Ręka na policzku, poklepanie policzka, uśmiech i ta mina, że mam nie pierdolić, chociaż doskonale wiedziała, że nie mam zamiaru przestać i że będę dramatyzować i że czuję się jak osiemdziesiąte pierwsze koło u wozu i że to wszystko w ogóle mi się nie podoba, a tak właściwie, to zupa była za słona i basta.
— Nivan, mam pieniądze, nie przymieram z głodu, przed chwilą zmieniłam tabliczkę na czerwoną, bez przesady, jeden dzień urlopu nie zrobi mi krzywdy — rzuciła z jeszcze szerszym uśmiechem, rękami przyklejonymi do bioder i postawą „tak, ja jestem panią Przewalską”. — I nie widzę w dobrej wódce o ósmej rano nic złego, kompletnie nie rozumiem twojego zdziwienia, Oakley — dodała jeszcze, prychając czysto teatralnym tonem, a następnie tylko odwracając się na pięcie, byle ruszyć w stronę zaplecza, zamiatając biodrami i krótkimi nóżkami przez całą długość kwiaciarni, na co westchnąłem cicho i pokręciłem głową, a gdy przyniosła pierdoloną wódkę i pierdolone kieliszki, miałem je ochotę roztrzaskać o łeb. Jeszcze nie wiedziałem tylko, czy jej, czy swój.
— Tylko po jednym, obiecuję. Później przejdziemy na herbatę lub kawę, co ty tam lubisz.
Skrzywiłem się i zerknąłem na nią, tym typowym wzrokiem „Nie pierdol” pomieszanym z „Daj mi spokój”.
— Ja tylko chciałem kupić kwiatki, Wandziuś, dajże spokój, nie powinniśmy — burknąłem, odwracając wzrok od czystej, która ostatnimi czasy jakoś mi śmierdziała i nieszczególnie miałem ochotę wychylać kieliszek.
Chyba po ostatniej imprezie.
Tak, zdecydowanie po niej.
Chyba.
Tak.
Może.
Oby.
23 wrz 2018
Od Lucii C.D Althea
Mimo tego, że mężczyzna szeptał, i tak mogłam wyraźnie usłyszeć to, co chciał przekazać mojej siostrze.
- Dalej zaglądasz mężczyznom w rozporki, gdy przychodzi taka potrzeba? - szepnął jej do ucha, a jej twarz momentalnie przybrała wygląd strasznie czerwonego buraka. Nagle, jak grom z jasnego nieba, wróciły do mnie stare wspomnienia. Wieczory, kiedy siostra wracała późno w nocy, z siniakami na ramionach i nadgarstkach, z nie za dużym plikiem pieniędzy w dłoni, próbując mi wcisnąć kit, że są z napiwków. Zdarzały się też chwile, kiedy takie powroty o pierwsze, drugiej czy też trzeciej w nocy stawały się normą. Nigdy nie pytałam o to, gdzie była, bo podświadomie dobrze wiedziałam, że robi coś okropnego, bym to ja nie musiała tego robić. Naprawdę szanowałam jej działania, ale zawsze miałam wrażenie, że istnieje inne wyjście. I na pewno takie gdzieś było.
- No co? Jestem miastowym monitoringiem skuteczniejszym niż te babcie w oknach. Wiem wszystko. To, że ładna, młoda dziewczyna czasami się kurwi, też wiem. Niefajnie. Nie, kurwa, fajnie - powiedział głośniej Jefferson, po zobaczeniu reakcji mojej siostry.
- Idź do diabła - warknęła mu prosto w twarz, zaciskając ręce w pięści. Po jej spojrzeniu można było poznać, jak strasznie ranią ją wypowiedziane przez niego słowa. Wszyscy dobrze wiemy, że [według niej] nie miała żadnego innego wyboru. Niepotrzebnie zaczął rozdrapywać stare, już zarośnięte rany, doprowadzając je na nowo do krwawienia. Gdybym mogła cofnąć czas, to z pewnością połowę jej ciężaru wzięłabym na swoje barki. Nawet jeśli miałabym to zrobić bez jej wiedzy.
Westchnęłam cicho i weszłam im w rozmowę, chcąc ukrócić mojej siostrze katusze.
- Pytał cię ktoś o zdanie w tej sprawie? - spytałam, podnosząc na niego powoli swój wzrok. Złapałam wtedy jednocześnie za rękę mojej siostry, ciągnąć ją bardziej w swoją stronę, by w końcu zatopić jej ciało w moim czułym uścisku.
- M… - zaczął słowo, lecz nawet go nie skończył, bo momentalnie mu przerwałam.
- To zamknij swoją zarośniętą jadaczkę i przestań kurwa rozdrapywać stare rany, co? Zajebisty z ciebie psycholog.
Na moje słowa i on i moja siostra zmarszczyli brwi. Raczej nie spodziewali się usłyszeć przekleństwa, wydostającego się wprost z moich ust. W tej samej chwili do pomieszczenia wrócił ojciec, wkładając sobie telefon do tylnej kieszeni spodni.
- … Coś się stało? - spytał, patrząc na nas trzech i dziwiąc się, że siedzimy w całkowitej ciszy. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, do “boju” wkroczył on. Jefferson.
- Za niedługo twoja młodsza córka będzie większym skurwysynem niż ja. Chociaż nie, tego nie dałoby się zrobić. - Przewróciłam oczami na jego słowa, nadal trzymając w ramionach moją siostrę, albo raczej teraz to ona trzymała w nich mnie. Brodę miała położoną na mojej głowie i powoli sunęła dłonią po moich plecach, czule głaszcząc.
- O czym ty... - Mężczyzna zmarszczył brwi, a zdanie przerwał mu Jefferson krótkim, można było wyczuć, że sztucznym śmiechem.
- Mniejsza. Skupmy się na was, pszczółki. Dźganie się waszymi żądłami nie ma końca. Wiecie, co się dzieje z pszczołą, gdy kogoś ujebie i straci żądło? Umiera. ... Trochę złe porównanie, bo wy nie umrzecie. To wasza relacja powoli umiera. Ha! Nadal jestem zajebisty w metaforach! - Jego monolog przerwał kolejny śmiech, wydostający mu się z ust. Przez chwilę zastanawiałam się, co z nim jest nie tak. Za dużo marihuany, LSD, czy co on tam bierze, że jest taki “wesoły”. Nie wiem czemu, ale nie bardzo mi to w nim pasowało. No ja rozumiem, że taki jest jego charakter, ale… No dobra, nie przywykłam do widoku tak beztroskiego i pierdolącego otaczający go świat człowieka. To jest dla mnie nowość.
- Masz coś jeszcze do po… - zaczął mówić mój ojciec, lecz niestety, po raz kolejny głos zabrał mu jego przyjaciel.
- Zaczynamy terapię dziwki! I to nie taką byle jaką terapię, a terapię rodzinną - uśmiechnął się szeroko, na ten swój popieprzony sposób i spojrzał na nas wszystkich. - Ach, no wiem, że się cieszycie. Jeszcze robię to za darmo. ZA DARMO! Pojebało mnie!
- Tak, ale ja się nie pisałam na żadną terapię rodzinną - Althea weszła mu w słowo, odrywając mnie powoli od siebie i marszcząc drzwi.
- Chuj mnie to obchodzi, trzeba was postawić do pionu, bo jesteście jak małe rozwydrzone bachory. Idziemy na miasto spędzić trochę czasu ze sobą. - Jego głos nie wyrażał propozycji. Można powiedzieć, że był jak rozkaz.
No to się wpakowaliśmy…
- Dalej zaglądasz mężczyznom w rozporki, gdy przychodzi taka potrzeba? - szepnął jej do ucha, a jej twarz momentalnie przybrała wygląd strasznie czerwonego buraka. Nagle, jak grom z jasnego nieba, wróciły do mnie stare wspomnienia. Wieczory, kiedy siostra wracała późno w nocy, z siniakami na ramionach i nadgarstkach, z nie za dużym plikiem pieniędzy w dłoni, próbując mi wcisnąć kit, że są z napiwków. Zdarzały się też chwile, kiedy takie powroty o pierwsze, drugiej czy też trzeciej w nocy stawały się normą. Nigdy nie pytałam o to, gdzie była, bo podświadomie dobrze wiedziałam, że robi coś okropnego, bym to ja nie musiała tego robić. Naprawdę szanowałam jej działania, ale zawsze miałam wrażenie, że istnieje inne wyjście. I na pewno takie gdzieś było.
- No co? Jestem miastowym monitoringiem skuteczniejszym niż te babcie w oknach. Wiem wszystko. To, że ładna, młoda dziewczyna czasami się kurwi, też wiem. Niefajnie. Nie, kurwa, fajnie - powiedział głośniej Jefferson, po zobaczeniu reakcji mojej siostry.
- Idź do diabła - warknęła mu prosto w twarz, zaciskając ręce w pięści. Po jej spojrzeniu można było poznać, jak strasznie ranią ją wypowiedziane przez niego słowa. Wszyscy dobrze wiemy, że [według niej] nie miała żadnego innego wyboru. Niepotrzebnie zaczął rozdrapywać stare, już zarośnięte rany, doprowadzając je na nowo do krwawienia. Gdybym mogła cofnąć czas, to z pewnością połowę jej ciężaru wzięłabym na swoje barki. Nawet jeśli miałabym to zrobić bez jej wiedzy.
Westchnęłam cicho i weszłam im w rozmowę, chcąc ukrócić mojej siostrze katusze.
- Pytał cię ktoś o zdanie w tej sprawie? - spytałam, podnosząc na niego powoli swój wzrok. Złapałam wtedy jednocześnie za rękę mojej siostry, ciągnąć ją bardziej w swoją stronę, by w końcu zatopić jej ciało w moim czułym uścisku.
- M… - zaczął słowo, lecz nawet go nie skończył, bo momentalnie mu przerwałam.
- To zamknij swoją zarośniętą jadaczkę i przestań kurwa rozdrapywać stare rany, co? Zajebisty z ciebie psycholog.
Na moje słowa i on i moja siostra zmarszczyli brwi. Raczej nie spodziewali się usłyszeć przekleństwa, wydostającego się wprost z moich ust. W tej samej chwili do pomieszczenia wrócił ojciec, wkładając sobie telefon do tylnej kieszeni spodni.
- … Coś się stało? - spytał, patrząc na nas trzech i dziwiąc się, że siedzimy w całkowitej ciszy. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, do “boju” wkroczył on. Jefferson.
- Za niedługo twoja młodsza córka będzie większym skurwysynem niż ja. Chociaż nie, tego nie dałoby się zrobić. - Przewróciłam oczami na jego słowa, nadal trzymając w ramionach moją siostrę, albo raczej teraz to ona trzymała w nich mnie. Brodę miała położoną na mojej głowie i powoli sunęła dłonią po moich plecach, czule głaszcząc.
- O czym ty... - Mężczyzna zmarszczył brwi, a zdanie przerwał mu Jefferson krótkim, można było wyczuć, że sztucznym śmiechem.
- Mniejsza. Skupmy się na was, pszczółki. Dźganie się waszymi żądłami nie ma końca. Wiecie, co się dzieje z pszczołą, gdy kogoś ujebie i straci żądło? Umiera. ... Trochę złe porównanie, bo wy nie umrzecie. To wasza relacja powoli umiera. Ha! Nadal jestem zajebisty w metaforach! - Jego monolog przerwał kolejny śmiech, wydostający mu się z ust. Przez chwilę zastanawiałam się, co z nim jest nie tak. Za dużo marihuany, LSD, czy co on tam bierze, że jest taki “wesoły”. Nie wiem czemu, ale nie bardzo mi to w nim pasowało. No ja rozumiem, że taki jest jego charakter, ale… No dobra, nie przywykłam do widoku tak beztroskiego i pierdolącego otaczający go świat człowieka. To jest dla mnie nowość.
- Masz coś jeszcze do po… - zaczął mówić mój ojciec, lecz niestety, po raz kolejny głos zabrał mu jego przyjaciel.
- Zaczynamy terapię dziwki! I to nie taką byle jaką terapię, a terapię rodzinną - uśmiechnął się szeroko, na ten swój popieprzony sposób i spojrzał na nas wszystkich. - Ach, no wiem, że się cieszycie. Jeszcze robię to za darmo. ZA DARMO! Pojebało mnie!
- Tak, ale ja się nie pisałam na żadną terapię rodzinną - Althea weszła mu w słowo, odrywając mnie powoli od siebie i marszcząc drzwi.
- Chuj mnie to obchodzi, trzeba was postawić do pionu, bo jesteście jak małe rozwydrzone bachory. Idziemy na miasto spędzić trochę czasu ze sobą. - Jego głos nie wyrażał propozycji. Można powiedzieć, że był jak rozkaz.
No to się wpakowaliśmy…
< Alti misiu? >
Od Adama C.D Dearden
Ten dzień zaczyna się dosyć normalnie, bez żadnych, nietypowych dla innych ludzi udziwnień, które można spotkać w moim domu. Raz to pies mnie spycha z mojego własnego łóżka, raz siostra przychodzi, by nakrzyczeć i pozrzędzić, czasem też budzą mnie moi siostrzeńcy, żebym jakoś umilił im czas przesiedziany w domu. Cały czas muszę być w ruchu i przez to czasem nawet mało sypiam. Nikt nie daje mi spokoju ani na chwilę, a ja nie narzekam. Przywykłem.
Startuję więc z moją poranną rutyną. Budzę się, wstaje, ogarniam, jem śniadanie z rodziną i jadę do pracy razem z bratem, ewentualnie też bez niego. Dzisiaj wyjątkowo wyruszam w drogę sam. Omawiam te wszystkie czynności w wielkim skrócie. Tak wielkim, że zabiliby mnie, gdybym dopisał do tego choć jedno słowo więcej. Dobry żart na początek dnia. Ha! Ubaw po pachy. Uśmiałem się, że aż mi siebie żal.
Godziny, które spędzam w pracy, mijają mi nad wyraz spokojnie i przyjemnie. Nic szczególnego się nie dzieje. Wykonuje swoje obowiązki. Czasem nawet je przerywam, by pomóc przez chwilę na sali, albo zająć się zamówieniami w kuchni. Od jakiegoś czasu nasza knajpa cierpi na brak kelnerów. Mamy ich dwóch na krzyż, a nikt więcej się nie zgłasza. Dlatego też każdy, kto ma wolne ręce, wchodzi na salę. Mówiąc każdy, mam na myśli nas, właścicieli. Mnie, mojego brata, starszą siostrę i ojca, który tak szczerze to rzadko tu zagląda.
- Która godzina? - pytam brata, zajmując miejsce przy barze. Kładę obok mojej szklanki z sokiem pomarańczowym notesik z zamówieniami i wzdycham głęboko. Napiłbym się piwa, ale w pracy mi nie wypada.
- Coś koło osiemnastej albo dziewiętnastej - mówi, przecierając ścierką kolejne szklanki. Jeszcze tylko parę godzin. To minie, jak z bicza strzelił.
Wtem do moich uszu dociera dźwięk tłuczonego szkła. Jednak nie decyduje się spojrzeć w tamtą stronę. Tutaj talerze rozbija się częściej niż przeciętnie w innych knajpach. Nie jest to dla mnie żadna nowość, więc nie reaguje. A powinienem. W końcu z westchnieniem odwracam się na krześle, by z niego wstać i posprzątać bałagan, jaki ktoś zrobił. Jednak drogę toruje mi dziewczyna, która prawdopodobnie była sprawczynią całego zajścia.
Posyłam kobiecie krzepiący uśmiech i wstaje z krzesła, mówiąc, jak gdyby nigdy nic.
- Nic się nie stało. Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś stłukł talerz - mówię, jakby czytając jej w myślach. Dziewczyna oddycha z ulgą. Spodziewała się zapewne jakiejś awantury, jednak ja nie zamierzam robić wielkiego szumu o jeden talerz. Stało się i zdarzyć się to może każdemu. Można by rzec, że to weszło w krew ludziom. No bo kto nie lubi sobie czasem stłuc całej zastawy? Tak… powinienem dłużej spać.
Nie zauważam nawet momentu, gdy podchodzi do mnie Lydia - pięcioletnia córka mojej kuzynki. To już chyba standard, że przyprowadzamy do knajpy młodsze pokolenie i raczej nikt nie widzi w tym nic dziwnego. Powinni się powoli uczyć co i jak. W końcu kiedyś przejmą ten rodzinny biznes.
Lydia nie pytając mnie ani nikogo innego o zdanie, po prostu zabiera się za sprzątanie. Dostrzegam nawet, że to nie pomoc ją interesuje, ale jej rówieśnik, z którym zaczyna sobie gawędzić jak gdyby nigdy nic, pośród rozbitego szkła.
Wzdycham głęboko i nie myśląc dłużej łapię dziewczynkę za rękę, odwracając ją w moją stronę. Klękam powoli przed nią i wskazuje ruchem głowy na pozostałości po talerzach.
- Porozmawiasz sobie z nim, jak posprzątamy szkło - szepczę, śmiejąc się cicho, widzę rozkwitające na jej policzkach czerwone rumieńce. - Ewentualnie odciągnij go na bok, żeby przypadkiem się nie skaleczył - podsuwam jej myśl, a ona nie dodając nic od siebie, nie odzywając się do mnie ani jednym słowem, po prostu odchodzi, by odciągnąć chłopczyka na bok i beztrosko z nim zacząć rozmawiać.
Wzdycham cicho pod nosem i podnoszę się, by po chwili pomóc klientom posprzątać cały ten bajzel, który się tutaj zrobił. Nawet w miarę szybko się z tym uwinęliśmy. Jednak nie obeszło się bez poszkodowanych. Dziewczyna, która wcześniej podeszła do mnie przy barze, teraz stała z dość silnie krwawiącą ręką. Ze ściągniętymi brwiami i opanowanym wyrazem twarzy proponuję jej pomoc, w opatrzeniu rany, którą ona po chwili namysłu przyjmuje. Prowadzę ją do służbowej łazienki i nie zastanawiając się dłużej, podkładam jej dłoń pod bieżącą wodę i wyjmuje apteczkę z szafki pod umywalką. Wyciągam to, czego potrzebuję najbardziej - bandaże i wodę utlenioną - ale także i zaczynam zagadywać dziewczynę.
- Jak się nazywasz? - podsuwam jej najprostszą, naprawdę najłatwiejszą inicjację rozmowy, która zazwyczaj… nie zazwyczaj, zawsze wypala.
- Dearden - odpowiada po chwili ciszy, patrząc zestresowana na dość duże ilości szkarłatnej cieczy spływającej jej po dłoni i brudzącej białą, dosłownie dzisiaj mytą umywalkę. Ale ona o tym nie wie, że akurat dzisiaj zachciało mi się sprzątać łazienkę. - A ty?
- Adam - mówię wręcz momentalnie, polewając ranę wodą utlenioną, a chwilę później już obwiązując jej dłoń bandażem. - Lydia chyba zaczęła dogadywać się z twoim bratem, chociaż nie wiem, nie widziałem ich z bliska, może być zupełnie odwrotnie.
Startuję więc z moją poranną rutyną. Budzę się, wstaje, ogarniam, jem śniadanie z rodziną i jadę do pracy razem z bratem, ewentualnie też bez niego. Dzisiaj wyjątkowo wyruszam w drogę sam. Omawiam te wszystkie czynności w wielkim skrócie. Tak wielkim, że zabiliby mnie, gdybym dopisał do tego choć jedno słowo więcej. Dobry żart na początek dnia. Ha! Ubaw po pachy. Uśmiałem się, że aż mi siebie żal.
Godziny, które spędzam w pracy, mijają mi nad wyraz spokojnie i przyjemnie. Nic szczególnego się nie dzieje. Wykonuje swoje obowiązki. Czasem nawet je przerywam, by pomóc przez chwilę na sali, albo zająć się zamówieniami w kuchni. Od jakiegoś czasu nasza knajpa cierpi na brak kelnerów. Mamy ich dwóch na krzyż, a nikt więcej się nie zgłasza. Dlatego też każdy, kto ma wolne ręce, wchodzi na salę. Mówiąc każdy, mam na myśli nas, właścicieli. Mnie, mojego brata, starszą siostrę i ojca, który tak szczerze to rzadko tu zagląda.
- Która godzina? - pytam brata, zajmując miejsce przy barze. Kładę obok mojej szklanki z sokiem pomarańczowym notesik z zamówieniami i wzdycham głęboko. Napiłbym się piwa, ale w pracy mi nie wypada.
- Coś koło osiemnastej albo dziewiętnastej - mówi, przecierając ścierką kolejne szklanki. Jeszcze tylko parę godzin. To minie, jak z bicza strzelił.
Wtem do moich uszu dociera dźwięk tłuczonego szkła. Jednak nie decyduje się spojrzeć w tamtą stronę. Tutaj talerze rozbija się częściej niż przeciętnie w innych knajpach. Nie jest to dla mnie żadna nowość, więc nie reaguje. A powinienem. W końcu z westchnieniem odwracam się na krześle, by z niego wstać i posprzątać bałagan, jaki ktoś zrobił. Jednak drogę toruje mi dziewczyna, która prawdopodobnie była sprawczynią całego zajścia.
Posyłam kobiecie krzepiący uśmiech i wstaje z krzesła, mówiąc, jak gdyby nigdy nic.
- Nic się nie stało. Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś stłukł talerz - mówię, jakby czytając jej w myślach. Dziewczyna oddycha z ulgą. Spodziewała się zapewne jakiejś awantury, jednak ja nie zamierzam robić wielkiego szumu o jeden talerz. Stało się i zdarzyć się to może każdemu. Można by rzec, że to weszło w krew ludziom. No bo kto nie lubi sobie czasem stłuc całej zastawy? Tak… powinienem dłużej spać.
Nie zauważam nawet momentu, gdy podchodzi do mnie Lydia - pięcioletnia córka mojej kuzynki. To już chyba standard, że przyprowadzamy do knajpy młodsze pokolenie i raczej nikt nie widzi w tym nic dziwnego. Powinni się powoli uczyć co i jak. W końcu kiedyś przejmą ten rodzinny biznes.
Lydia nie pytając mnie ani nikogo innego o zdanie, po prostu zabiera się za sprzątanie. Dostrzegam nawet, że to nie pomoc ją interesuje, ale jej rówieśnik, z którym zaczyna sobie gawędzić jak gdyby nigdy nic, pośród rozbitego szkła.
Wzdycham głęboko i nie myśląc dłużej łapię dziewczynkę za rękę, odwracając ją w moją stronę. Klękam powoli przed nią i wskazuje ruchem głowy na pozostałości po talerzach.
- Porozmawiasz sobie z nim, jak posprzątamy szkło - szepczę, śmiejąc się cicho, widzę rozkwitające na jej policzkach czerwone rumieńce. - Ewentualnie odciągnij go na bok, żeby przypadkiem się nie skaleczył - podsuwam jej myśl, a ona nie dodając nic od siebie, nie odzywając się do mnie ani jednym słowem, po prostu odchodzi, by odciągnąć chłopczyka na bok i beztrosko z nim zacząć rozmawiać.
Wzdycham cicho pod nosem i podnoszę się, by po chwili pomóc klientom posprzątać cały ten bajzel, który się tutaj zrobił. Nawet w miarę szybko się z tym uwinęliśmy. Jednak nie obeszło się bez poszkodowanych. Dziewczyna, która wcześniej podeszła do mnie przy barze, teraz stała z dość silnie krwawiącą ręką. Ze ściągniętymi brwiami i opanowanym wyrazem twarzy proponuję jej pomoc, w opatrzeniu rany, którą ona po chwili namysłu przyjmuje. Prowadzę ją do służbowej łazienki i nie zastanawiając się dłużej, podkładam jej dłoń pod bieżącą wodę i wyjmuje apteczkę z szafki pod umywalką. Wyciągam to, czego potrzebuję najbardziej - bandaże i wodę utlenioną - ale także i zaczynam zagadywać dziewczynę.
- Jak się nazywasz? - podsuwam jej najprostszą, naprawdę najłatwiejszą inicjację rozmowy, która zazwyczaj… nie zazwyczaj, zawsze wypala.
- Dearden - odpowiada po chwili ciszy, patrząc zestresowana na dość duże ilości szkarłatnej cieczy spływającej jej po dłoni i brudzącej białą, dosłownie dzisiaj mytą umywalkę. Ale ona o tym nie wie, że akurat dzisiaj zachciało mi się sprzątać łazienkę. - A ty?
- Adam - mówię wręcz momentalnie, polewając ranę wodą utlenioną, a chwilę później już obwiązując jej dłoń bandażem. - Lydia chyba zaczęła dogadywać się z twoim bratem, chociaż nie wiem, nie widziałem ich z bliska, może być zupełnie odwrotnie.
< Ympuls, Dearden, Deer, Jelonku? Boje się, że źle odwzorowałam charakter ;-; >
Odejście — Dante
Z dniem dzisiejszym jesteśmy zmuszeni pożegnać Dante Désiré Lavelle. Powodem jest decyzja autora (brak czasu). Dziękujemy za wspólnie spędzony czas!

Od Aarona CD. Odette
— To nie ja jestem autorką listu. To Jamie.
Właśnie w tej chwili moje błękitne spojrzenie zatrzymało się na zielonych oczach rudowłosej, która w tym momencie przekroczyła z uśmiechem próg pokoju, niosąc na srebrnej tacy gorące napoje, tudzież dwie herbaty i kawę.
Czym prędzej zerwałem się z kanapy i odebrałem od niej wypełnione po brzegi filiżanki, rozkładając je na stole.
Jak to możliwe, że chociaż przez moment w moim umyśle pojawiła się myśl, że to Odette mogłaby być autorką tych słów?
Aaron, masz dwadzieścia trzy lata, ale wyobraźnię niczym szalony nastolatek.
W ogóle, co ci odbiło, żeby oglądać się za studentkami?
Bez pośpiechu rozsiadłem się na sofie i upiłem spory łyk gorącej kawy, mierząc wzrokiem obie dziewczyny.
— Czyli to prawda, że to twoje słowa? — chwyciłem karteczkę w dwa palce, a mój wzrok zatrzymał się na rudowłosej, której twarz momentalnie przybrała buraczany kolor.
— T.. — głos przez moment odmówił jej posłuszeństwa, jednak sprytnie zatuszowała swój strach i nabrała dziwnej pewności. — Tak, to ja.
— I…? Jest to jakimś żartem, próbą zwrócenia na siebie uwagi? — moje słowa odbijały się echem po ciasnym akademiku, najwyraźniej zadając delikatny cios Jamie.
— Jak mógł pan pomyśleć, że to tylko głupi dowcip? Pisałam to od serca… — w jej oczach zagościł nieodgadniony kłębek emocji, a ja po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiedziałem, co zrobić.
Z jednej strony prawie jej nie znam, aczkolwiek z drugiej… – po jej policzku spłynęła wąska strużka łez, którą zwinnie wytarła w rękawek od bluzki.
Cholera.
Aaron.
Zrób coś.
Nie siedź na tej sofie jak chrzaniony posąg.
Czym prędzej poderwałem się do pozycji stojącej i jednym krokiem pokonałem pół pokoju, stając tuż przed rudowłosą studentką, która bacznie obserwowała każdy mój nawet najmniejszy ruch.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zamknąłem ją w krótkim, silnym uścisku i pogładziłem po plecach, modląc się w duchu, aby ta krępująca sytuacja dobiegła końca.
Może i było to dosyć niekulturalne, ale po kilku sekundach, kiedy dziewczyna wykonała drobny krok do przodu, który jeszcze bardziej zmniejszył odległość pomiędzy nami, niczym oparzony odsunąłem się do tyłu i zmierzyłem ją nieco zdezorientowanym spojrzeniem.
Nie komentujmy tej sytuacji, bardzo was proszę.
Cały akademik spowity został gęstą warstwą upiornej ciszy, która momentalnie wprawiła mnie w jeszcze większe zakłopotanie.
— Wracając, mówiłyście coś o jakimś wywiadzie dla studentów? — kosmyk niesfornych włosów mimowolnie opadł, zasłaniając część mojego pola widzenia.
— Tak, byłoby cudownie zaprosić pana zajęcia! — rudowłosa krzyknęła entuzjastycznie, a Odette zareagowała na jej słowa delikatnym uśmiechem.
— Zobaczę, co da się zrobić. — rozsiadłem się po raz kolejny na sofie, upiłem łyk kawy i sięgnąłem do kieszeni, aby wyjąć z niej mój kalendarzyk.
Ach tak, chyba zostawiłem go w samochodzie.
Z poirytowaniem sięgnąłem po telefon i bez zastanowienia wybrałem numer do mojej sekretarki, którą darzę PRZEOGROMNYM szacunkiem.
— Dobry wieczór Julie.
— Witaj, Aaron.
— Dla ciebie panie Brown, zapomniałaś? — burknąłem ponuro, lekceważąc zaskoczone spojrzenia studentek.
— Co mogę dla pana zrobić?
— Czy mogłabyś sprawdzić najbliższy termin, w którym nie będę miał na głowie żadnych spotkań, wystąpień, czy wywiadów?
— Nie.
— Dobrze, w takim razie ucinam ci premię. — Z moich ust mimowolnie wyrwał się stłumiony, gardłowy śmiech, a typowy dla mej twarzy grymas został zastąpiony pobłażliwym, pełnym rozbawienia wyrazem.
— Już sprawdzam. — minęła krótka chwila, po której znów usłyszałem jej głos. — Za cztery tygodnie.
— A za trzy dni…? Co jest wpisane?
— Wywiad z reporterami.
— Powiadom ich, że przesuwam nasze spotkanie na dzień następny, a jeżeli będą mieć pretensje, powiedz, że stawiam im ultimatum. Albo na moich warunkach, albo wcale.
— Jasne, już się robi. Coś jeszcze?
— Nie maluj sobie nigdy więcej ust tą bordową szminką, wyglądasz w niej tragicznie.
— Ty…! — już chciała wycelować w moją stronę jakąś obraźliwą wiązankę, jednak przerwałem jej, wybuchając salwą niekontrolowanego śmiechu.
— Wiesz co, chyba znalazłem jakąś nową pracownicę, która doskonale by cię zastąpiła.
— Ty… Jesteś moim ukochanym szefem.
— Od razu lepiej. Do zobaczenia Julie.
— Będę odliczać dni, aż stracisz swoją nową posadę, chrzaniony dupku.
— Cóż, prędzej stracisz ją ty, skarbie. Do jutra.
Ach, jak mogłem określić ją „skarbem”? Tak, to zdecydowanie jeden z niewielu momentów w moim życiu, w którym skarciłem się w myślach za to, co powiedziałem.
— Buziaki, Ron. Może jutro wreszcie uda mi się zepchnąć cię ze schodów albo utłuc moimi nowymi, czerwonymi szpilkami.
— Darzę cię taką samą sympatią.
Czym prędzej się rozłączyłem, aby zaoszczędzić studentkom wysłuchiwania tej żałosnej rozmowy, która mogłaby się toczyć w nieskończoność.
— Za trzy dni do was wpadnę. — jak gdyby nigdy nic, poprawiłem krawat i wstałem, kierując się powoli w stronę drzwi wyjściowych.
— Dziękuję! — odparła pełna zachwytu Jamie, która nie mogła zapanować nad swoimi emocjami.
— Do zobaczenia. — puściłem oczko do którejś z nich, obawiam się, że nie do tej, która by tego chciała.
***
Właśnie stałem przed salą, pewnym ruchem poprawiając swoją niesforną, kruczoczarną grzywkę i zerkając przy tym na zegarek.
— Możemy już wchodzić. — usłyszałem rozradowany głos Jamie, która najprawdopodobniej, gdyby nie to, że znajduje się w mojej obecności, zaczęłaby skakać i piszczeć.
Odsunąć się, Aaron Brown nadchodzi.
Odette?
Od J.C. CD Aarona
- Do zobaczenia. - westchnęłam i zatrzasnęłam drzwi. Moje nagie ramiona owiał chłodny wiatr, więc skrzyżowałam je na piersi i potruchtałam do drzwi domu. Nie chciałam tego przeciągać, a czekała mnie jeszcze trudna rozmowa z matką dziewczyny.
W mieszkaniu przywitał mnie Rex. Zamerdał leniwie ogonem, kiedy pochyliłam się, żeby poklepać go po grzbiecie.
