25 cze 2018

Od Davetha

Gruby pędzel wsunąłem między wargi, zostawiając brudny, zielony ślad na swojej komórce, gdy ta zaczęła wyć na alarm. Była dziewiąta rano, a ja zmarnowałem całą noc, na kończenie obrazu, który nadal nie był satysfakcjonujący. Westchnąłem cicho przyglądając się postaciom wymalowanym na płótnie, wydawały się być bez wyrazu. Gdyby dzieło nie było robione na zamówienie, najpewniej bym je spalił, a tak, nie pozostało mi nic innego jak pogodzić się z moją porażką. Przesunąłem palcami po włosach, czując jak zbijają się w grube pasma od brudu, a żołądek zaczął wykręcać się na boki domagając chociażby wody.
Cho*lera, ile czasu tu spędziłem?
Ponownie sięgnąłem po telefon, brudząc jego wyświetlacz jeszcze bardziej i spojrzałem na powiadomienia.
„Osiemnaście nieodebranych połączeń od: Tata”
Uśmiechnąłem się na ten widok, zadowolony z wściekłości, w jaką musiał wpadać co trzy połączenia, jednocześnie zastanawiając się, jakim cudem ani razu tego nie usłyszałem. Wspiąłem się na biurko siadając na nim po turecku i przyłożyłem telefon do ucha. Odebrał po dwóch sygnałach.
- Czy Ty masz pojęcie co narobiłeś?! Nie pamiętasz jak umawialiśmy się na spotkanie z Adamem?! To była Twoja szansa Ty niewdzięczny szczeniaku! – zaczął swój monolog, którym raczył mnie niemal każdego dnia. Jego wrzaski chyba odbijały się echem po pokoju, w którym przebywał, bo dam głowę, że jedno zdanie słyszałem trzy razy. Skupiając się na drugim zdaniu, próbowałem przypomnieć sobie, jakiego Adama miał na myśli.
- Tato – przerwałem mu, dając do zrozumienia, jak niewielkie znaczenie ma dla mnie jego złość – Chodzi Ci o tego mężczyznę od praktyk? – ostatni Adam jakiego poznałem był organizatorem praktyk psychologii klinicznej, w jednym z najlepszych szpitali w kraju.
I ja naprawdę bardzo nie chciałem brać w nich udziału.
- Tak i masz szczęście, że właśnie dla Ciebie zgodził się przełożyć spotkanie na dzisiaj – szczęście, czy pieniądze? – Jeśli nie zjawisz się u mnie w domu punkt dwunasta to pożegnaj się ze swoim mieszkaniem – zagroził i rozłączył się. Wypuściłem powietrze z płuc wolno analizując sytuację.
Mam dziś wypaść jak najlepiej przed facetem, który przez pół roku oddzieli mnie od całego mojego świata, tylko dlatego, że mój tatuś tak chce?
Kąciki moich ust powędrowały w górę, a w głowie powoli rodził się plan.
- W takim razie byle do dwunastej – mruknąłem o siebie opuszczając pokój.
***
Zdyszany zostawiłem rower na podjeździe do rodzinnego domu, otaczając wzrokiem posesję. Właściwie to nic się nie zmieniła od moich ostatnich odwiedzin. Mam wrażenie, że zgadzała się nawet ilość liści na krzakach przed bramą. Zdumiony dokładnością pracowników mojego ojca powoli przekroczyłem wielkie, białe mury, witając znienawidzone znajome tereny. Jakby za dotknięciem magicznej różdżki, drzwi do budynku otworzyły się, nim zdążyłem nacisnąć klamkę. Dlaczego los tak każe człowieka i pierwszym co wita go w rodzinnym domu to trzy klony po przeszczepach, który uniemożliwił mruganie.
- Ojciec was wytresował na obronne suki? – mruknąłem patrząc na twarze… twarz? Moich trzech braci, bliźniaków. Ci, na których honor śmiałem nadepnąć w tym samym momencie poprawili zbyt ciasne krawaty piorunując mnie wzrokiem.
Może to właśnie brak tlenu odbierał im wolną wolę?
Nie martwiąc się białą, połyskującą podłogą przeszedłem przez korytarz zostawiając mokre ślady po swoich butach. Podszedłem do kolejnych, tym razem mniejszych drzwi, gdzie zamiast armii robotów, powitało mnie moje lustrzane odbicie. Świeżo umyte włosy były nieco roztrzepane od mocnego wiatru, ale to jedynie dodawało mi niechlujstwa. Zsunąłem wzrok nieco niżej na luźno wiszący krawat, który w towarzystwie trzech rozpiętych guzików i wypuszczonej koszuli ze spodni, wyglądałem jakbym wyszedł z burdelu, nie z domu. Uwieńczeniem mojego stroju były czarne, bose nogi, buty rzuciłem na podłogę. Artyzm w ludzkiej skórze.
- Mam nadzieję, że to Ty Davethcie Fredriku Solberg! – potężny głos i głośne tupanie butów wartych więcej niż dusza właściciela nasilały się gdy stwór się do mnie przybliżał. Spojrzałem na siwiejącą czuprynę mojego ojca. Nie wiem, czy to moja wyobraźnia, czy włosy rzeczywiście stawały mu dęba, zawsze gdy się złościł. Dopadł mnie i położył rękę na ramieniu, piorunując wzrokiem. – Nie możesz się tak pokazać, wyglądasz jak bezdomny! Czy Ty musisz wszystko niszczyć? – zniszczyć? Jeśli głupi strój i kilka plam na podłodze podnosi do rangi zniszczenia, to wyłysieje jeszcze przed trzynastą. – Musimy Cię przebrać – warczący gardłowy głos usilnie starał się wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Mężczyzna chwycił mnie za nadgarstek i pchnął jakby z zamiarem wyprowadzenia z pomieszczenia, przerwał mu jednak dzwonek do drzwi. Na jego pokrytej zmarszczkami twarzy odmalował się strach. Aż tak bardzo chciał się mnie pozbyć? Starsza pani, której nie kojarzyłem przebiegła koło nas i kompletnie nie zrażona sytuacją z szerokim uśmiechem otworzyła drzwi. My sami w pełnym skupieniu i milczeniu obserwowaliśmy, jak w progi domu, dumnym krokiem wkracza dwóch mężczyzn. Może ojciec i syn? Tata wypuszczając mnie ze swoich oślizgłych macek, poprawił koszulę i ruszył na spotkanie z panem A. i tym drugim. Ja natomiast z niekrytym zadowoleniem ruszyłem w te pożałowania godną maskaradę.
- Witam panów! – mój tata rozkładając bezradnie ręce na boki, rozejrzał się teatralnie po pomieszczeniu, przyjmując zatroskany wyraz twarzy – Wybaczcie mi ten okropny bałagan, ale mój syn właśnie – w tym momencie najstarszy z zebranych zawiesił głos. No dawaj, pokaż na co Cię stać – Wrócił z jazdy konno – prychnąłem w duchu na te słowa. Korzystając z pola do popisu, jakie dał mi ojciec, wyrzuciłem pierwszy as z rękawa – Oh tak – wtrąciłem, wychodząc delikatnie przed ojca – To ujeżdżanie – mruknąłem sugestywnie w stronę starszego gościa – Było wyjątkowo udane – chociaż stałem do niego tyłem widziałem jak na twarzy mojego taty maluje się buracza czerwień, a nasi goście okryli zażenowaniem swój uśmiech
- Ja naprawdę za niego przepraszam, on po prostu jest zmęczony – mój rodziciel próbując uratować sytuację, wziął mnie pod ramie i przyciągnął nieco bliżej – Może przejdziemy do salonu, tam moglibyśmy omówić szczegóły podejmowanych decyzji na spokojnie – zapraszającym gestem ręki wskazał przybyłym drogę do właściwego pokoju, gdzie ta sama kobieta, która wpuściła ich do środka, krzątała się po pokoju z filiżankami herbaty – Tak więc… - kontynuował mój ojciec, czując, że nikt poza nim nie ma zamiaru się odezwać – Jak już wiesz, Adamie, o ile wolno mi mówić Ci na Ty – zgodnie z manierami, odczekał aż psycholog skinie głową, a ja usiadłem po turecku na jednym z foteli. Tata spojrzał błagalnym wzrokiem na mnie i moje bose stopy, na co odpowiedziałem dziecięcym uśmiechem – Mój syn jest na trzecim roku studiów psychologicznych ze specjalizacją kliniczną. Nie powiem, że nie jestem z niego dumny
- Nigdy nie mówisz – wciąłem się po raz kolejny, zarzucając nogi na oparcie – Ale kontynuuj
- Młody człowieku – donośny głos, przesiąknięty zakłopotaniem, zwrócił się do mnie – Czy Ty aby na pewno chcesz brać udział w moich praktykach? – moja dusza w tym momencie śmiała się i tańczyła jak nastolatka. To było to czego chciałem. Odchrząknąłem znacząco, ścisnąłem nieco krawat i opuściłem nogi z fotela. Zmierzyłem spokojnym i przyjaznym spojrzeniem wszystkich zebranych i rzekłem uprzejmie:
- Chyba tylko po to, żeby wziąć lekcje wspomnianego ujeżdżania od pana syna – bezczelny? Wulgarny? Niewychowany! Najmłodszy Solberg lekceważy znanego psychologa, może sam go potrzebuje? Witajcie nagłówki gazet. Wypowiedziane przeze mnie słowa przelały szalę goryczy. Starsi mężczyźni pobledli, a syn pana psychologa posłał mi delikatny uśmiech, na co parsknąłem śmiechem. Nie miałem zamiaru dłużej przejmować się wizją mojego ojca i podszedłem do niego, zbliżając wargi do jego ucha.
- No dawaj, zabierz mi mieszkanie, zniszcz do końca zdeptany wizerunek całej rodziny – wysyczałem i opuściłem pokój. Nie wiedziałem czy byłem zadowolony z tego co zrobiłem, każdy krok który oddalał mnie od domu, przybliżał wyrzuty sumienia. Nie wobec ojca, wobec rozzłoszczonego człowieka, który naprawdę chciał dobrze.
Jednak było warto…
Wciąż bez butów pognałem do domu na rowerze i pognałem prosto do łazienki, by zażyć odświeżającej kąpieli. Chcąc odespać zarwane noce wkopałem się prosto w pościel zimnego łóżka, by nie umrzeć przed jutrzejszym spotkaniem z kupcem mojego obrazu, a obudził mnie dźwięk telefonu…
- Gdybym mógł, byłbyś już martwy – wysyczał mój ojciec mącąc moje słodkie senne wizje o ósmej rano – Tymczasem wiedz, że za trzy godziny masz swoje spotkanie z psychologiem, niech on Cię ratuje.


Elias? xd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz