końcu czeka mnie praca. O… szesnastej skocz do parku Viridi, zajrzę tam po pracy i obiecuję, że zabiorę cię w kilka miejsc. Nie wykręcaj się!
          Posłałam mu ciepły uśmiech i zniknęłam za tłumem ludzi. Nie wiem, czy odwzajemnił go, czy przewrócił oczami, czy zrobiła cokolwiek innego, po prostu nie był w zasięgu mojego wzroku. Klasnęłam w dłonie, po czym potarłam jedną o drugą, tak w geście ocieplenia.
          W cukierni zjawiłam się o dziesięć minut zbyt późno, co zauważył nasz ulubiony monitoring — Gabriella, czyli tutejsza baristka. Brunetka, spoglądawszy na mnie zza ciemnych okularów, prychnęła. Nie zaszczycając przygotowywanej kawy ani jednym spojrzeniem nawet nie zauważyła, jak ta wycieka poza krawędzie filiżanki. Choć miałam ochotę odezwać się i rzucić jakąś sarkastyczną uwagę, odpuściłam, bo żadna dyskusja z Gabriellą nie polega na sensownych argumentach, tylko idiotycznych wytyków z jej strony. Uchyliłam dwa drewniane skrzydełka i wsunęłam się do kuchni. Panował tu typowy zapach pieczonych słodkości i parzonej kawy, owoce poukładane były tam, gdzie zawsze, czyli na samym wejściu (dzięki czemu bez problemu porwałam jedną truskawkę, całkowicie po kryjomu). Przywitałam kręcące się tutaj dziewczyny i wyciągnęłam rękę po swój fartuch. Zanim zdążyłam go dotknąć, znalazł się w rękach kogoś innego. Kogoś, to znaczy Gabrielli, która nagle znalazła się tutaj. Zmierzyłam ją pytającym wzrokiem i jeszcze raz spróbowałam złapać fartuch, który tym razem wisiał wysoko w powietrzu, w końcu metr osiemdziesiąt współpracownicy robił swoje. Westchnęłam, Gabriella zachowuje się jak w przedszkolu, do cholery. Nie próbowałam ani skakać, ani wyrywać jej swojej własności, po prostu stałam i pytałam, po co to robi, czy mi go odda i czy nie powinna robić kolejnej kawy. Zaśmiała się wrednie i, jednym ruchem, wrzuciła go do gotującej się marmolady na sąsiednim palniku. Jęknęłam głośno. Mój piękny biały fartuszek z wyszytym imieniem “Louise” poszedł się kąpać i umierać z gorąca, a odratować go trudno, kiedy jest to marmolada jagodowa, a materiał nie pozwala na dokładne dopranie. Próbowałam opanować złość i poirytowanie. Trudno, to jej strata, jej charakter i jej infantylność, co za przyjemność robić na złość fakt faktem nielubianej znajomej (swoją drogą, czymże jej zawiniłam?). Nie polecę do szefowej i nie naskarżę na nią, bo nie mamy siedmiu lat, nie jesteśmy idiotycznym rodzeństwem, które wzajemnie kabluje na siebie do mamusi. Przecież przeżyję, co najwyżej brak fartucha wyjaśnię nieszczęśliwym przypadkiem, sprawią mi nowy. Kilka dni w tę czy we w tę nie zrobi większej różnicy. Z tego względu po prostu westchnęłam i odeszłam, ku zdziwieniu brunetki. Uśmiech nie schodził mi z ust, kiedy przechodziłam między blatami, byleby dogonić moją przyjaciółkę — fioletowłosą Molly. Była dość specyficzna, zważywszy na jej niezbyt pozytywne nastawienie do świata i niską samoocenę, co nie oznacza, że i ja byłam niechętna na rozmowy z nią. Wydawało mi się, że wytatuowana wzdłuż i wszerz, na dodatek z kilkoma kolczykami Molly zajmuje się słodkimi babeczkami, a wychodzi jej to prześwietnie. Stanęłam za nią i zasłoniłam jej oczy dłońmi, całkowicie niepodobnym do mnie wzrokiem szepcząc “zgadnij kto to”. Molly, niestety, doskonale znała moje sztuczki syknęła, bym się odsunęła, bo robi coś ważnego. Jakie to dla niej typowe. Zgodnie z żądaniem odeszłam trochę dalej. Stanęłam obok niej i spojrzałam przez ramię przyjaciółki, co takiego istotnego wyprawia. Moim oczom ukazało się opakowanie, z którym zawzięcie walczyła, trzęsąc się niespokojnie.
          — Test ciążowy?! — wrzasnęłam niemalże na całe gardło.
          Skarciła mnie rozgniewanym wzrokiem i uderzyła w ramię. Od razu zdałam sobie sprawę z błędu, jaki popełniłam. Pomimo tego wciąż przyglądałam się temu, co robi. Kiedy w końcu pokonała papierowe pudełeczko, pognała do toalety, ja, rzecz jasna, za nią. Minęło może pięć minut, a soczyste przekleństwo dotarło do moich ust. Czy to oznacza, że ona…
          Szloch przerwał moje rozmyślanie. Odkluczyła drzwi, jakby zapraszając mnie do środka. Wcisnęłam się do toalety i ponownie zamknęłam je, by nikt nie zauważył, że jesteśmy tam obie.
          — Będę matką — rzuciła przez łzy. — Przecież to jest jakiś żart. Pierdolona tragedia.
          Jęknęłam.
          — Molls, dasz radę. — Złapałam ją za ramię. — Poza tym, skąd wiesz, może ten test się… zepsuł?
          Pokręciła głową.
          — To trzeci, który dziś robię. Wszystkie kończą się tak samo  — wyznała. — Okres spóźnia mi się od półtora miesiąca, boli mnie ząb i brzuch, ciągle wymiotuję, a najlepsze jest to, że ostatnio spałam z takim gościem jakieś dwa miesiące temu. Półtora miesiąca bez okresu, a ja łudziłam się, że to coś innego i nawet miałam iść do ginekologa za kilka dni. Boże, co ja mam zrobić?
          Znałam warunki, w jakich żyła przyjaciółka i niespecjalnie martwiłam się o finanse. Nie była wcale biedna, choć wciąż zastanawiało mnie, dlaczego pracuje tutaj, a nie w konkurującej piekarni jej rodziny. Nigdy nie poruszałam tego tematu. Teraz też da radę, nie może się zamartwiać.
          — Masz dom, masz pieniądze… — Dopiero po kilku chwilach zdałam sobie sprawę, jak to idiotycznie brzmi. Przecież to nie liczy się najbardziej. — Masz też narzeczonego…
          Wzięła oddech.
          — To nie jego dziecko.
          Zamarłam. Ona, widząc moją reakcję, wstała i… po prostu wyszła. Wyszła, rzuciła fartuch w kąt i opuściła kawiarnię. Nikt się tym nie przejął, zwyczajnie wyszła. I już. Nie szłam za nią ani nic z tych rzeczy. Po prostu łudziłam się, że wróci, choć zdawałam sobie sprawę z faktu, że trudno jej będzie dojść do siebie.
          Po czternastej dostałam wiadomość od niej. Napisała, że musi zrezygnować z pracy z innych powodów, niż niezapowiedziana ciąża. Pytałam, czy jest pewna, czy aby na pewno nie pożałuje. W odpowiedzi zawarła krótkie “już dzwoniłam do szefowej”. W jednej chwili posmutniałam, straciłam jedyną bliższą mi współpracownicę. Oczywiście, że będę do niej wypisywać i odwiedzać jak najczęściej, ale to nie to samo. Nie będzie wspólnego sprzedawania babeczek i innych słodkości. Molly i macierzyństwo? Litości.
          Przed szesnastą, czyli przed zakończeniem mojej zmiany, szefowa zwołała wszystkich do kuchni. Ogłosiła, że potrzeba pracownika i nie obchodzi ją, na jakie stanowisko, musi być, bo nie wyrobimy. Przez chwilę myślałam, czy znam kogoś, kto sprawiłby się w tej pracy. Olśnienie przybyło po kilku chwilach. Oznajmiłam, iż jutro przyjdę z osobą, którą zachwyci się i ona, i reszta pracujących tu osób. Wszyscy odetchnęli z ulgą, a ja spokojna udałam się do parku Viridi, gdzie czekał na mnie Theo. Właściwie to spóźniłam się o jakieś dziesięć minut.
          Pierwszym punktem naszej wycieczki była Kawkarnia, gdzie obiecałam sobie postawić mu najpyszniejszą kawę (ta od Gabrielli nie dosięga do pięt kawkowemu americano). Z początku próbował przekonać mnie do posiedzenia na dworze, ale uparcie zapraszałam go do środka. W końcu uległ. Poprosiłam, by znalazł miejsce gdzieś na kanapach, co, oczywiście, zrobił. Wybrał, ku mojemu zadowoleniu, wybrał moje ulubione, gdzie często przesiaduję z mamą, na przykład po zakupach. Dla mnie wzięłam karmelowe frapuccino, nad zamówieniem dla Theo myślałam kilka minut, aż w końcu zdecydowałam się na standardowe americano, mając nadzieję, że mu zasmakuje. Przez drogę musiałam upewnić się, czy nie ma przypadkiem alergii na kawę czy mleko. Okazało się, że na mleko właśnie ma, przez co musiałam ograniczyć wybór i pójść za wskazówką baristy. Zapłaciłam za nasze zamówienia i odebrałam je po chwili. Wróciłam do Theo, stawiając mu przed twarzą jego kawę. Posłał mi ciepły uśmiech. Nie zbyłam go i również odwzajemniłam gest, aż zrobiło mi się ciepło na sercu. Był naprawdę miły. Próbował wyciągnąć należne mi avary, lecz powstrzymałam go, kręcąc głową. Na szczęście odpuścił. Chwilę gadaliśmy o właściwie bzdurach, aż zdecydowałam się zacząć ten temat.
          — Theo. — Wzięłam wdech. — Mam dla ciebie propozycję.
          Gdzieś w połowie zachichotałam, a to wszystko za sprawą głupiego podekscytowania. Szczerzyłam się jak idiotka, błaźniąc przed znajomym.
          — Pracuję w cukierni. — To ten moment, kiedy jego oczy przybierają taką zabawną iskierkę zaciekawienia. — Moja znajoma musiała odejść i teraz Vince poszukuje nowego pracownika. Najpewniej na kasie, ale nic nie jest pewne — kontynuowałam, popijając kawę. — I zaklepałam miejsce dla pewnej osoby. Jutro musisz pójść ze mną do pracy, o ile chcesz. Nie bój się, panuje tam świetna atmosfera, może poza jedną dziewczyną, ale na ogół jest naprawdę fajnie — przekonywałam. — Na dodatek będziemy pracować razem, jeśli wylądujesz na kasie, bo tak się składa, że ja podaję zamówienia. Theeoo…

THEO?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz