Strony

28 lut 2019

od Nivana cd Victorii

Udawałem, że nie czułem na sobie tego przewiercającego człowieka na wylot wzroku, który tak uważnie śledził moje gesty, ruchy, wszelakiej maści postępowania. Nawet to, w jaką właśnie stronę pokieruję własne oczy. Udawałem, że nie znałem tego spojrzenia, bo czasem lepiej było po prostu przywiązywać do tego mniejszą uwagę, szczególnie gdy człowiek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie czai się za tęczówkami drugiej osoby.
Bo nigdy nie było się głupim, a do tego wszystkiego, w końcu nauczono się, jak czytać ludzi.
Zawsze sprawiało to jakiś problem. W znaczeniu emocjonalnym oczywiście, bo podejście do świata pod względem intelektualnym było zaskakująco łatwe. Schody zaczynały się wtedy, gdy chciałeś zrozumieć, dlaczego ktoś reagował tak, a nie inaczej.
Dlaczego te niebieskie, tak szczwane oczy właśnie wtedy nie były złe. Prędzej rozgoryczone i zawiedzione.
Przecież nie tego się spodziewałem. Przecież miało być inaczej. Przecież miał być krzyk, zaciśnięta w pięść dłoń i krew na knykciach.
Tymczasem taka niespodzianka.
Bo ludzie, drogi Nivanie, są nieprzewidywalni. Zawsze i wszędzie. Nie ważne, jak bardzo wmawiałbyś sobie, że zdążyłeś się na nich doskonale poznać. Nigdy nie wiedziałeś, co im w duszy gra.
I jak bardzo nie skupiają się na tym, co dzieje się dookoła nich, gdy uczucia przejmą nad nimi kontrole, skutecznie zakładając im na oczy klapki. Byle nie mogli dojrzeć, co czai się, tak właściwie, za rogiem.
Chwała, że zostało mi cokolwiek z czasów, gdy byłem obrotnym nastolatkiem, w tym i refleks, inaczej dziewucha skończyłaby pod kołami samochodu, który w sumie, to wyłonił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak.
Szybkie zagarnięcie dość szczupłego ciała, zerkając z uwagą na przemieszczający się pojazd. Nieco zdenerwowane spojrzenie posłane w stronę nastolatki.
Cisza. Przynajmniej taka, na jaką stać było miasto o tej porze, w prawie całkowitej ciemności rozpraszanej jedynie przez mrugającą raz na jakiś czas latarnię po drugiej stronie ulicy. Gdzieś w oddali dźwięk przejeżdżającego radiowozu, szum wiatru i krzyki ludzi.
Uśmiechnąłem się, przypominając sobie, jak często wracaliśmy o porach dość wczesnowieczornych, wyrzucając z siebie pierwsze lepsze frazesy. Śmiech, głośny śmiech budzący całą okolicę. Xavier zawsze ryczał najgłośniej, o ile właśnie nie decydował się na pozbycie treści żołądka w wątpliwie odpowiednim miejscu.
Iskry w oczach dziewczęcia.
Dłoń powoli przesuwająca się w stronę biodra, by po chwili odpuścić. Zresztą, jak całe ciało, gdy odsuwałem się od dziewczyny.
— Nie trzeba pokładać nadziei w siłach wyższych i trzymać się zasad Kościoła, by czuć się źle z kłamstwem. O ile nie jesteś psychopatą i posiadasz, chociaż resztki tak zwanej moralności, odróżniasz dobro od zła. Powinniśmy przestać uznawać, że wiemy, co można robić, a czego nie, tylko dzięki ingerencji tej instytucji, bo to kompletna bzdura — skwitowałem mrucząco, marszcząc brwi, gdy dalej wwiercałem się w nią dość beznamiętnym wzrokiem. Następnie wcisnąłem ręce w kieszenie płaszcza, by za chwilę się wyprostować. Może cicho westchnąć, pozostawiając leniwie unoszące się kłęby pary. Było jednak chłodnawo. — I uważaj, jak chodzisz.

Victorio?

Od Althei C.D Tyler (18+)

     Bez przerwy wpatrywałam się w Tylera, uparcie utrzymując wzrok na poziomie jego twarzy. Co było nielada trudne, jednak pomocne okazały się piana i kłęby pary wodnej, które dosłownie buchnęły z łazienki. Propozycja mężczyzny jeszcze długo krążyła po mojej umyśle, aż poczułam, że nieświadomie zaczęłam kiwać głową. Tak po prostu — wyrażając aprobatę, z którą nie mógł się pogodzić mój rozum, bo niemal natychmiast chciał się cofnąć. Ale był za słaby, gdyż dziwna siła pchnęła mnie krok do przodu. Potem drugi. I przy trzecim wchłonęło mnie już niesamowite ciepło pomieszczenia. Spowodowało to lekki uśmiech na twarzy nagiego mężczyzny, a na mojej zagościł tylko dyskretny rumieniec. Zsunęłam jedno ramiączko od sukienki, potem uporałam się z drugim. Mimo rosnącej w łazience temperatury, spiorunował mnie natychmiastowy dreszcz znajdujący rozgałęzienie na moim całym ciele. Podsunęłam się bliżej obszernej wanny, w której leżał mój kochanek. Nie powstrzymałam cichego westchnienia, zwłaszcza kiedy moja skóra znalazła się pod dotykiem mężczyzny. Sięgnął ręką i zdołał pogładzić mnie mokrymi palcami po udzie. Nie wyrażałam jednak najmniejszego protestu i nie był to jednocześnie wyraz wdzięczności wobec Tylera. Ot chęć, która zjawiła się we mnie zupełnie niespodziewanie oraz zagarnęła cały mój rozum w ciemny, zapomniany kąt. Dowodem mojej totalnej uległości było zsunięcie reszty stroju z mojego ciała. Zostałam jedynie w skąpej bieliźnie, w której nie czułam się zbyt komfortowo, więc jeszcze łatwiej było mi się jej pozbyć — wszystko to ze spojrzeniem wbitym w ścianę, w podłogę, czy w płyny do mycia, ale nie spoczęło ono na Tylerze. Nadal się wstydziłam, nadal tak samo płonęły mi policzki i skórę przelatywały te same dreszcze. Gdy zostałam naga, a mężczyzna wydał z siebie cichy pomruk, wzrokiem kazał mi wejść do wanny. Miejsca było pod dostatkiem. Zanurzyłam się powoli obok Tylera w ciepłej, nawet za ciepłej, wciąż parującej wodzie, która sięgnęła moich obojczyków. 
     Czy on dalej był na mnie zły?
     Ulga i spokój na jego twarzy mogłyby mi mówić, że nie. 
     - Przepraszam... — szepnęłam tylko cicho, na co wbił we mnie niebieskie spojrzenie.
     - Za co?
     - Za to, że cię wkurzyłam. — Wpatrzyłam się w taflę wody pokrytej pianą. — Nie chciałam tego zrobić.
     - Nie przypominaj mi o tym, bo zrujnujesz mój spokój i dopiero wtedy dopiero zobaczysz mnie wkurwionego. — Zadrżałam na te słowa. 
     - To co mam zrobić? — Ta żenująca cisza cholernie mi przeszkadzała. 

Od Victorii do Samuela

Rozpoczęcie dnia nie należało do złych. O dziwo Gared sam zrobił śniadanie nie paląc przy tym mieszkania. Zjadłam szybko kilka tostów i przebrałam się w sportowe ubrania. Mój współlokator (znowy w stroju jednorożca) położył się na kanapie i zawinął kocem. Z kim ja żyję... Ten człowiek czeka tylko na to, aż wrócę z miasta. Czeka, bo ma nadzieje, że zrobię mu jedzenie. Oj tym razem się mylił. Wyszłam z domu bez słowa i powędrowałam w stronę siłowni. Nie lubię przebyważ z dużą ilością ludzi, ale to była wyższa potrzeba. Za kilka dni zaczynamy trasę koncertową, a ja nadal chodzę tylko po kawiarniach i oglądam telewizję z Gared'em. Szłam ulicami nie zwracając uwagi na pogwizdywanie niektórych tępych osobników. Nawet pod nosem się śmiałam z ich zupełnego braku mózgu. Ulice nie były bardzo zaludnione, więc szło mi się z największą przyjemnością. Weszłam na siłownię. Skręciłam od razu do szatni. Otworzyłam kluczykiem szafkę i włożyłam do środka torbę. Już w samym wnętrzu ćwiczyły trzy osoby na krzyż. Ja standardowo podeszłam do ławeczki i na haczyki ułozyłam czterdziesto kilogramową szatngę. Rozejrzałam się jeszcze dookoła i położyłam. 
- Wie pani, że może to być dla pani trochę za dużo? - zapytał mnie nagle brunet. 
Nie miałam zamiaru odpowiadać. Mężczyzna po chwili odszedł i dał mi świety spokój. Podniosłam z lekkim wysiłkiem ciężar i odłożyłam na haki. Zaraz jednak wróciłam do wcześniejszego ustawienia i znów podniosłam sztangę.
- Dzień dobry. - niespodziewanie nad moją głową pojawił się ten sam facet. Ręce mi się ugięły, a przed przygnieceniem sobie klatki piersiowej uratował mnie silny uścisk dłoni bruneta. Wstałam dość mocno oburzona. 
- Nie robi się takich rzeczy! - krzyknęłam, a na twarzy mężczyzny zagościł tylko niewinny usmiech. 
- Oj tam, oj tam. Samuel jestem. - powiedział i teatralnie się ukłonił. Ten gest skłonił moją twarz do wyrazu zażenowania. Miałam już wrócić do wykonywania ćwiczeń, ale nachalny pan znów zaczął coś mówić. 
- A pani jak ma na imię? Nie ładnie tak się odwracać tyłem. - potuptał nogą z założonymi rękami. 
- Victoria. - odpowiedziałam tylko sucho i odeszłam.
Samuel?

Od Victorii CD. Nivana

Czekałam na odpowiedź dość zaniepokojona i trochę zawiedziona tym, że nie potrafię trzymać rozmowy przy życiu. 
- Nie ma sprawy. - powiedział. Słyszałam ten głos już kiedyś. Znudzony, oziębły i smutny. Nie jestem pewna, ale brzmiał, jakby miał dosyć rozmawiania z osobą mało inteligentną. Zdziwiłam się, że się zgodził. Ja na jego mejscu po pierwszych kilku minutach rozmowy, po prostu wyszłabym przy pierwszej, lepszej wymówce. Albo jest tak zawzięty, albo nie chce mi robić przykrości. O czym ja mogę z nim rozmawiać? Do tego nie chcę go zanudzać swoją gadką. Założyłam płaszcz. Nivan otworzył mi drzwi. Jestem do tego zupełnie nie przyzwyczajona. Może to i dla mnie trochę nienaturalne. Przez chwilę się zawachałam, lecz zaraz wyszłam z dziwnym wyrazem twarzy. Nawet sama nie potrafie tego opisać. Trochę zdziwienie i trochę nagłe poczucie kobiecości. Nie występowało to nigdy u mnie. W oku nagle zakręciła mi się łezka. Nie wiem, czy to zauważył, ale dziwnie się na mnie spojrzał. 
- Byłaś z kimś kiedyś? - co to za pytanie? Nie miałam pojęcia po co mu taka informacja, ale może po prostu chce mnie lepiej poznać?
- Nie. 
Pokręcił przecząco głową i podrapał się w czoło. 
- Oj Victorio, wiesz, że nie ładnie kłamać? 
- Nie potrafię kłamać. Mimo, że jestem nie wierząca, to czułabym się źle w środku z kłamstwem. - teraz jego mina zmieniła się może i w trochę rodzaj współczucia, a może lekkiej pogardy. Pierwszy raz spaceruję z kimś sam na sam. To takie cudowne uczucie. Czujesz się nawet przez kogoś lubiany. No jednak zgodził się na spacer, więc może to znaczyć, że mnie lubi. Lekkie muśnięcie naszych dłoni stworzyło we mnie ciepłe dreszcze na plecach. Moje zachowanie można porównać do jakiegoś dzikusa. Jaram się przebywaniem ze zwykłym mężczyzną. Gared to zwykła baba, a reszta zespołu to dla mnie bracia. Nivan wywołuje u mnie dziwne zachowania. Nawet już zwykłe założyenie sukienki, to dla mnie niesamowita rzecz. Kiedyś sobie powiedziałam, że będę ,,Wieczną panną z dwudziestoma końmi''. Teraz chyba w to wątpię. Wydaje mi się, że samotność mnie dobija. Nie czuję się dobrze, kiedy nie mam z kim porozmawiać. Zaczynam gadać do siebie i na zmianę śmiać się i płakać. Gared kiedyś siłą zaprowadził mnie do psychiatry, ale skończyło się szpitalem... Dla Gared'a i psychiatry. Co chwilę patrzyłam się na oczy Nivan'a. One są na swój sposób piękne. Mają ten uroczy blask, którego nie potrafię wytłumaczyć. Przechodziliśmy przez ulicę. Naszy, celem był park. Zapatrzyłam się dość mocno w ziemię i nie zauważyłam nadjeżdżającego samochodu. Co ja mam w głowie?! Zamiast myśleć o drodze, patrzę pod nogi. Gdyby nie refleks Nivan'a pewnie teraz widziałabym ciemność, albo jasne światło szpitalnych świateł. W ostatnim momencie złapał mnie w talii i przyciągnął do siebie. Byliśmy do siebie teraz odwróceni twarzami. Ta chwila była naprawdę dziwna. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy.

Nivan?

Od Ophelii Cd Charlie

Uśmiechnęłam się. Odwaga znajomej dziewczyny była zdecydowanym przeciwieństwem jej zachowań. No ale podobno przeciwieństwa najlepiej się trzymają.
Popatrzyłam, na niewielki plac zabaw, nieopodal naszego miejsca pobytu.
- To może tam? Możemy się pohuśtać? - Zaproponowałam.
- Dobra - Wzruszyła lekko ramionami i powoli ruszyła w kierunku zabawek.
- Ej no ale do niczego nie zmuszam?
- Nie... Będzie okay - Uśmiechnęła się lekko. Kiedy doszłyśmy do małej furki, pchnęłam bramkę, puszczając Charl przodem. Podeszła do huśtawek i niepewnie spojrzała na plastikowe siedzenia.
- Co jest? - Podeszłam, przeskakując nad kałużą.
- Są mokre - Przyznała. Sięgnęłam do kieszeni, wydobywając paczkę chusteczek.
- Od czego ma się mnie? - Podeszłam i bez zbędnych ceregieli wytarłam jej siedzenie, po chwili wycierając też, to, na którym planowałam siedzeń.
- Dziękuję
- Nie ma za co, serio. Jestem tu by służyć.
- To brzmi jak jakiś dziwny religijny slogan - Przyznała. Wzruszyłam ramionami i zamarłam. To możliwe.
- Być może jest. Nie wiem, nie byłam w kościele od... Od roku? Chyba jakoś tak. Nie lubię kościołów. - Przyznałam i odepchnęłam się od ziemi, pozwalając ciału płynąć w powietrzu.
- Nie wierzę w takie rzeczy, nie ufam temu. To jakiś chory ludzki wymysł. Nie zrozum mnie źle, bo tak, każdy wierzy, w co chce, ale czy nie wydaje ci się to dość absurdalne? Sama nie potrafię uwierzyć w siebie, a co dopiero mówić tu o siłach nadprzyrodzonych. Mówię teraz o chrześcijaństwie, bo to najczęściej maglowane jest w moim domu, Charlie, idź do kościoła, Charlie, odmów paciorek. Problem w tym, że to wszystko wygląda zbyt podejrzanie. Ilekroć prosiłam Boga jeszcze za dziecka, by tata wyzdrowiał i by wszystko było dobrze. Tylko po co, skoro wszystko się posypało? Straciłam wiarę i nie odzyskam jej, bo to bezsens i wytwór wyobraźni. Już nie mówię o kościele, który ma swoje zasady, kto normalny każe dzieciakom chodzić do kościoła co tydzień i w każde święto, spowiadać z prywatnych spraw księdzu co miesiąc i śpiewać jak najgłośniej, a na dodatek znać każdą modlitwę perfekcyjnie? To czysty idiotyzm, a ludzie wciąż w to wierzą. - To było jedno z najdłuższych zdań, jakie kiedykolwiek wypowiedziała w moim kierunku. Zamarłam i słuchałam z lekko rozchylonymi wargami. Kiedy skończyła, przymknęła lekko oczy i odepchnęła się mocno.
- Oh wow... Bez urazy, ale nigdy cię przez tak długi czas nie słyszałam... Ale rozumiem. W sensie... Nie chcę ci tu mojego życiorysu opowiadać, ale byłam wychowana w sekcie. I tylko to znałam przez dobre dwadzieścia lat. To było... Tak byłam układana, na idealną żonę. Dziwię się, ze mnie nie wydali za nikogo w wieku 17 latu, jak pierwszy raz „Zakwitłam” - Wykonałam myślniki palcami i prychnęłam z idiotyzmu sprawy.
- Jakim cudem tu jesteś? - Dalej huśtając się, Charl odchyliła w moim kierunku głowę, lekko zamazywała mi się przez nie skoordynowany ruch huśtawek.
- Uciekłam, spodobałam się jakiemuś chłopakowi z miasta i postanowił, ze mnie wyciągnie. Nie był to długi związek, ale zawdzięczam mu wolność. Problem pojawił się, kiedy... No... No nagle się okazało, że jednak mnie nie kręcą faceci - Przyznałam szybko i odchyliłam głowę do tyłu.
- Naprawdę? - Pytanie wydawało się szczere.
- Mhm, Alex był miły, do momentu jak nie chciałam mu czegoś dać. Potem się zrobił... Agresywny. Więc uciekłam. No, a to, że jednak wolę kobiety trochę mi ułatwiło ucieczkę, wiesz... Nie czułam nic do niego poza wdzięcznością... Od tamtego momentu nie byłam w sumie w związku, trochę mnie przerażają. Mam wrażenie, że mam na sobie jakąś skazę, że moje pochodzenie naprawdę dużo znaczy – Wzruszyłam ramionami i pisnęłam, bo okulary nagle zsunęły mi się z nosa i poleciały do tyłu. Zahamowałam gwałtownie i starałam się opanować sytuację.
<Charl?>

od Nivana cd Victorii

— Raczej nie zabić... Tylko wygonić. Do tego nie ''my'' tylko ja, bo Gared stał zwinięty w kłębek na stołku, a ja ledwo przytomna wymachiwałam miotłą po całym mieszkaniu. Niby jest dość odważnym człowiekiem, ale kiedy zauważy, choć małego gryzonia, od razu zamienia się w babę. Eh... to w sumie brzmi, jakbym obrażała siebie, ale to powiedzenie jest już standardem.
Skrzywiłem się nieznacznie, uciekając gdzieś wzrokiem, bo wypowiedź zmierzała raczej w kierunku, którego za bardzo obierać nie chciałem i liczyłem bardziej na...
Sam do końca nie wiem co.
— Może doprecyzuj ten twój „zespół”. Nie znam żadnych szczegółów — rzuciłem w pewnym momencie, możliwe, że dość zbywająco i tym razem, wyjątkowo, z wymuszonym uśmiechem.
Nie wiem, czego oczekiwałem od dziewczyny. Niby w jej wieku byłem identyczny i...
O losie, nie zazdroszczę nikomu, kto mógł mnie wtedy poznać.
— Zespół nazywa się Lord Of The Lost. Śpiewam i gram na perkusji. — Mimo tego, jak bardzo bym nie chciał, powróciłem do niej wzrokiem. Możliwe nawet, że granatowa tęczówka błysnęła szelmowsko, zupełnie z tą samą werwą, co kiedyś. — Ta Victoria, którą poznałeś teraz, jest zupełnie inna na koncertach i trasach. Można powiedzieć, że jeszcze głupsza i bardziej denerwująca. Wracając... W zespole jest nas siódemka. Ja, czyli Victoria Chuptyś, Bo Six, można powiedzieć, że to taki twardziel, ale głos ma wyższy od mojego. Kolejny to Chris Harms, jest głównym wokalistą, uważa, że jest hetero, ale lizanie się z Garedem i Bo na każdym koncercie, to chyba już świadczy o czymś innym. Gareda już znasz... Kolejny to Class. Taki delikatnie... król imprez. Najczęstszy bywalec striptizerskich klubów. Pi to tak zwany „Nowy”. Dołączył do nas niedawno, taki jeszcze trochę dzieciak, chociaż jest starszy ode mnie. Ostatni to Nick, mój zmiennik. Także gra na perkusji, wydaję mi się, z jest najnormalniejszy z nas wszystkich. Uf... rozgadałam się trochę. Ale teraz wiesz już wszystko.
Naprawdę cisnęło mi się na usta krótkie, dość szczeniackie zdanie. Bo czy ja ją pytałem o cholerną biografię? Wystarczyłoby samo zapoznanie z gatunkiem muzycznym i nazwą.
Tymczasem musiałem pozostać z niesmakiem, bo jak bardzo sam lekkich obyczajów bym nie był, tak słuchanie o tym, kto z kim, jak, kiedy i czy ktoś lubuje się w łażeniu po klubach o zabarwieniu stricte erotycznym, po prostu nie należało do moich, powiedzmy, ulubionych zajęć.
Może dlatego jak najszybciej dopiłem kawę, stukając rytmicznie palcami o dość ładny i nawet czysty blat.
— Co powiesz na krótki spacer? Nie spacerowałam z nikim od 6 roku życia. Więc jak?
Zmarszczyłem brwi, odkładając filiżankę. Nie spacerować? Z nikim?
Właściwie przeciętny człowiek robi to codziennie, przemieszczając się z punktu A do punktu B. Westchnąłem, możliwe, że odnotowując w głowie kolejną mało ważną informację, by następnie kiwnąć leniwie głową.
— Nie ma sprawy — odpowiedziałem, siląc się przy okazji na uśmiech, a już chwilę później wciągając na siebie swój, ostatnio dość lubiany, płaszcz.
Victorio?

Od Odette C.D Adam

     Kolejny dzień w pracy niczym nie różnił się od poprzednich. Następne twarze, które starałam się zapamiętać, ale graniczyło to z cudem, następne zamówienia, które trzeba było zbierać. Adam przyjmował nowe oferty pracy, lecz większość wychodziła ze skwaszoną miną, dlatego część wolnego czasu spędzałam na motywacyjnej rozmowie i pocieszaniu poległych. Nasz właściciel musiał być więc znacznie surowszy niż zwykle, choć nigdy nie odnotowałam u niego takich zapędów. Gdy sprzątałam blaty, przez lokal przeszła wysoka kobieta na szpilkach, której włosy związane były w wysokiego kucyka. Przez chwilę nawet wpatrywałam się w nią, gdy tak stała zalana totalną konsternacją. Oszczędziłam jej więcej tego niekomfortowego uczucia i spokojnym krokiem, tak, by się nie wystraszyła, podeszłam do niej. I stwierdziłam jedno. Z twarzy wydawała się niezwykle miłą osobą — a w tym przekonaniu ugruntował mnie jej uśmiech i przyjaźń skryta w oczach. Może zbyt szybko ją oceniam, ale taka już byłam, że zawczasu dostrzegam w ludziach dobro.
     - Dzień dobry, przepraszam, ale wiesz może, gdzie jest tutaj biuro szefa? Przyszłam z ogłoszeniem w sprawie posady kelnerki. — Ubiegła mnie. Zerknęłam szybko na kartkę z ogłoszeniem, jaką zaciskała w dłoni i powróciłam na poziom jej oczu. 
     - Jest tuż za tobą. — Nie powstrzymałam sympatycznego chichotu. — Ostatnio sporo osób wyszło stamtąd z grobowymi minami, ale miejmy nadzieję, że tobie się uda. 
     - To oznacza większe szanse dla mnie. — Uniosła brwi w lekko wyzywającym spojrzeniu. Jej pewność siebie mogła jednak przynieść oczekiwane skutki.
     - Jasne, trzymam kciuki. — Zaczęłam odprowadzać ją swoim ciekawskim spojrzeniem, ale nie ciągnęło się to zbyt długo, bo za chwilę powróciłam do swoich obowiązków.
     Moja wiara była ogromna. Co jakiś czas zerkałam na drzwi, potem na przemijające w nieskończoność minuty na zegarze, aż drzwi rozchyliły się, a z nich wydobył się Adam z tą dziewczyną — oboje szeroko uśmiechnięci. Adamowi można zarzucić ulgę, bo jakby nie było poszukiwał tej dobrej osoby od wyczerpujących paru godzin. Kobieta, zresztą niezbyt wyższa ode mnie, z długimi, rudymi włosami, rozmawiała jeszcze z właścicielem parę minut, w przeciągu których wymieniali się uśmiechami i śmiechami. Naprawdę się dogadywali. Na koniec mężczyzna ucisnął jej dłoń i odprowadził wzrokiem do wyjścia. Potem błękitny wzrok odnalazł mnie.
     - Wow, musiało nieźle pójść. — Posłałam blondynowi uśmiech. Skinął głową w odpowiedzi. 
     - W końcu godna kandydatka. Szczerze mam nadzieję, że jej się uda przejść okres próbny. — Oparł się o blat lady i objął wzrokiem dalej kręcący się biznes. 

Od Charlie cd. Ophelii

     — Nie wiem. — Wzruszam ramionami. — Naprawdę nie mam pojęcia. Może… kilkadziesiąt minut, żeby chociaż zobaczyć, czy Mel da radę sama. Ach, jakbyś się zastanawiała, dlaczego siedzimy właśnie tak, to już wyjaśniam. Aiden, ten chłopak, kiedy obróci się, zobaczy twój przód, a mój tył. Wtedy mnie nie rozpozna, proste, prawda? — mówię zgodnie z prawdą. — Co do twojego pierwszego pytania, mogłam wziąć Theo, ale oboje spostrzegliby go natchmiastowo, już nie mówiąc o tym, iż moja misja jest tajna.
     Podchodzi do nas uśmiechnięta rudowłosa kelnerka i pyta, czy coś podać. Zamawiam zwykły sok i kawałek orzechowego ciasta, a kobieta odchodzi. Dyskretnie odwracam się w stronę przyjaciółki, która mimiką oznajmia mi, że wszystko jest dobrze. Po chwili wybucha szczerym śmiechem, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że radzi sobie świetnie. Ta sama klientka spisuje ich zamówienie, a w oczach Melanii zauważalny jest ten charakterystyczny błysk ekscytacji. Spojrzeniem wracam do Ophelii, która, podobnie jak ja, spogląda na nich z odległości.
     — Theo? — pyta nieco ciszej.
     Kiwam głową, a kiedy kelner podaje moje zamówienie, szybko pociągam łyk soku pomarańczowego.
     — Theo to mój wieloletni przyjaciel. Aidena i Mel zresztą też — wyjaśniam. — Znamy się na wylot, a przyszły chłopak Melanii rozpozna go wszędzie, więc wolę nie ryzykować. Przepraszam, że cię w to wciągam, ale wydajesz się być najodpowiedniejszą osobą. I tak, doskonale wiem, że zapewne masz milion innych zajęć, ale…
     — Nie, spokojnie — przerywa mi. — Jedyne, co zrobiłam od momentu powrotu do domu, to wysypanie ryżu i wysprzątanie kuchni po tej katastrofie.
     Parskam pod nosem i zaczynam dziabać ciasto. Okazuje się, iż jest naprawdę dobre i po chwili talerzyk pustoszeje, podobnie zresztą, jak szklanka po soku.
     — Czy ona… — Oph wskazuje na siedzącą za nami parę. — Charlie, twoja koleżanka jest chyba bardzo szybka.
     Nim w ogóle zdążam się obrócić, już kątem oka dostrzegam, jak Mel wpija się w usta Aidena, o ile takie określenie jest dobre. Oboje są strasznie pewni siebie, co widać, kiedy łączą się w pocałunku. Przybijam sobie m e n t a l n e g o face palma, a Ophelia chichocze cicho, kiedy nieświadomie przykładam sobie rękę do czoła. Oczy Melanii uchylają się delikatnie — zauważam, jak puszcza mi oczko, lecz po chwili całą swoją uwagę skupia na chłopaku, za którym szalała od najmłodszej klasy. Niesamowicie cieszę się jej szczęściem.
     — Misję uważam za zakończoną powodzeniem — zwracam się do Oph, gdy spuszam ze wzroku przyjaciół. — Idziemy na spacer, bo zaraz zwymiotuję ze słodyczy.
     Niepostrzeżenie wychodzimy na zewnątrz, wpierw opłacając nasz rachunek. Kierujemy się w stronę jeziorka Aequor, gdzie miałyśmy okazję poznać się jeszcze kilka godzin temu.
     — W ramach przeprosin za to, że zaburzyłam twój spokój i wyciągnęłam cię do nudnej kawiarenki w celu własnym, oferuję ci jakąkolwiek rozrywkę. Jakieś życzenia? — stawiam ją pod ścianą prostego wyboru.

OPHELIA?
totalnie nie mam pomysłu XDD

Od Victorii CD. Nivana

Dopaliłam papierosa kilka chwil tuż po mężczyźnie. Dumnie przyglądałam się dużym, szklanym drzwiom. Kawiarnia cieszyła się dużą ilością klientów. Co chwilę ktoś wchodził do budynku. Kiedy ludzi błądzili wzrokiem po całym wnętrzu, prędzej czy później i tak natrafili na moje zimne, wredne oczy. Ich charakter zmieniał się tylko wtedy, gdy patrzyłam na Nivana. Robiły się bardziej miłe i miękkie. Głos też mi się jakoś uspokaja. Dziwne.
- Coście chcieli zrobić tej biednej myszy? Zabić? - zapytał - Zresztą mniejsza... - dodał jednak zaraz - Następnym razem oszczędźcie sobie walenia miotłą. Ja rozumiem, już po ciszy nocnej, ale, no, sobota, też chce człowiek odpocząć.
Przetarł dłonią oczy. Powoli zaczęłam rozumieć, że to spotkanie nie należy do najciekawszych, a mój sąsiad zaczyna się nudzić. Musiałam jakoś ratować sytuację. Tylko także pilnować, aby temat nie przeszedł na politykę. Moje poglądy pewnie sprawiłyby jeszcze większe zawiedzenie ze strony Nivana.
- Raczej nie zabić... Tylko wygonić. - zaczęłam - Do tego nie ''my'' tylko ja, bo Gared stał zwinięty w kłębek na stołku, a ja ledwo przytomna wymachiwałam miotłą po całym mieszkaniu. Niby jest dość odważnym człowiekiem, ale kiedy zauważy choć małego gryzonia, od razu zamienia się w babę. Eh... to w sumie brzmi, jakbym obrażała siebie, ale to powiedzenie jest już standardem.
Teraz mężczyzna chyba uśmiechnął się ze względu na moją głupotę, ale czytać w myślach to ja już nie potrafię.
- Może doprecyzuj ten twój ''zespół''. Nie znam żadnych szczegółów. - powiedział nagle, przerywając niezręczną ciszę.
Chrząknęłam raz i strzeliłam palcami.
- Zespół nazywa się Lord Of The Lost. Śpiewam i gram na perkusji. Ta Victoria, którą poznałeś teraz, jest zupełnie inna na koncertach i trasach. Można powiedzieć, że jeszcze głupsza i bardziej denerwująca. Wracając... W zespole jest nas siódemka. Ja, czyli Victoria Chuptyś, Bo Six, można powiedzieć, że to taki twardziel, ale głos ma wyższy od mojego. Kolejny to Chris Harms, jest głównym wokalistą, uważa, że jest hetero, ale lizanie się z Gared'em i Bo na każdym koncercie, to chyba już świadczy o czymś innym. Gared'a już znasz... Kolejny to Class. Taki delikatnie... król imprez. Najczęstszy bywalec striptizerskich klubów. Pi to tak zwany ,,Nowy''. Dołączył do nas niedawno, taki jeszcze trochę dzieciak, chociaż jest starszy ode mnie. Ostatni to Nick, mój zmiennik. Także gra na perkusji, wydaję mi się, z jest najnormalniejszy z nas wszystkich. Uf... rozgadałam się trochę. Ale teraz wiesz już wszystko.
Uśmiechnęłam się szeroko do Nivana. Tak długi monolog wygłosiłam tylko wtedy, gdy byłam na dywaniku u dyrektora. Tłumaczenie, dlaczego pobiłam nauczyciela od w-f'u to jest dopiero odjazd.
- Co powiesz na krótki spacer? - zapytałam - Nie spacerowałam z nikim od 6 roku życia. Więc jak? - zrobiłam te irytujące maślane oczy i jeszcze bardziej się uśmiechnęłam.
Nivan?

Od Juliena do Crystal - Walentynki [1/2]

Czasem coś zmusza mnie do przybycia na to miejsce. Jakaś nieodparta potrzeba, chęć poczucia obecności osoby, której już nie ma, a którą poczuję jedynie tu. Nie gra tu roli żądna potrzeba religijna, czy jakaś zasada. To przychodzi nagle i niespodziewanie. A ja nie lubię niespodzianek.
Ogromne lipy, o naprawdę rozłożystych gałęziach, wiosną tworzą tu zielony nieboskłon z liści. W powietrzu roznosi się cudowny zapach, a jeśli się chce, to i pszczoły można usłyszeć. Wcale nie przypomina to szarego cmentarza.
Ale jest zima. W dodatku ta z kategorii "rypnę ci mrozem, żeby potem zaczęło padać". Teraz rozciąga się aura samotności i smutku, choć są walentynki. To całe święto nie jest najgorsze, nawet w swojej bezsensowności. Chociaż konsumpcjonizm ludzi w tym dniu wybija się wyjątkowo dobrze. Można na nim zarobić i uważam to za jakiś plus. W końcu pieniądze szczęścia nie dają, ale jakoś życia poprawiają.
Krzywię się z powodu swojego wewnętrznego dialogu prowadzonego samemu ze sobą. Nie jest to dziwne, ale niepokojące robi się w momencie, gdy zaczynasz rymować. Większego hipokryty nie znajdzie nikt na świecie.
Chwytam za swoją kurtkę. W miejscu, na który teren zaraz wkroczę, zawsze było zimno i wiało. Szczególnie o tej porze roku.
Zabieram z tylnego siedzenia kwiaty i kieruję się w stronę furtki. Jest otwarta, ale nie zauważam wielu ludzi. Po tylu latach już wiem, kiedy będę w miarę sam. Potrafię wybrać najodpowiedniejszą chwilę, ale muszę uważać, aby się nie zasiedzieć. Ostatnio mi to nie grozi, lecz za każdym razem, jak już przebywam tutaj, trudno mi odejść. Jakby coś mnie trzymało i podejrzewam, że to nie tyle, co z mojej winy, ale powodem jest przeszłość, która przytwierdza mnie do zimnej ławki, jak mocne spoiwo. W zależności, które wyrzuty zamierza we mnie wzbudzić, ciągnie mnie, albo do jednego, albo do drugiego miejsca.
Dzisiaj ciągnie mnie do obydwóch miejsc.
Skręcam w boczną uliczkę. Automatycznie. Stały punkt programu. Trafię tu z zamkniętymi oczami. Kiedyś nawet policzyłem kroki. Musiałem być wtedy naprawdę zdesperowany.
Grób mamy jest na uboczu. Tak chciała jej siostra, jak i cała wspaniała druga część naszej małej społeczności, którą powinienem nazywać rodziną. Chyba już wolę być absolutnie sam, niż znajdować się w gronie tych ludzi. Jeśli będę chciał się poczuć częścią czegoś większego, to wsiądę w autobus w godzinach szczytu i tyle mi starczy.
Przystaję obok nagrobka. Nie chcę spędzać tu dużo czasu. Robię to w całym roku i tak nadmiernie, ale mam wrażenie, że tylko ja to robię, nie licząc rodziny od strony matki. Jakoś trudno mi uwierzyć, aby ojciec fatygował się specjalnie, narażając się na niezadowolenie swojej zdzirowatej narzeczonej u boku. Odkąd nie musi udawać, jak bardzo nam współczuje, sytuacja obróciła się o całe sto osiemdziesiąt stopni. I doskonale zdaje sobie sprawę, że mi i tak nikt nie uwierzy. To nasza indywidualna wojenka.

27 lut 2019

Od Lucii C.D Elias

    Wycieczka szkolna. Dwa słowa, które potrafią zniszczyć mój dzień. Osobiście nie chciałam jechać. Zostałam do tego zmuszona. Przez ojca i siostrę - uwzięli się na mnie. A mówiłam im, że osobiście wolałabym siedzieć w domu na dupie przed telewizorem i oglądać bezsensowne seriale z psem, leżącym na moich kolanach. Jednak nie. Skoro tata ma pieniądze, to czemu miałabym nie skorzystać? W końcu taka okazja już może mi się nigdy nie nadarzyć! No tak. Chwytaj dzień, jak to mówią. Ale kiedy się tak bardzo nie chce, to też mam to robić? Wygląda na to, że tak. No cóż, jestem niepełnoletnia. Odpowiada za mnie mój prawny opiekun - Althea “Super Siostra” Santos.
    Gdy nadszedł ten wiekopomny dzień, kiedy to ja - mała, głupia dziewczynka z plecaczkiem i walizeczką - przyjechałam pod budynek szkoły samochodem ojca. Oczywiście była to pierwsza wycieczka szkolna, na którą kiedykolwiek miałam okazję jechać. Bardzo ważna chwila w moim życiu, więc musiały być tu wszystkie bliskie mi osoby. W samochodzie nie byłam tylko ja i tata. Musiała z nami też jechać Althea. Brakowało tylko tego, żeby zaczęła płakać i mówić coś w stylu “Takie małe, a tak szybko dorastają”. Śmiech na sali.
    Wychodząc z samochodu, pożegnałam się z nimi aż nazbyt oschle. W końcu nadal miałam im za złe to, że wyjazd na wycieczkę nie był moją, a ICH decyzją. Zrobili to wbrew MOJEJ woli, a to tylko potęgowało moje zdenerwowanie tego dnia. Jednak nie dawałam po sobie tego poznać. Spokojnie podeszłam pod szkołę i nie stresując się zbytnio, podreptałam do Eliasa, który już stał i czekał na ostatnią garstkę moich rówieśników.
     - I komu tu tyłek odmarza? - parsknęłam pod nosem w jego stronę, gdy już jakiś czas staliśmy pod niemalże średniowiecznym budynkiem szkoły. W jednej dłoni trzymałam termos z ciepłą, dobrą, zieloną herbatą, którą zrobiła mi Althea przed wyjściem. Z błogością zaciągałam się jej ładnym zapachem, w tym samym czasie słysząc głos Eliasa.
     - Gdybym cię nie lubił, dostałabyś już ze dwie uwagi z marszu. - Zerknąłem na mój termos z pewną nadzieją. - Daj łyka i zapomnimy o sprawie.
    Po chwili namysłu i z pewną niechęcią podałam mu mój termos. Gdy z powrotem on do mnie wrócił, mężczyzna włożył ręce do kieszeni i zapytał:
     - Jakim cudem pojechałaś na trzydniową wycieczkę? Dofinansowanie tatusia?
    Podniosłam na niego wzrok, unosząc przy tym dumnie głowę. Trafił w czuły punkt, fakt, jednak nie chciałam tego pokazać. Mimo wszystko był to cholerny psycholog, więc pewnie i tak czy siak dostrzegł coś nienaturalnego i sztucznego w moim zachowaniu. Że też on musi być jednym z opiekunów na wycieczce.
     - Może? Chyba to jest bardziej prawdopodobne, niż żeby to wszystko było za ciężko zarobione pieniądze mojej siostry. - Wykonałam ten sam ruch, co on przed chwilą - włożyłam ręce do kieszeni. Zima się kończyła, fakt, jednak nadal było cholernie zimno. Nawet moja ciepła kurtka, szal, czy wygodne i miękkie buty w niczym nie pomagały. Dosłownie zamarzałam.
     - Tobie też nadal tyłek odmarza, młoda - powiedział Elias po chwili, gdy skierował na mnie swój przenikliwy wzrok. - Byłaś się zbadać na hemoroidy? - Uśmiechnął się do mnie, jakby to, co powiedział, było niesamowicie zabawne. Prychnęłam pod nosem.
     - Pożegnaj się z termosem i ciepłą herbatą.
     - O nie! - westchnął teatralnie, jak i również w ten sam sposób złapał się za głowę, chcąc ukazać, w jak bardzo tragicznej sytuacji się znalazł. - Jak możesz mnie tak karać!
    Przewróciłam oczami, zbywając jego komentarze. W tym czasie na zbiórkę doszła reszta mojej klasy i w końcu mogliśmy wsiąść do autokaru. Ciepłego, wygrzanego autokaru, w którym jebało tak, jakby coś tu zdechło. Szkolny budżet - nic dodać nic ująć. Ten pojazd pokazuje na jak bardzo wysokim poziomie jest nasza wyśmienita i jedyna w swoim rodzaju szkoła. Cuuuudownie.
    Zajęłam jedno z miejsc na końcu. Sama, oczywiście. Odkąd pamiętam nie miałam znajomych. W podstawówce, gimnazjum, czy też teraz - w liceum. Najlepsze jest to, że do liceum chodzę z moją starą klasą właśnie z gimnazjum. Czy nie mogę mieć jeszcze bardziej przejebane? A i owszem.
    Ściągnęłam z siebie kurtkę razem z szalem i niepotrzebnym nakryciem, a następnie położyłam je na siedzenie obok. Już chciałam zakładać słuchawki na uszy, by odciąć się od całego tego burdelu umysłowego, który mnie otaczał, gdy usłyszałam dobrze znajomy głos.
     - Santos. Bierz te szmaty gdzieś indziej. Twój król przybył, musisz go należycie przywitać.
    Spojrzałam się na niego jak na jednego wielkiego idiotę. Nic nie robiłam, nie ruszyłam się ani nic. Jedynie wgapiałam w niego swoje zażenowane spojrzenie.
     - Młoda, nie bądź taka sztywna, bo za niedługo kij, który ktoś ci wepchał głęboko w dupę, wyjdzie drugą stroną i już nie będziesz taka piękna - przychnął i bez większego pardonu przesunął moje ubrania w moją stronę, a sam zajął miejsce obok mnie. - Gdzie masz tą herbatkę.
     - Nie dla psa.
     - Minus pięć puntków dla Gryffindoru.
     - Zabawny jesteś.
     - Wiem, takiego mnie pan Bóg stworzył. Kij z tym, że on nie istnieje.
     - Skąd możesz to wiedzieć?
     - Możesz mi kurwa powiedzieć, dlaczego schodzimy na temat religii? Chcesz mi tu rozpętać trzecią wojnę światową?
    Zamilkłam na chwilę, by po chwili wyjąć termos z plecaka i przytulić go do piersi, patrząc na mężczyznę spod byka.
     - Nie dostaniesz mojej herbatki.


< Elias? xD >

Od Oliego Cd Thomasa (Wielki krok)

Walentynki, walentynki. Moje znienawidzone święto nadeszło! Milion par postanowiło uczcić ten dzień tatuażami, które przypominają im o drugiej połowie. Ciekawy tylko, co tymi tatuażami, kiedy się rozejdą? Pokręciłem głową i otworzyłem termos, upijając łyk gorącej kawy. Idealna, czarna, mocna i zabójczo smaczna. Mój wzrok zatrzymała niewielka wystawka biżuterii w sklepie jubilerskim obok salonu. Zerknąłem na drzwi i nie widząc pod nimi nikogo, zboczyłem z trasy. Sprzedawczyni z uprzejmym uśmiechem starała się mi pomóc.
- Coś dla tej specjalnej osoby? Może cienka obrączka z kamieniem? Kobiety to uwielbiają - Pokazała mi mały pierścionek.
- Problem, z tym że to nie kobieta. I nie są to oświadczyny. Bardziej obietnica? - Wzruszyłem ramionami czując, ze mój pomysł robi się coraz bardziej idiotyczny.
- Oh! To mam cos idealnego! Białe złoto, dwie sztuki, nie jest bardzo wyzywające, ale ma znaczenie. Możemy wygrawerować inicjały...
- Może lepiej nie inicjały, Da radę napisać na jednym lepsza połowa? Nic więcej...
- A na drugim?
- Nic, nie wygraweruję sobie przecież, gorszej połowy. - Wzruszyłem ramionami.
- Hm... To może datę? - Jej propozycje mnie powoli irytowały.
- Wie pani co ... Jednak nie, poproszę napisać mi to - Podsunąłem jej kartkę i uśmiechnąłem się widząc jej zaszokowanie.
- Jest pan pewien?
- Jak słońce, ile płacę? - Opłaciłem wszystko i wyszedłem z paragonem w kieszeni. Pierścionki miały być do odbioru wieczorem. Szybko znalazłem się pod salonem i popatrzyłem na niewielką kolejkę. Westchnąłem i otworzyłem drzwi, witając już pierwszych klientów. Młoda dziewczyna i jej o parę lat starszy chłopak. Chcieli swoje inicjały na nadgarstkach. Westchnąłem i popatrzyłem na nich.
- Może coś mnie oklepanego? Coś, co wam o sobie przypomina?
- No no nie wiem... - Chłopak popatrzył na wzór i lekko zagryzł wargę. Jezu, kocham takich. Albo zdecydowany, ale on w sumie nie wie, czego chce. Końcowo zdecydowali się na niewielki serduszka, z kwiatkami i odpowiednio pasującymi znaczkami. To byłem już gotów zrobić. Przecież takie cos jest łatwiej zacoverować albo wytłumaczyć nowemu partnerowi. Kolejni klienci i kolejne oklepane wzory. Nawet nie miałem, kiedy zjeść. Dzień zakończyłem na wielkim sercu, z imieniem partnera na udzie.
- To prezent
- Mam nadzieję, że się mu spodoba - Wysyczałem przez zęby, ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Chyba bym szybko zakończył znajomość, jak bym miał dostać taki prezent. Wyszedłem, zamykając za sobą drzwi i powoli skierowałem się ku mieszkaniu. Jubiler był jeszcze otwarty, wiec w spokoju zabrałem co moje, przy spojrzeniu rozbawionej ekspedientki i ruszyłem do mieszkania. Drzwi otworzył mi Thomas. Róże na stole, wino.... Czułem, jak moje całe ciało drętwieje. Bałem się czegoś takiego? Nie, było to dla mnie po prostu... Pojebane.
- Muszę na chwilę wrócić do salonu, coś zapomniałem – Wymamrotałem szybko i wyskoczyłam z mieszkania. Usiadłem na ławce pod osiedlowym sklepem i odetchnąłem. To nadal, nic poważnego tak? Zawsze może ze mną zerwać, i to doskonale zrozumiałe. Zerknąłem na telefon, pół godziny na nabranie odwagi. Jakiej odwagi... Odwagi by mi nie brakowało. Ja po prostu miałem wrażenie, że to, co robię, jest idiotyczne. Żaden związek nie przetrwa, nikomu nie jest pisana miłość na zawsze. Po co więc sobie utrudniam życie? Bo mi na nim zależy, pytanie tylko czemu. To nadal przelotne uczucie. To nadal nie wytrwa. Sięgnąłem do kieszeni, otworzyłem pudełko, patrząc na dwa pierścienie. Wyglądały trochę jak obrączki. Nie były nimi. Uniosłem jeden i wsunąłem na swój palec serdeczny. Niby taki kawałek metalu, a jak potrafił dać społeczeństwu do zrozumienia. Przynależenie, to tak pojebana sprawa, ale każdy chce przynależeć. Taka jest prawda... Pokręciłem sam do siebie głową i odłożyłem świecidełko na jego miejsce. Dobra to co? Do przodu tak? Wszedłem do kamienicy i zatrzymałem się pod drzwiami. No to yolo. Albo mi się coś dzisiaj uda, albo zapewne skończę na kanapie. Otworzyłem drzwi i wszedłem powoli, patrząc na kwiaty na stole. Róże, jak babie kupił? Prychnąłem sam do siebie. No jestem pedałem, ale chyba to przesada? Powąchałem jedną i skrzywiłem się, jednak ten zapach nie należał do moich ulubionych. Kieliszek z winem... To już inna sprawa. Thomas siedział odwrócony do mnie, ze słuchawkami na uszach. Stanąłem w progu i upiłem łyka napoju. To samo, które nas zmusiło do kontaktu. Pokręciłem głową. Beznadziejny romantyk. Coś nucił i zapisywał. Odstawiłem torbę i zdjąłem buty. Wróciłem do pokoju, odstawiając kieliszek na bok i pochyliłem się nad chłopakiem. Przysunąłem się i delikatnie pocałowałem go w szyję. Podskoczył i szybko zapisał, to co robił. Zdjął słuchawki i odwrócił się do mnie. Wydawał się zirytowany.
- Przepraszam, ale nie byłem pewien czy zamknąłem drzwi – Palnąłem szybko i uśmiechnąłem się zaczepnie.
- To już ci na pamięć siada? - Uniósł lekko brew.
- Mhm, starszy się robię.
- To, co mam ja powiedzieć? - Wzruszył ramionami i odwrócił się do mnie. Zacisnąłem oczy i wyjąłem pudełko z kieszeni. Dobra albo to zrobię teraz, albo nigdy? Usiadłem na materacu i podsunąłem mu pudełko pod nos.
- Co to?
- Zobacz – Moje serce biegło właśnie maraton. Otworzył pudełko i zamarł. Obrączki razem tworzyły napis „Zjebany- idiota''. Nie było to może romantyczne, ale oddawało idealnie naszą relację. Moja była z napisem „Zjebany".
- Thomas, wiem, że jestem zjebem, ale pomimo tego... Nie obiecuję ci świata, obiecuję ci siebie. Zostaniesz... - Zaschło mi w gardle. To było aż obrzydliwie słodkie.
- Zostaniesz moim chłopakiem? - Niczym dziesięcino latek w przedszkolu, pytałem właśnie kogoś o chodzenie.
<Thomas?>

Od Nivana cd Victorii

Dłoń wręcz samoistnie powędrowała do kobiety.
Skrzywiłem się dość mocno, zastanawiając się przy okazji, gdzie podziały się resztki moich, tak pilnie trzymanych się dawniej zasad savoir-vivre. Gdzie wspomnienia po dniach spędzonych na wyuczeniu się na pamięć każdej książki, każdego podręcznika, by później nie zawieść nikogo na jakiejkolwiek uroczystości.
Bo to kobieta powinna podać dłoń mi, a nie na odwrót, bo wtedy nie powinienem jej tak zbywać, a to wszystko odbije się na mnie w przyszłości.
Nie chciałbym widzieć zawodu mamy, która przecież tak bardzo chciała, bym był w stanie odpowiednio zachować się w każdym towarzystwie, niezależnie od rangi w społeczeństwie, firmie, czy najzwyczajniej w świecie, wieku.
Blondynka przedstawiła się krótko, zwięźle. Victoria. Imię poleciało wręcz natychmiast do odpowiedniej zapadki, by zniknąć gdzieś w otchłani, jednakże już raz na zawsze być powiązanym z twarzą nastolatki.
Bo nie śmiałem twierdzić, by wiekiem przekraczała lat dwadzieścia, a jak już, to przyznać trzeba było, że trzymała się... Całkiem, całkiem.
Cisza.
— To — zacząłem niezbyt pewnie, kręcąc kciukami kółeczka. — Czym się zajmujesz?
— Zależy od dnia. Tak ogólnie, to należę do zespołu. Czasem dorabiam w stajniach jako trener. A ty, Nivanie? — odparła wyjątkowo rozlegle. Zespół.
Pytanie. Gra, czy śpiewa?
Jeśli pierwsze, to na czym. Drugie, to czy jest lepsza od... Mniejsza.
— Jestem informatykiem. Cały mój pokój jest wypełniony kablami.
Świetnie Nivan. Dialogi na cztery nogi i usilne próby utrzymania rozmowy przy życiu. Nie łudź się, jest już w stanie powolnego rozkładu i raczej nic nie ma zamiaru jej odratować. Jedyne, na co cię stać to nieudolne wskrzeszenie, a takie konwersacje kończyły raczej w folderze „Dyskomfort pełną parą”.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Nawet ładnie, nawet przyjemnie dla oka. Błękitne tęczówki błysnęły w sposób, który zdawać się mogło, już skądś znałem. Nie wiem, czy zupełnie mi to odpowiadało i czy aby na pewno jest to coś dobrego, jednak póki pozostawała choćby odrobina zawahania, nie powinienem był czegokolwiek oceniać.
Nawet jeśli zazwyczaj moje przypuszczenia były trafne, a łeb pracował na pełnych obrotach.
— Chcesz? — spytała nagle, wyciągając, och, jakże zbawienną, paczkę papierosów.
Co prawda nie były to moje ulubione i co prawda dopiero co skończyłem palić, jednak tego świństwa zbyt wiele chyba nigdy nie było.
Nawet jeśli zielone oczęta łypały na mnie złowrogo za każdym razem, gdy zapalałem kolejnego.
Victoria dosłownie na chwilę oddaliła się od stolika, by najwidoczniej zamówić kawy. Ja w tym czasie zdążyłem jeszcze raz przelecieć spojrzeniem po okolicy, zatrzymać się kilka razy na ciekawszych twarzach, może nawet uśmiechnąć w stronę niektórych ładnych buziek.
Opanowałem przez chwilę nienaturalnie wygięty nadgarstek i wróciłem do monotonnego strzepywania popiołu do popielniczki, zerkając przy okazji na nastolatkę.
I na kelnera, który przyniósł za chwilę, och, jak dobrze, dwie czarne kawy. Chyba w tym właśnie momencie zorientowałem się, że w sumie to dawno zwykłej czarnej nie piłem, a przecież kiedyś nie dało się mnie odgonić od kuchni i sproszkowanego bogactwa, napoju bogów, cholernej ambrozji i ratunku w razie „w”.
Podziękowałem mężczyźnie, skinąłem głową i nawet odprowadziłem go wzrokiem w tylko sobie wiadomych celach, odkładając przy okazji mleko gdzieś na bok, bo nie miałem na nie najmniejszej ochoty. Białe gówno skutecznie psuło smak napoju.
Ponownie zgniotłem wykończonego papierosa, ostatni raz wypuszczając dym przez nos, a następnie sięgając po kawę, nie szczędząc sobie pojemności pierwszych łyków.
Jedna trzecia poszła, jak z bicza strzelił, a ja mogłem jedynie uśmiechnąć się pod nosem, zastanawiając się, jakim cudem wytrzymałem aż tyle bez tak zwyczajnej, czarnej kawusi.
— Coście chcieli zrobić tej biednej myszy — wymruczałem, odwracając delikatnie filiżankę, której układ skutecznie zaburzał ostatnio dość wyczulone poczucie estetyki. — Zabić? — prychnąłem z lekką dozą dezaprobaty, bo mimo wszystko ceniłem te zwierzęta. Nie tak, jak szczury, ale jednak. — Zresztą, mniejsza — dodałem, wzdychając. — Następnym razem oszczędźcie sobie walenia miotłą. Ja rozumiem, już po ciszy nocnej, ale, no, sobota, też chce człowiek odpocząć.
Victorio?

Od Thomasa cd. Oliego

- Dobrze – odpowiedziałem, dalej wpatrzony w notatki. Nagle usłyszałem trzaśnięcie drzwiami i dopiero wtedy powędrowałem wzrokiem w stronę wyjścia. Nikogo nie było, wyszli, zastanawiało mnie tylko, skąd ta złość ze strony Oliego. Czy powiedziałem coś nie tak? Westchnąłem zrezygnowany, nigdy go nie zrozumiem. Wróciłem do notatek, poprawiając parę błędów. Potem poszedłem się umyć i położyłem się spać, nie czekając na Oliego. Jutro miałem koncert, musiałem być wypoczęty.

*następny dzień - walentynki* (przez moją nieobecność je przegapiliśmy)

Gdy się obudziłem, Oli leżał po drugiej stronie łóżka, odwrócony do mnie plecami. Przetarłem twarz i podniosłem się na jednym łokciu, patrząc na jego włosy. Przysunąłem się do chłopaka i ucałowałem jego szyję. Cicho zamruczał, ale dalej spał. Wstałem, starając się o niego nie zahaczyć. Wykonałem poranne czynności i wstawiłem wodę na kawę, Oli powinien się wkrótce obudzić, w końcu on też musiał iść do pracy. Gdy zalewałem kubki, do kuchni zawitał chłopak.

Od Antoniego CD Franciszka

Zacznijmy może od tego, że lista zastępstw zazwyczaj bywała jakimś cholernie nieudanym żartem, który zazwyczaj śmieszył tych niewystępujących właśnie na niej. Bo przecież tak, ja nigdy nie miałem co robić, wcale nie byliśmy do przodu z materiałem i nie musiałem sprawdzić ani jednej kartkówki czy sprawdzianu, co to, to nie.
Wszyscy wiemy, że dyrektorka po prostu za często widywała mnie ze swojego magicznego okienka na przerwie rozkoszującego się świeżym powietrzem, a nie tą duchotą panującą w każdej z sal lekcyjnych. Cholerna baba ze swoją prywatną palarnią w gabinecie, jej to wolno.
No i pozostawało mi wejść do tej nieszczęsnej klasy, której nie miałem nawet zamiaru sprawdzić wcześniej i upewnić się, z kim będę mieć zaszczyt dzielić tę godzinę w moim życiu.
Z cholernym Franciszkiem Żukowskim, który zdążył już ulokować się na przeciwko biurka nauczyciela, by tylko czekać na swoją ofiarę z szelmowskim uśmieszkiem. W sumie, gdy byłem młodszy, robiłem podobnie.
Szkoda, że w tamtych przypadkach to nie ja zajmowałem stanowisko ofiary. Westchnąłem głośno, skinąłem wszystkim głową, rzucając krótkie dobry i ostatecznie lokując się przy biurku.
— Słuchajcie, nie będę owijał w bawełnę i tak dalej — zacząłem powoli. — Mam wasze sprawdziany do sprawdzenia, jakieś próbne matury pewnie się znajdą, poprawy również, proponuję więc, żebyście zajęli się swoimi sprawami, ewentualnie mogę zadać wam jakieś zadania na ocenę, a ja sprawdzę wasze testy, bo nie zostało ich tak dużo, na koniec lekcji powinniście już znać oceny — oświadczyłem, stukając palcami w biurko. — Wy będziecie mieć okazje do zdobycia jakiegoś nie najgorszego stopnia czy powtórzenia do kartkówki, ja nie będę musiał siedzieć do drugiej w nocy i może jutro stosunkowo się wyśpię i przyjdę do was w dobrym humorze — dodałem jeszcze, kątem oka spoglądając na zegar wiszący nad drzwiami. Byleby nie spojrzeć tej cholerze w oczy, co to, to nie. — Co do robienia tematu, wasza klasa i tak jest do przodu, dużo nie stracicie. A więc jaka decyzja?

Od Victorii CD. Nivana

Odpowiedź mężczyzny nie była długa. Powiedział pewnie pierwszą, lepszą godzinę. Tym razem była to 19. Nadal nie potrafię wymówić nazwy tej kawiarni, w której mamy się spotkać. Wróciłam do mieszkania trochę ''rozanielona'' i dość szczęśliwa. Ja i uśmiech. To akurat rzadkość. Zdarza się to tylko wtedy, kiedy ktoś bardzo mnie zaskoczy. Urzekły mnie oczy tego sąsiada. Widać w nich bardzo dużo bólu i poczucia starości. Nie wygląda na starego, ale może się tak czuje? Nie wiem...
Wbiegłam do mieszkania i posłałam tylko jedno machnięcie ręką Gared'owi. Ten tylko kiwnął głową znad ekranu laptopa. Nie mogę z tego człowieka. Całe dnie przesiaduje w domu w tym swoim uroczym stroju jednorożca i kupuje coraz więcej pojebanych okularów. Jesteśmy w pewnych kwestiach zupełnymi przeciwieństwami. On potrafi ubrać się na różowo, a ja tylko na czarno. No, chyba że chodzi o trasy koncertowe. Wtedy niczym się nie różnimy. Od makijażu, po same buty. Tylko ja jestem trochę silniejsza... nieważne.
Podeszłam do swojej małej garderoby. Otworzyłam szafę i pierwsze co poczułam to spadające na mnie ubrania. Standard. Albo imprezy, albo nauka i brak czasu na sprzątanie. W końcu znalazłam jedyną powieszoną na wieszak sukienkę. Jak można się domyśleć - czarna. Przygotowałam sobie strój i weszłam pod prysznic. Musiałam zmyć krew z nosa... eh... Na szczęście nie był złamany tylko trochę obity. Wyszłam z kąpieli, szybciej niż planowałam, bo mojemu cudownemu współlokatorowi zachciało się jeść. Zrobiłam mu naleśniki na szybko i założyłam, można powiedzieć, ''kreację''. Przeszłam koło Gared'a. Jego miny opisać się nie da. Najpierw był wpatrzony w swoje danie, a później patrzył się na mnie, jakby zobaczył najnowszą Cyan'ową gitarę. Kiedy poruszył brwiami, sprzedałam mu tylko wnerwionego fuck'a i założyłam na siebie płaszcz, skórzane rękawiczki i szalik. Otworzyłam drzwi i wyszłam, pokazując po drodze jeszcze Gared'owi język. Zbiegłam po schodach.
Ciemne ulice. Kolor wieczoru mi nie przeszkadza, ale rzeczy kryjące się w nim już trochę tak. Wiadomo. Kilku oczywiście zagwizdało, ale po jednym spojrzeniu nie próbowali nawet podejść. Znalazłam wreszcie kawiarnie i przed samym wejściem głośno westchnęłam. Widziałam go. Siedział przy stoliku i dopalał papierosa. Weszłam do środka i bez żadnego powitania powiesiłam swój płaszcz na wieszaku. Podeszłam do stołu i usiadłam przy dość elegancko zdobionym krześle.
- Przepraszam za zachowanie rano, spieszyłem się. - powiedział, a właściwie mruknął mężczyzna.
Podniosłam lekko kącik ust.
- Rozumiem... Też byłabym zdenerwowana. - odpowiedziałam, patrząc się głęboko w jego oczy.
- Nivan, tak swoją drogą. - podał mi dłoń i (widać było) sztucznie się uśmiechnął.
- Victoria. - odwzajemniłam gest z kamienną twarzą. Moja umiejętność dedukcji pozwoliła mi zrozumieć większość jego zachowań.
- Czym się zajmujesz, Victorio? - zapytał i dumnie podniósł głowę do góry.
- Zależy od dnia. Tak ogólnie, to należę do zespołu. Czasem dorabiam w stajniach jako trener. A ty, Nivanie? - zastanawia mnie jedna rzecz. Kiedy wymawiam jego imię, czerwienię się. Czuję się jak głupia małolata.
- Jestem informatykiem. Cały mój pokój jest wypełniony kablami.
I tu nastąpiło coś bardzo dziwnego. Ja się szczerze uśmiechnęłam. Chyba sama nie wiedziałam, co się stało, bo zaraz moja mina zmieniła się na bardzo zdziwioną. Nastała dość długa cisza. W końcu nie wytrzymałam i wyjęłam z torebki paczkę fajek.
- Chcesz? - zapytałam. Mężczyzna pokiwał głową.
Podpaliłam oba papierosy. Podeszłam do baru i zamówiłam dwie kawy. Po prostu czarne i dodatkowe mleko. Przyjrzałam się mu teraz bardziej uważnie. Oczy miał bardzo zmęczone, usta suche, a roztrzepane włosy rozwiewały mu się po całej głowie. Miał minę bardzo władczą, ale jednocześnie zmęczoną. Opisując go sobie od góry do dołu, zaczęłam samoistnie przygryzać wargi. Ja tak zawsze mam? A tam, co ja się będę błahostkami przejmować. Po chwili kelner przyniósł nasze kawy. Założyłam nogę na nogę. Nie wiem z czego, ale zaczęłam się cicho śmiać pod nosem. W końcu Nivan to zauważył. Nie wiem, czy tym razem uśmiech był prawdziwy, czy nie, ale w każdym bądź razie, był bardzo uroczy.

Nivan?

Od Wandy cd Nivana

— Nie układa — zaczął, a ja już się skrzywiłam, już drgnęłam, choć nadal skupiałam się na końcówce papierosa, który nagle zaczął mi niezwykle ciążyć. — Wiesz, Renee ma dziewczynę i kawiarenkę — kontynuował, a przecież zaczynało się całkiem nieźle, więc pozostawało pokiwać głową i uśmiechnąć się trochę szerzej. — Yamira narzeczona jebie na kasę.
I słowo narzeczona wybrzmiało w uszach niezwykle gorzko, papieros nagle stał się jednak przydatny, spojrzenie mimowolnie przeniosło się na palec serdeczny, na którym jeszcze rok czy dwa lata temu widniał ogromny, zielony kamień, a w głowie była jakaś nadzieja.
Już nie ukrywałam ewidentnego niezadowolenia i skrzywienia na twarzy. Po co, jak Nivan i tak raczej bez problemu mógł się domyśleć.
— Watson mieszka w okolicy, ale już wiesz, bo inaczej by mnie tu nie było, nie — dodał jeszcze, parskając śmiechem i uśmiechając się, a ja to odwzajemniłam, nawet jeżeli z ciężkością. Watsona po prostu wolałam unikać. — Falka jakoś sobie radzi, zresztą, Xav też. Oboje gdzieś wybyli. Rav się ustawił, ma żonę... Dziecko.
A uśmiech zniknął, niebieskie oczy zalśniły i dłonie zacisnęły w piąstki. Westchnęłam głośno, szybko rzucając niedopałek na ziemię i przydeptując go obcasem, by następnie szybko rzucić się na szyję mężczyźnie, przyciągnąć, pogłaskać po włosach i do uszka wyszeptać, że przecież będzie dobrze.
— No już, Nivuś, słońce ty moje, nie ściskaj tak piąstek, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę — mruknęłam, przyciągając go jeszcze odrobinę mocniej, mając nadzieję, że przynajmniej go nie uduszę. — Chodź, schowamy się do mnie, zrobię ci herbatę, pogłaszczesz psa... Nie ma sensu stać na tym mrozie.

Od Kena do Sarah

- Toffie, Julia, idźcie sobie w końcu – odgarnąłem po raz kolejny sfinksy od mojej miski z płatkami w środku. Jako kociaki jeszcze garnęły się do mleka, choć to na pewno nie jest takie, jakie zwykle piły. Te jednak nie rozumiały nic z moich słów i cały czas pchały swoje pyszczki do białej miski.
- Paniczu Ken, zostaw je. Niech się napiją, najwyżej będą miały potem nauczkę – głos zabrała kucharka Sylvia, która trochę dalej smażyła naleśniki na śniadanie. Ja sobie darowałem i zrobiłem płatki. Myślałem, że to będzie dobra decyzja, ale… chyba się trochę myliłem, biorąc pod uwagę to, że nie dają mi w spokoju zjeść.
Wyprostowałem się, pozwalając rodzeństwu na wypicie mleka i zerknąłem w stronę Nutelli. Jak zwykle jadła z niepewnością, rozglądając się co jakiś czas wokół siebie. Wróciłem wzrokiem do małych sfinksów, które w najlepsze chłeptały swoimi językami. Westchnąłem. To sobie pojadłem…
- Mówię nie!
Zwróciłem głowę w stronę wejścia do kuchni, z której dochodził do mnie krzyk Feline. Kobieta weszła do pomieszczenia wraz ze swoją córką. Sky ewidentnie nie była zadowolona, więc to jej musiała przed chwilą odmówić.
- Co się stało? - spytałem. Feline popatrzyła na mnie swoimi granatowymi oczami, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć i zbyła mnie machnięciem ręki, podchodząc do soku pomarańczowego i nalewając go sobie trochę. Przeniosłem swój wzrok na małą Sky, oczekując od niej odpowiedzi. Odwzajemniła moje spojrzenie, po czym zrobiła z ust małą podkówkę.
- Leslie z przedszkola zaczęła chodzić na jazdę konną i chwaliła się, jak to fajnie jest jeździć. Też bym chciała spróbować… - wyznała, wbijając swój wzrok w podłogę. Nie musiała kończyć, domyśliłem się reszty tej historii. Jej matka nigdy nie przepadała za zwierzętami, nawet za sfinksami w domu, co jakiś czas również przyłapuję ją, jak niechętnie spogląda na mojego psa. Podejrzewam, że jeśli Sky spodobałaby się jazda, to ojciec kupiłby jej kucyka, a Feline z kolei nie byłaby zadowolona z kolejnego zwierzęcia, nawet jeśli nie byłoby bezpośrednio trzymane w domu.
- Nie zezwalam, mówiłam to już. Konie śmierdzą i są brudne. Poza tym nigdzie dzisiaj nie mogę jechać, muszę załatwić dużo spraw. Sama – Feline ponownie się odezwała.
- Właściwie to każde zwierze śmierdzi i jest brudne, Feline… - odpowiedziałem i wziąłem swoją miskę z płatkami w dłonie. Kocięta w końcu miały dosyć i poszły się pewnie pobawić. Dostrzegłem zmieszanie na twarzy Feline, jednak nic nie odpowiedziała. Pozbyłem się resztek mojego śniadania.
- A jeśli ty nie możesz, to ja jestem wolny i mogę się zaopiekować Sky i wziąć ją na tę jazdę – dopowiedziałem, wkładając naczynie do zmywarki. Ciemnowłosa od razu spiorunowała mnie wzrokiem. Ups, czyżbym zrobił coś, czego nie chciała? Jak mi przykro…
- Naprawdę?! - Sky za mną od razu się ożywiła. Odwróciłem się do niej z uśmiechem na ustach, a ta od razu podbiegła i mnie przytuliła. Pogłaskałem ją po głowie. Po spojrzeniu na Feline dostrzegłem na jej twarzy lekko drwiący uśmiech.
- Tylko jak wy tam dojedziecie? Nie macie samochodu.
- Ja ich zawiozę – do kuchni wszedł Chalcedony. Chyba pierwszy raz się uśmiechnąłem na jego widok.
- A nawet odbiorę, jeśli będzie taka potrzeba – dopowiedział, na końcu puszczając w moją stronę oko. Kochany brat. - W zamian za to, Kenuś, możesz posprzątać mój pokój – I czar prysł. Feline częściowo wkurzona wyszła z kuchni. Ja za to przybiłem z bratem żółwika. Sky wraz z Chalcedonym zajęli się jedzeniem śniadania, a ja w tym czasie poszedłem się przebrać do swojego pokoju. Przed wyjściem z domu wpadłem jeszcze do kuchni, zabierając swoje okulary, które ponownie zostawiłem.
Wpuściłem Nutellę pierwszą do samochodu brata, sam następnie siadając za kierowcą. Obok mnie na siedzisku usiadła Sky, a przed nią znajdował się przyjaciel Chalcedonego Try. Przez całą drogę mała Loretto cieszyła się na myśl, że jednak będzie mogła spróbować jazdy konnej. Śniła również wymysły nie z tej ziemi odnośnie konia, na którym będzie jeździła. Różowy z tęczową grzywą, może skrzydłami, może z rogiem, choć nie gardziłaby „pegazo-jednorożcem”. Nie miałem serca poprawić jej na „alikorna”. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać z jej marzeń. Dojeżdżając na miejsce, wypaliła nagle, że żartuje i wie, iż takie konie nie istnieją i są w bajkach. Pogłaskałem ją po głowie.
W końcu dojechaliśmy. Czarny samochód brata zatrzymał się na piaszczystej drodze, po czym wysiedliśmy. Ciekawe, czy branie ze sobą Nutelli było dobrym pomysłem. Biorąc pod uwagę to, że są tu inne zwierzęta, to niekoniecznie. No ale mówi się trudno, w samochodzie raczej jej nie zostawię. Dostrzegłem, jak z oddali szła w naszą stronę pani ubrana w koszulkę polo z kozakami na nogach.
- Dzień dobry! W czym mogę pomóc? - spytała, nim żadne z nas zdążyło się ruszyć.
- Nasza siostra chciałaby zacząć uczyć się jazdy konnej – rzekłem, kładąc dłoń na głowie Sky obok mnie.
- Przybyli państwo w idealnym momencie, za chwilę zacznie się lekcja początkujących jeźdźców – powiedziała, składając swoje dłonie, jak do klaśnięcia. Następnie wskazała nam drogę, z której szła.
- Tą drogą prosto natrafią państwo na naszą instruktorkę, Sarah O’Hara. Szatynka z piegami, powinni ją państwo poznać. Proszę się ją spytać odnośnie lekcji, powinna wszystko wyjaśnić. A teraz przepraszam – wyjaśniła, po czym minęła nas i poszła dalej.

Sarah?

Od Nivana cd Victorii

Może byłem zabobonny, ale coraz częściej czułem niepokojące strzelanie w kolanach, łupanie w kościach i dziwny, mrożący podmuch na karku. Wszystko wskazujące tylko i wyłącznie na to, że kolejny tydzień miał należeć do okresów raczej dziwnych, męczących i rujnujących człowieka psychicznie.
Niepewność narastała, aż w końcu, w piątkowy wieczór nabrała nowego znaczenia i osiągnęła stan apogeum, gdzie drżenie kończyn było nie do opanowania, a poczucie, że ktoś mnie obserwuje, angażowało na tyle mocno, by nie móc w stanie się skupić, ani odpocząć.
Miałem już otworzyć butelkę dobrego, czerwonego wina (tak naprawdę, to jakiegoś musującego sikacza. W tym wypadku fresco, które ani musującym, ani sikaczem nie było), gdy zapukano mi do drzwi. W sposób dość charakterystyczny.
Bardzo charakterystyczny i świetnie znany.
— Fjästad? — wyszeptałem. Może wymamrotałem. Grunt, że byłem wyjątkowo cichy.
Uśmiechnął się ładnie, tak, jak najbardziej lubiłem, nawet jeśli jego wzrok przesiąknięty był nostalgią, a skóra przy oczach zabawnie się marszczyła.
Cholera, byliśmy już starzy. Naprawdę starzy.
— Oakley? — odparł ze śmiechem. Równie mrucząco, co ja.

Oczywiście, że miał interes. Inaczej nie zjawiałby się w moich dość skromnych progach z tym swoim uśmiechem i nieśmiertelnymi dredami. Nawet brodę nieco zapuścił, co spotkało się z moją aprobatą.
Chociaż nie miałem już zbyt wiele do gadania w tych kwestiach.
W sumie nigdy nie miałem. Nie należałem raczej do tych, którzy tak pilnie narzucaliby innym swoje zdanie. Bliżej było mi do tych, którym to zdanie właśnie narzucano.
Wyjątkowo, chyba po raz pierwszy w historii odpowiedziałem mu „nie”. Co prawda, za chwilkę zastąpione szybkim „Dobrze, pomyślę nad tym”, ale jednak.
Jednakże tak pięknie błagał mnie o opiekę nad Scarlett, że byłem prawie pewien swojej zgody w najbliższej przyszłości, która powinna nadejść dość prędko. W końcu miałem ją ogarnąć przez następny weekend.
A teraz mogłem tylko siedzieć z kubkiem świeżo co zaparzonej kawy, zerkając przez okno w kuchni.

— Chciałbyś mieć kiedyś dzieci? — spytałem, zerkając podejrzliwie na nastolatka. W odpowiedzi otrzymałem wzruszenie ramionami.
— Nie wiem. Raczej nie — odparł prędko.
Nigdy nie przepadał za rozwijaniem myśli, a przecież humanista był z niego pierwszej wody.

Napierdalanie w prawdopodobnie podłogę. Prawdopodobnie piętro wyżej. Prawdopodobnie to wybudziło mnie z ekscytująco krótkiej retrospekcji, nie pozwalając nawet na chwilę odpłynąć do świata, gdzie wszystko wydawało się prostsze i przyjemniejsze. Prawdopodobnie również to sprawiło, że mój komputer się poruszył, a wraz z nim moja tolerancja, przecinając przy okazji pewną granicę.
Wybrałem się na chwilę na górę, byle wyrazić swoją dezaprobatę porannymi działaniami, jak się okazało, jakiejś nastolatki.
Wkurwiała mnie.
Nie z samego faktu bycia nadętą, przekonaną o swojej wyższości dziewuchą z ego wywindowanym ponad atmosferę ziemską, ale dlatego, że przez to wszystko, kurwa, przypominała mnie, gdy byłem w jej wieku.
Tak samo ironiczny, tak samo przeświadczony o swojej zajebistości.
Naprawdę się starzałem, jeśli byłem na etapie psioczenia na młodsze pokolenia.
Losie, gdzie ja skończyłem.

Gdzie skończyłem?
To samo pytanie zadałem sobie, gdy jakiś czas później, znowu natrafiłem na blondynkę i, możliwe, że nieco na moje nieszczęście, ta zdecydowała się mnie zatrzymać, gdy miałem właśnie lecieć na...
Powiedzmy, babskie pogaduchy, bo razem ze znajomą znaleźliśmy się raczej w martwym punkcie.
Zaproponowała mi kawę. Nie miałem zamiaru się wykręcać ani nic takiego, wymagałoby to zbyt dużo wysiłku, dlatego jedynie pokiwałem głową, rzuciłem nazwę ulubionej kafeterii w mieście (oczywiście, mała, na rogu ulicy, bo nigdzie indziej tak swobodnie się nie czułem), dodałem do tego pierwszą lepszą godzinę, którą trzeba było zapamiętać i zwieńczyłem wszystko pilnym pożegnaniem, przy okazji prawie potykając się o własne nogi, gdy zacząłem biec na autobus, który lada chwila mógł mi uciec.
Mogłem jednak jechać samochodem.

— Przepraszam panią za zachowanie rano, spieszyłem się — mruknąłem, wgniatając wypalonego już do reszty papierosa w popielniczkę na koszu na śmieci, gdy pod drzwiami kawiarni zawitała ledwo co poznana, prawdopodobnie dość nowa sąsiadka.
Dopiero w tym momencie mogłem lepiej przyjrzeć się dziewczynie i stwierdzić, że jest nawet urodziwa.
Zresztą, coś w tym mieście nie widziałem za bardzo brzydkich ludzi.
Przetarłem kciukiem czubek nosa, posyłając nastolatce firmowy uśmiech numer trzydzieści cztery.
— Nivan, tak swoją drogą — dodałem.
Nie byłem pewien, czy przedstawienie się samym imieniem i tym samym przejście na „ty” było dobrym rozwiązaniem, jednak teraz było już raczej zbyt późno na odwrót. Mogłem więc tylko utrzymywać na ustach delikatny uśmiech, licząc na... Sam w sumie nie wiedziałem, co.

[Victorio?]

26 lut 2019

Od Tylera C.D Althea

    Znałem go. Tak. Był to mój partner biznesowy. Zawsze korzystał z tego, że gdy odprawiałem jakąś kochankę, albo była ona dla mnie bardzo problematyczna, to ten od razu brał ją pod swoje ciężkie skrzydła. Jednak z jedną było inaczej. Julie sama do niego lgnęła.
     - Może trochę grzeczniej? Nie jesteś u siebie, a u mnie i nie powinieneś podnosić głosu na moją kobietę - powiedziałem chłodno, nie siląc się na żadne zbędne uprzejmości. Sam z nich nie korzysta, to i ja nie muszę. Szczególnie wtedy, kiedy podchodzi ze mną z wyjątkową agresją.
     - Oh, już, przepraszam, urażony paniczu - parsknął pogardliwie, spoglądając na zegarek, by jeszcze bardziej podkreślić to, jak ma mnie gdzieś. Chwilę później podniósł wzrok. - To jak, Tylerek. Może mała wymiana? Trochę pieniążków za tą piękną panią i ja będę miał uciechę, a ty problem z głowy.
    Prychnąłem.
     - Nie. Jest moja i nie powinieneś jej dotykać nawet jednym palcem - powiedziałem ostro w jego stronę i objąłem Altheę w pasie, przyciągając ją bliżej siebie. Wręcz wbijając w moje ciało. Nie wiem, jakie były jej uczucia. Czy wolałaby zostać ze mną, czy też odejść z tym facetem. W tej chwili szczerze mówiąc średnio mnie to obchodziło, jak nie wcale.
     - Serio? Od samego początku, jak cię zobaczyłem, miałem wrażenie, że jest dla ciebie ciężarem. - Uśmiechnął się pod nosem, podchodząc bliżej. Nie spuszczał wzroku z dziewczyny. - Więc może mi ją oddasz, a sobie znajdziesz lepszą, hmm?
     - Jesteś zbyt pewny siebie - stwierdziłem, nie zmieniając ostrego wyrazu swojej twarzy. - Już usłyszałeś moją odpowiedź i nie zamierzam ani jej powtarzać, ani też zmieniać. - Rozejrzałem się dyskretnie po sali. Nikt zbytnio nie zwracał na nas uwagi. Pewnie myśleli, żę prowadziliśmy zwykłą, niezobowiązującą rozmowę. I dobrze. Lepiej, żeby było tak, niż inaczej.
     - A może dasz zadecydować swojej pięknej kobiecie, hmm? W końcu to powinna być jej decyzja, z kim chce się puszczać. - Uniósł jedną brew. Podpuszczał mnie, nie dość, że to widziałem, to do tego dobrze to czułem i wiedziałem, jakie kroki zamierza dalej poczynić.
    Westchnąłem ciężko, delikatnie gładząc Altheę po plecach. Powoli traciłem chęci na tę bezsensowną rozmowę. Całe szczęście, że dziewczyna milczała i nie wyglądała, że chce dodać od siebie jakieś parę groszy do rozmowy.
     - To ja za nią decyduje w tej sprawie - warknąłem już lekko zdenerwowany. Jego plan szedł w dobrym kierunku. - Dałbyś sobie spokój może, co? Nie dostaniesz jej.
     - Jak się nią znudzisz, to owszem. Albo będzie tak samo, jak z Julie. Nadal u mnie siedzi, wiesz? Chcesz się z nią spotkać? - Uśmiechnął się do mnie szyderczo.
    Zacisnąłem mocno jedną pięść. Fakt, że Julie uciekła do niego po trzech latach znajomości ze mną, doprowadził mnie do szewskiej pasji. a kłótnia, którą odbyliśmy przed jej odejściem, nadal siedzi w mojej pamięci. Trochę tego żałuję, fakt, ale nikt nie jest niezastąpiony. Już znalazłem zamiennik na jej miejsce i nie potrzebuję słyszeć o niej zbędnych słów.
     - Nie wspominaj mi nawet o tej dziwce - mruknąłem pod nosem. - I wybacz, ale muszę się teraz oddalić - dodałem po chwili bardziej opanowanym głosem i już odwracałem się do niego plecami, gdy ten dodał ironiczne i wypowiedziane z udawaną skruchą pytanie:
     - Poruszyłem drażliwy temat, co?
    Nie odezwałem się już. Nawet się też nie zatrzymałem. Jedynie pociągnąłem dziewczynę za nadgarstek, siląc się na delikatność i podszedłem razem z nią do stołu z przekąskami. Chwyciłem jedno ciastko z kremem kokosowym i wsadziłem je sobie do ust, powoli przeżuwając.
     - Wszystko w porządku? - Poczułem dłonie Althei, delikatnie zaciskające się na moim ramieniu. Pogładziła je czule, jakby wdzięczna, że nie oddałem jej w łapy tego gacha. Jednak ja, wyraźnie znerwicowany, pospiesznie strzepałem jej dłoń ze swojego ramienia.
     - Tak - westchnąłem ciężko. - A z tobą jak? - Zerknąłem na nią kątem oka.
     - Jest dobrze - powiedziała cichym głosem, spuszczając wzrok na swoje stopy. Chwilę później spytała tym samym tonem. - Kim dla ciebie była Julie?
    Westchnąłem ciężko. Kolejny raz słyszę od niej to pytanie, jednak inaczej sformułowane. Szczerze mówiąc nie miałem ochoty na głębsze zagłębianie się w moje relacje z kobietą, która już od dawna jest moją przeszłością, dlatego też odparłem zdawkowo:
     - Kochanką z dużym stażem i doświadczeniem.
     - Chyba nie tylko…
     - Coś ty się taka kuźwa ciekawska zrobiła? - warknąłem na nią groźnie, uważając na to, by nikt z towarzystwa nie zwrócił mi na to uwagi. - Nie wtrącaj nosa w nieswoje sprawy i idź zajmij się czymś pożytecznym. Ja muszę ochłonąć.
    Wtedy też bez słowa od niej odszedłem, zostawiając ją samą. Sam poszedłem po wielkich jak w pałacu schodach na górę. Tam szybko trafiłem na swój stary pokój, gdzie zamierzałem spędzić dzisiejszą noc. Oczywiście miejsce w łóżku obok mnie zagrzeje Althea, bo jakżeby inaczej, jednak jeszcze jej o tym nie mówiłem. Mogła się domyślić, że na noc nie wróci do swojej obskórnej i jebiącej żulami kamienicy. Wyglądała ona na gorszą porażkę, niż jaką byli niektórzy moi biznesowi przeciwnicy. Naprawdę, kurwa, od dawna nie widziałem brzydszej budowli, jednak przestańmy się nad tym rozdrabniać.
    Pierwsze, co zrobiłem, to ściągnąłem marynarkę z ramion i rzuciłem ją niedbale na schludnie pościelone łóżko. Wyglądało ono tak, jakby rzeczywiście domownicy oczekiwali mojego przyjścia. Chociaż fakt, często tu sypiam, więc tak zadbany i zawsze wysprzątany pokój to nic niesamowitego. Chwilę później na mojej marynarce wylądował krawat, a za nim reszta mojej garderoby. Gdy zostałem w samych bokserkach, złapałem za ręcznik, który leżał nieopodal. Kąpiel, szczególnie długa i wyjątkowo gorąca, mogła dobrze i skutecznie ukoić moje nerwy. I właśnie taki też miałem zamiar.
    Nie spieszyłem się. Nalałem wody do wanny w łazience, która była połączona z moją sypialnią i dolałem tam miętowego płynu do kąpieli. Zaraz potem zanurzyłem się po szyję w wodzie, rozkłądając ręce na prawie całym oparciu. Westchnąłem z ulgą. W końcu chwila dla siebie. W końcu mogę odpocząć od tłoku ludzi z fałszywymi uśmiechami i też tych, którzy denerwowali samą obecnością.
    Siedziałem tak chwilę w ciszy, gdy nagle usłyszałem kroki dochodzące zza drzwi. Ktoś coś rzucił na łóżko, za zaraz potem złapał za klamkę od łazienki. Zaraz potem drzwi uchyliły się, a w ich framudze dostrzegłem Altheę, której na policzkach rozkwitł rumieniec zaraz po tym, jak mnie zobaczyła.
     - P-przepraszam, m-mogłam pukać - wyszeptała cicho, odwracając wzrok. Parsknąłem cicho na tę jej reakcję i pokręciłem głową.
     - Nic się nie stało. Może się do mnie przyłączysz, hmm?


< Althea? >

+10 PD

Od Chloe CD. Axela

— Nie od ciebie. 
Te słowa spowodowały, że mój wzrok mimowolnie zatrzymał się na twarzy mężczyzny i utkwił na niej przez dłuższą chwilę. Dopiero teraz mogłam dokładniej przyjrzeć się nowemu znajomemu. Wyglądał na bardzo zadbanego elegancika, który w jakimś stopniu stara się kroczyć za panującą modą. Gęsta, kruczoczarna grzywka, charakterystyczne dla mężczyzny rysy twarzy i hipnotyzujące oczy napawały mnie pewnością, że stojący przede mną przystojniaczek musi mieć sporo grono znajomych, zapewne płci żeńskiej. Co więcej, pojawiają się we mnie pewne wątpliwości, czy aby na pewno jest on singlem, bo to aż dziwne, żeby facet o takim wyglądzie był samotny. 
Chloe, przestań analizować i skup się na chwili obecnej. 
Potrząsnęłam delikatnie głową, po czym wysunęłam dłoń do przodu i leniwie spojrzałam na zegarek. Za niecały kwadrans wybije piąta nad ranem, co nie zmienia faktu, że ciągle jest ciemno i pozostanie tak przez co najmniej półtorej godziny. Co więcej, temperatura dzisiaj była wyjątkowo niska, a ja toczyłam wewnętrzną walkę ze sobą nad tym, czy zaproponować Axelowi pozostanie w moim domu do ranka. Z jednej strony, powinnam to zrobić, jednak patrząc na to z innej perspektywy, znam tego mężczyznę od nieco ponad godziny, więc otworzeniu mu drzwi do domu jest czymś skrajnie irracjonalnym. 
Cholera, znowu za dużo myślisz. 
— Pomyślę nad tym. — kąciki mych ust nieznacznie się uniosły, tworząc delikatny, wręcz niewidoczny uśmiech. — Ale wypadałoby chyba podzielić się numerami, co? — zachichotałam cicho, po czym sięgnęłam do kieszeni płaszcza, aby wyciągnąć telefon. Chłopak zrobił to samo i takim oto sposobem w mojej skromnej liście kontaktów zawidniał Axel. Jakby tego było mało, alfabetyczne ułożenie sprawiło, że znajdował się najwyżej, przez co czułam się dosyć nieswojo. 
— Cóż, chyba musimy się już rozstać, co? — przygładził swoją nieokiełznaną, czarną grzywkę, obdarował mnie nieco zmieszanym spojrzeniem i wzdrygnął się z zimna. 
Może to, co zrobię, będzie wielkim błędem, ale nie mogę patrzeć na to, jak chłopak dygoce i udać się teraz do ciepłego domu. To byłoby skrajnie bezczelne. 
— Może zostaniesz na chwilę u mnie i nieco się ogrzejesz, hm? — uniosłam nieśmiało wzrok i oczekiwałam na odpowiedź. 
Mężczyzna zawahał się przez moment, jednak po chwili wyszczerzył swe śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu. 
— Nie chcę cię obciążać… — burknął ciszej. 
— Dobrze, nie gadaj tyle, tylko chodź. Nie zamierzam później czytać w gazetach, że młody chłopak z Avenley River skończył w szpitalu z powodu hipotermii. — wydałam z siebie cichy rechot i najwidoczniej byłam na tyle przekonująca, że Axel postanowił mnie posłuchać. 
Właśnie zmierzaliśmy do wnętrza budynku, a po chwili wychodziliśmy już z windy i przemierzaliśmy wąski korytarzyk, aby ostatecznie dotrzeć przed drzwi mojego mieszkania. 
Mozolnie sięgnęłam do kieszeni, po czym wyciągnęłam z niej kluczyk i wsadziłam go do zamka od drzwi, delikatnie przekręcając. Byliśmy już w środku. Oto moja ostoja. Ciasne, nieco zagracone mieszkanko w średniej klasy bloku. 
— Rozbierz się. — mruknęłam, a gdy zdałam sobie sprawę z dwuznaczności tego słowa, momentalnie na moją twarz wkradł się rumieniec. — W sensie, kurtkę. Tu jest wieszak. — wskazałam palcem, a po chwili wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam czyjeś chrapanie. 
Cholera. 
Gdy Axel ściągał buty, ja ruszyłam w kierunku źródła dźwięku i zauważyłam, że na mojej sofie śpi Jason. Świetnie, widzę, że postanowił przenocować sobie dzisiaj u mnie. Dlaczego mój przyjaciel jest tak wielkim pasożytem? 
Wydałam z siebie ciche westchnienie i nakryłam mężczyznę kocem, po czym ruszyłam w kierunku gościa i zaprosiłam go do kuchni. 
— Herbaty?

Axel?

Od Thomasa do Dianthe [Walentynki 2/2]

Czekaliśmy na szczęśliwą wybrankę, która wybierze sobie partnera na dzisiejszy wieczór. Każdy trzymał kciuki za Vincenta, ponieważ on jedyny był wolny, przed występem uśmialiśmy się także, co by było, gdyby fanka wybrała mnie; zajętego geja, który ma problem ze swoim chłopakiem. Co by z tego wynikło? Nie chciałem wiedzieć, ale szansa, że zostanę wybrany, była jak jeden do pięciu.  Mimo to moje szanse nieco wzrosły, ponieważ byłem tak jak Vincent, byłem piosenkarzem, a zazwyczaj to nich lecą dziewczyny; tylko czemu?
Drzwi garderoby się otworzyły, stanęła w nich szczupła, dość wysoka brunetka o długich włosach, spiętych w wysoki kucyk z prostą grzywką i dużych brązowych oczach z nosem na okularach. Delikatnie się uśmiechnęła.
- Dzień dobry.
- Cześć, ty jesteś szczęśliwa fanką? - dziewczyna lekko pokiwała głową, starając się uśmiechnąć. Nie wyglądała na typową zakochaną w nas dziewczynę, przypominała bardziej kogoś, kto pojawił się przypadkiem. To też by tłumaczyło jej zachowanie podczas losowania, w ogóle nie zdała sobie sprawy, że została wybrana.
- Świetnie. Nie tracąc czasu, z którym z nas chciałabyś pójść na romantyczną kolacje? - zapytał Harry, wskazując głównie na mnie i na Vincenta. Posłałem mu rozbawione spojrzenie i poklepałem po plecach, machając głową w jego stronę, dając znać dziewczynie, by wybrała jego. Ta bez ogródek zgodziła się na Vincenta, na którego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Dobry wybór – posłałem nieznajomej kciuki w górze i puściłem oczko. Vincent chwycił kurtkę i miał się już zbierać z „nową dziewczyną”, kiedy do pokoju wszedł kierownik występy. Miał zdezorientowane oczy, spojrzałem jakby sparaliżowanym wzrokiem na Vincenta, który był już w progu.

Od Conrada Cd Sarah

Kobyła pracowała zaskakująco przyjemnie. Była bardzo łatwa w zrozumieniu. Kiedy tylko wystawiałem lekko stopę, przyspieszała. Kiedy cofałem, zwalniała. Koń ideał. Pogoniłem ją parę ostatnich minut i zerknąłem na padok, na którym trening kończyła Sarah. Młoda zabawnie wypinała się w czasie skoku. Pokręciłem do siebie głową. Nie dojrzały pacan. Jest za młoda. Poza tym nie okłamujmy się. Stary cap jak ja nie powinien nawet na nią patrzeć. Dziecko, tyle mogłem o niej powiedzieć. W jej wieku jedyne, o czym myślałem to imprezy i zaliczanie kolejnych dziewczyn. Jezu, jak to parę lat zmienia. Zanim się zorientowałem, jej trening się zakończył. Zsiadła z karusa i ruszyła do stajni. Stwierdziłem, że to wyraźny sygnał dla mnie. Moja praca na dziś była skończona. Następny dzień zapowiadał się wyjątkowo ostro, miałem dwa spotkania biznesowe i parę spraw do omówienia, więc zmęczenie się fizyczne, było w zasadzie idealne. Odprowadziłem lekko zmęczoną kobyłę do boksu i zamknąłem drzwi. Wychyliłem się, patrząc, jak młoda ostrożnie zabiera się za rozsiodływanie konia. Coś mu tłumaczyła, powoli zdejmując siodło i odwieszając je na drzwi od boksu. To samo robiła, kiedy zdejmowała mu ogłowie i zakładała kantar. Wyszła z boksu nadal lekko zajęta sobą.
-Gotowa? -Podskoczyła wyraźnie zaskoczona nagłą obecnością mojej osoby. Podniosła na mnie wzrok i powiedziała:
-Tak. -Podeszła do boksu Joko i założyła jej ogłowie, poprawiając przy tym nachrapnik, który zabawnie zsuwał się klaczy z nosa. Podszedłem do boksu Jinxa i zabrałem się za szybkie siodłanie. Koń cierpliwie znosił moje manewry. Wyszedłem z ubranym koniem i spojrzałem na dziewczynę.
-Nie zgubiłaś czegoś? -Uśmiechnąłem się i zapiąłem swój toczek.
-W życiu. Zawsze jestem idealnie przygotowana. - Podeszła do boku konia i szybko wdrapała się na jego plecy. Westchnąłem i wsiadłem na swojego rumaka. Powoli wyjechaliśmy ze stajni, kierując się do lasku. Dorównywałem jej kroku, czując jak kobyła pod moimi udami, dosłownie rwie się do galopu.
-Wiec... Jakieś plany na jutro?- Starałem się zacząć jakaś normalną konwersację.
-O piątej zaczynam pracę z końmi, skończę koło dwunastej, więc do szesnastej jestem wolna i robię zupełnie nic, a ty? Masz jakieś? - Powoli wjechaliśmy pomiędzy drzewa.
-Ta... Jutro będę cały dzień w robocie. Mam spotkania i trochę do nadrobienia. Lubię to miejsce, mam luz, jeśli chodzi o normalne dni tygodnia, ale jak mus to czasem mus- Wzruszyłem ramionami i pospieszyłem wałacha, bo Sarah ruszyła kłusem.
-Każdy ma pracę. Cieszę się, że ty, chociaż masz luz, ja pracuję siedem dni w tygodniu – Przyznała i zakręciła w piaszczystą drogę.
-Niby tak, ale twoja wynika chyba z większej pasji. I nie masz małej dziewczynki do przekonywania o wszystkim... Czasem mam wrażenie, że to dziecko jest złote. A potem mam ochotę.... No nie wiem, znaleźć nianię albo coś i pójść na dwu dniowy spacer- Zatrzymałem Jinxa, bo przeszliśmy do stępu.
-Tak wiesz, bez zobowiązań.
-Tak, nie wiem, co to znaczy mieć dziecko, nie liczyć obowiązku, jakim są konie. - Odrobina sarkazmu.
-Oj.. To inny obowiązek, Chyba wiesz, o co mi chodzi no nie? Daj się starszemu panu wy marudzić. - Prychnąłem i rozejrzałem się. Las był przyjemnie cichy.
-Sama nie wiem, mi jest dobrze tak, jak jest, jeśli tobie też, to super, jeśli nie, to przecież dziecka się nie pozbędziesz... No, chyba że adopcja, ale nie wydajesz się skory na tę opcję.
-Niee... Nie zrobiłbym jej tego, nie chcę, żeby przeszła przez to... - Złapałem się gwałtownie grzywy konia i starałem utrzymać równowagę. Coś wyskoczyło z krzaków, tym czymś była sarna. Jinx się spłoszył i bardzo szybko ruszył przed siebie. Dopiero po chwili udało mi się złapać jakąś kontrolę nad wałachem. Było to jednak trudne. Wierzgnął i szarpnął łbem. Głośno zakląłem i starałem się jakoś zwolnić konia, który na ślepo gnał aktualnie w las. Nawet nie wiedziałem, gdzie biegł. Czułem, jak całe moje ciało się napina i stara zebrać najwięcej siły ile mogło. Oddaliliśmy się na tyle daleko, że zgubiłem Sarah. I to tak kompletnie. Środek lasu, a ja gnam na koniu. Silne szarpnięcie i nagle powędrowałem na ziemię. Próba złagodzenia upadku nie skończyła się najlepiej. Coś trzasnęło. Gwałtowny ból w ręku mnie ocucił. Przypływ adrenaliny zerwał mnie na nogi i kazał iść. Koń odbiegł, ja, szedłem nie wiadomo gdzie Idealny las. Rękę przycisnąłem do ciała, starając się nie ruszać nią w żadnym stopniu. Zdecydowanie coś uszkodziłem. Klepnąłem się po kieszeniach, telefonu brak. Kontakt ze światem, żaden. Powoli starałem się odnaleźć jakieś punkty zaczepne lasu. Pusto, zero kontaktu. Krzyknąłem. Zero odzewu. Super. Oparłem czoło o jedno z drzew i głośno wypuściłem powietrze. Ja pierdolę. Starałem się kontynuować marsz w nie określonym kierunku. Cisza lasu i chłód powoli dawały mi się we znaki. Jednak co jak co, ale wiosny to jeszcze nie było. Delikatnie potarłem uszkodzone ramię palcami i skrzywiłem się. Chyba złamana, nie byłem pewien, ale kiedyś już złamałem kość. Nos i piszczel dokładniej. Ale teraz nie miałem obok siebie stada ludzi. Nie byłem też pijany, co dałoby mi przynajmniej znieczulenie. Zakląłem i utrzymywałem tępo. Uradował mnie szum samochodów. Wyszedłem z lasu na asfalt. Nie kojarzyłem miejsca, ale lepsze to, niż samotny las. Pomachałem do pierwszego, lepszego pojazdu. Zjechał na pobocze.
,Sarah?>

Od Eliasa C.D Lucia

     Zimo, wypierdalaj stąd jak najdalej. Takie oto nachodziły mnie filozoficzne, godne oprawienia w ramkę myśli zaraz po tym, jak szyby w samochodach skuwał kurewsko uparty szron. Zima dała nam popalić. Ta jesień minęła tak, jakby zaciągnąć się fajką i wyrzucić ją w błoto, więc reasumując, nie odczułem cudownych, kolorowych, jesiennych barw, które przypominałyby mi rzygi kota, ani też sławnych depresyjnych humorów dotykające jakże wrażliwe, nastoletnie móżdżki. Deszcze bywały naprawdę w porządku. Tylko najgorzej z butami, zwłaszcza gdy są, cholera, białe. Ale przecież nie o tym mowa. Wraz z końcem tego pojebanego roku, w jakim nawet nie dostałem żadnego awansu, skończyła się również przerwa świąteczna. Trzeba było otworzyć z powrotem poradnię. Ale nie to jest najgorsze, a powrót do tych latających od punktu do punktu, spierdolonych umysłowo dzieciaków, które myślą, że coś wiedzą, ale wiedzą gówno. Ja wiem dużo. Jestem dorosły, a oni nie. Krótka piłka? Krótka! O ile piłka może taka być, ale po kiego Świętego Walentego czepiać się szczegółów.
     Moje auto ruszyło z dużej posesji, do której najchętniej wracałbym dzień w dzień. Jeszcze na polu widziałem smutno rżącą Isleen. Pewnie gdyby miała ręce, podniosłaby jedną teraz i pomachała. Też zrobiłbym to na jej miejscu. Tak czy siak, chcąc nie chcąc i tak dalej, wjechałem na ścieżkę, która miała mnie już całkiem wyprowadzić z tego urodziwego obrzeża. Minąłem ostatnie otulone jeszcze puchem działki, zanim pochłonął mnie gęsty las, a pośród niego wąska dróżka, na której łatwo o wypadek. Na całe szczęście uczniów, do szkoły dojechałem jednak w jednym kawałku, nawet całkiem uśmiechnięty na fakt, że znów mogę ich męczyć i będzie sprawiało mi to przeogromną radość. Kurwa. Ma się te mocne wejście.
     Skoro mowa o mocnym wejściu, nie obeszło się bez komentarza zaraz przy wkroczeniu na placówkę liceum. Wziąłem tak bardzo heteroseksualną torbę z potrzebnymi dokumentami, powiodłem spokojnym krokiem ku wejściu i niemal na wstępie objąłem swoim wzrokiem pierwszych uczniów. Po feriach, małe frajery. Życie od razu staje się lepsze, gdy wiesz, że inni mają gorzej.
     - Hej, Philip, dobrze widzieć twoją pryszczatą, czerwoną mordę!
     - Mam na imię Phill.
     - Tak jak powiedziałem. — Poszedłem dalej. Napotkałem siedzącą przy szeregu niebieskich szafek niejaką Lucię Santos. — Ej, Santos, bo ci tyłek odmarznie. Hemoroidy też podobno nie są zbyt przyjemnym doświadczeniem.
     - Ja też za tobą tęskniłam. — Dziewczyna uśmiechnęła się z przekąsem. Mocno zaleciało sarkazmem. Poważnie, nawet woźna Woodstock tak intensywnie nie jebie, a wygląda jak jeden wielki mop, którym zmyto odchody w stajni Isleen. Ups, Eliasie, gdzie kultura wobec kobiet?
     - Nieważne. Zacznij się w końcu uczyć, bo znowu będę zmuszony porozmawiać z twoim ojcem. Pewnie przy flaszce whisky. — Popadłem w zastanowienie, nie orientując się zbyt  szybko, że rozmowa zbiega na niewłaściwy tor. — Dobra, Santos, w takim razie nie ucz się. Pozdrów psa i siostrę, jak już będziesz w tej swojej żałosnej klitce. — I znów powędrowałem wzdłuż korytarza.
     Odnosiłem chyba zbyt mocne wrażenie, że chcę jak najszybciej dostać się do mojego gabinetu. Tylko on rozumie. Nie zadaje pytań. Kto by pomyślał, że największe zrozumienie znajdę właśnie w tych czterech ścianach będących częścią tak okropnej placówki. W głowie mi się jeszcze poprzewraca i zacznę myśleć o seksie z biurkiem. To by było dopiero ciekawe doświadczenie. Znów zapoznałem się z wypolerowaną powierzchnią, jeszcze pachnącą świeżymi środkami czystości. Gdy się przejechało palcem, nawet zostawał znikający ślad. Cu-do-wnie. Dla takich rzeczy się, kurwa, żyje. Fotel też miękki. Idealnie umiłował mój królewski tyłek. I cieszyłbym się dalej tymi szczegółami, ale nim zdążyłem chociaż położyć swoją pedalską teczkę na biurko, do gabinetu wbiła mi dyrektorka. Ta typiara, której do końca nie lubiłem, bo była sztywna jak widły w gównie.
     - Nie da mi pani chwili, hm? Dopiero tu wszedłem, nawet nie zdążyłem zdjąć kurtki, nos mi jeszcze odmarza, a już coś ode mnie chcą — skwitowałem humorystycznie. — To wszystko jest tak ciężkie, że zaraz dostanę depresji jak siedemdziesiąt procent uczniów tej szkoły.
     Lalunia chyba próbowała przetworzyć te informacje. Zaraz jednak potrząsnęła głową, jakby właśnie zorientowała się, że pierdolę bez sensu.
     - Przepraszam, panie Jeffersonie, ale będzie pan jednym z opiekunów na wycieczce kilkudniowej w góry.
     - Jeszcze tego mi brakowało. Dlaczego ja? — W zamyśleniu końcówka od okularów znalazła się w moich ustach delikatnie przygryzana.
     - Bo jest pan psychologiem.
     - Cholera, faktycznie. Dobra, kiedy to super przedsięwzięcie będzie miało miejsce? — Dosunąłem się do biurka.
     W zamian dostałem spięte agrafką parę kartek. Włożyłem okulary na nos i spojrzeniem przesunąłem po treści, na końcu której znajdowało się miejsce na mój podpis. Czytanie regulaminu i warunków jest dla frajerów. Opierając się więc na tej myśli, chwyciłem za długopis i złożyłem szybki podpis, nie bacząc na to, że kobicina patrzyła na mnie z konsternacją.
     - Gdzie jeszcze mam złożyć swój autograf?
     - Następna kartka. — Wskazała palcem.
     Formalności załatwione. Najzajebistszy psycholog na świecie jedzie w wielką podróż w góry posypane warstewką śniegu, ale z najgorszą klasą w szkole, w której między innymi uczyła się Lucianna Santos. Lucianna brzmi o wiele lepiej niż Lucia, lecz wybaczcie za tę dygresję.


— półtora tygodnia później —

     Wspominałem już o tym, by zima wypierdalała? Tak? Nie szkodzi, powtórzę jeszcze raz. Zimo, wypierdalaj. Znowu zmarzła mi cała twarz, szalik nie pomagał, a pierdolone dzieciaki spóźniały się nawet na zbiórkę, przez co musiałem stać jak ta ciota na pasach i czekać. Gdybym był kierowcą, pojechałbym jakiś kwadrans wcześniej. 
     - I komu tu tyłek odmarza? — Parsknęła młodsza Santos, która stała tu ze mną i paroma szczylami już od dobrych pół godziny.
     - Gdybym cię nie lubił, dostałabyś już ze dwie uwagi z marszu. — Zerknąłem na jej termos, z którego nadal wyłoniła się delikatna para, jaka mogła zamarznąć na wietrze. — Daj łyka i zapomnimy o sprawie.
     Dała mi go bez zbędnych przekleństw, dzięki czemu mogłem się nieco ogrzać.
     - Jakim cudem pojechałaś na trzydniową wycieczkę? Dofinansowanie tatusia? — Z powrotem włożyłem ręce w kieszeń.


Lucia?

Od Victorii do Nivana

Obudzić się w sobotę to chyba najgorsza rzecz, jaka mogła się przytrafić w życiu. Chęć zanużenia się w głęboki sen porwał Victorię na jeszcze kilka minut. Tylko nagły krzyk Gared'a mógł ją dostatecznie obudzić. Mimo nieopanowanych głosów szła powoli i mozolnie, nie zwracając uwagi na przerażenie współlokatora.
- Victoria!!! - krzyczał, stojąc na stołku - Tu jest mysz!!!
To był już standard. Dorosły facet, grający w metalowym zespole, boi się cholernych gryzoni. Dla tej dziewczyny rutyną już było odganianie wszystkich szczurów myszy itp. Przechodząc przez korytarz, złapała za szczotkę i zamachnęła się nią, uderzając przy okazji w żyrandol. Przedmiot dość mocną zatrząsł się i omal nie spadł. Vica nie przejmowała się tym i uderzała w podłogę jeszcze kilka razy. Dało się słychać tylko głuche krzyki Gared'a. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczyna zawinęła mocniej na siebie szlafrok i otworzyła drzwi. Przerażona mysz wybiegła przez małą szparę w wyjściu.
- Dzień dobry. - powiedziała Victoria ze znudzonym wyrazem twarzy.
- Nie wiem, czy taki dobry. Ja rozumiem, że ma pani bardzo dobre życie towarzyskie, ale nie trzeba zaraz budynku rozwalać! - powiedział delikatnie zdenerwowany szatyn.
Kobieta patrzyła na niego z lekką pogardą i zdziwieniem.
- Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy. - mrugnął - Prawie komputer mi spadł z biurka...
Odszedł z jeszcze większym oburzeniem. Dziewczyna zamknęła drzwi i spojrzała ze złością na współlokatora. On tylko niewinnie się uśmiechnął i zszedł ze stołka. Nie chciał wejść jej w drogę. Zażenowana początkiem tak miłego dnia weszła do pokoju i zaczęła ubierać się w pierwsze, lepsze sportowe ubrania. Narzuciła sobie na głowę kaptur i nie mówiąc nic, wyszła z mieszkania. Założyła słuchawki na uszy i puściła nową piosenkę Blutengel'a. Wyszła na ulicę i zaczęła biec przed siebie. Chodniki nie były bardzo zaludnione, więc biegło jej się z największą przyjemnością. Nagle tuż obok niej przeszedł ten sam szatyn, który rano urządził jej małą awanturę i trochę poniżył. Zapatrzona w niego kobieta biegła przez pewien czas z głową skierowaną w bok i... eh... uderzyła twarzą centralnie w znak. Na początku odruchowo złapała się za nos. Trochę krwi, ale nie za dużo. Kiedy nagle się ocknęła, gwałtownie zmieniła kierunek ruchu i pobiegła w stronę nieznajomego. Kiedy do niego podbiegła, stała chwilę w zupełnym bezruchu. Zupełnie zapomniała, że nadal na uszach ma słuchawki. Zdjęła je szybko, a facet tylko lekko uniósł brew, widząc jej zakrwawioną twarz.
- Ja chciałam przeprosić za dzisiejszy incydent. Eh... Goniłam mysz.
- Mysz powiada pani... - uśmiechnął się z zażenowaniem.
- Mogłabym to jakoś panu wynagrodzić? Może kawa? Dziś wieczorem? - zapytała.
- A pani towarzysz panią puści?
- Gared? E to tylko mój współlokator. Więc jak? - uśmiechnęła się jak małe dziecko i stanęła na palcach, by móc spojrzeć w oczy rozmówcy.

Nivan?