- Co tam, staruszku? Pilnowałeś domu?
Ciężki krokiem poszedł w stronę posłania, po czym rzucił się na nie tak, że powietrze wokół się podniosło.
- No tak. - westchnęłam. - Na ciebie zawsze można liczyć, stary głupku.
Nasypałam mu trochę suchej karmy do miski i ruszyłam na górę, po drodze ściągając sukienkę przez głowę i zostawiając ją gdzieś na schodach. Dopóki mieszkałam sama, porządek nie znajdował się na szczycie listy moich priorytetów.
W sypialni usiadłam na łóżku, i wyszukując komórkę w torebce, zaczęłam zdejmować szpilki. Odebrała już po drugim sygnale.
- Jolene. - przywitała mnie chłodno, wypowiadając to imię, którego tak nienawidziłam. - Nie wiem, po co dzwonisz, ale...
- Marie jest w szpitalu. - przerwałam jej. - Na Bardock. Przedawkowała.
- Słodki Boże. - usłyszałam cichy okrzyk i krzątaninę. Amy pewnie już pędziła do samochodu. - Co się stało?
- Spotkałam ją w klubie. Pokłóciłyśmy się... a potem ona zemdlała.
- Jolene Cecily, ostrzegam, że jeśli coś jej się stało przez ciebie... - jej głos drżał na krawędzi płaczu. Zawsze była słaba.
- Pojechałam z nią karetką. Jej stan jest stabilny, możesz sobie odpuścić kazania.
- Zobaczymy. - odparła po chwili ciszy i rozłączyła się.
Rzuciłam komórkę na łóżko i westchnęłam, rozciągając się na nim. Dzień jak co dzień, w życiu J.C. Alexander.
W mieszkaniu przywitał mnie Rex. Zamerdał leniwie ogonem, kiedy pochyliłam się, żeby poklepać go po grzbiecie.
- Co tam, staruszku? Pilnowałeś domu?
Ciężki krokiem poszedł w stronę posłania, po czym rzucił się na nie tak, że powietrze wokół się podniosło.
- No tak. - westchnęłam. - Na ciebie zawsze można liczyć, stary głupku.
Nasypałam mu trochę suchej karmy do miski i ruszyłam na górę, po drodze ściągając sukienkę przez głowę i zostawiając ją gdzieś na schodach. Dopóki mieszkałam sama, porządek nie znajdował się na szczycie listy moich priorytetów.
W sypialni usiadłam na łóżku, i wyszukując komórkę w torebce, zaczęłam zdejmować szpilki. Odebrała już po drugim sygnale.
- Jolene. - przywitała mnie chłodno, wypowiadając to imię, którego tak nienawidziłam. - Nie wiem, po co dzwonisz, ale...
- Marie jest w szpitalu. - przerwałam jej. - Na Bardock. Przedawkowała.
- Słodki Boże. - usłyszałam cichy okrzyk i krzątaninę. Amy pewnie już pędziła do samochodu. - Co się stało?
- Spotkałam ją w klubie. Pokłóciłyśmy się... a potem ona zemdlała.
- Jolene Cecily, ostrzegam, że jeśli coś jej się stało przez ciebie... - jej głos drżał na krawędzi płaczu. Zawsze była słaba.
- Pojechałam z nią karetką. Jej stan jest stabilny, możesz sobie odpuścić kazania.
- Zobaczymy. - odparła po chwili ciszy i rozłączyła się.
Rzuciłam komórkę na łóżko i westchnęłam, rozciągając się na nim. Dzień jak co dzień, w życiu J.C. Alexander.
Aaron?
22 wrz 2018
Od Noah CD. Louise
Poczułem się tak, jakby coś we mnie pękło. Najgorsze jest to, że nie jestem w stanie sprecyzować, co to tak dokładnie jest. Kłębi się we mnie mieszanka nieznanych mi uczuć, odnoszę wrażenie, że rudowłosa dziewczyna skrupulatnie uderzając młoteczkiem w moją twardą otoczkę dupka, wreszcie rozkruszyła jej pierwszy kawałek i ujrzała drobny fragment mojego wnętrza, którego istnienia sam nie byłem świadomy. A teraz nie pozwolę, aby jego kolejne części zostały odkryte.
Życie nauczyło mnie tego, że wraz z dopuszczeniem do swojego życia miłości, czy przywiązania, nieodłącznie w parze nadchodzi cierpienie.
Od kilku lat jestem zgorzkniałym zwolennikiem zasady, która zabrania jakiegokolwiek uzależniania się od innych ludzi, okazywania uczuć, przywiązywania się do kogokolwiek i co gorsza, znajdowania sobie drugiej połówki.
Niestety, a może i stety, nie zamierzam rezygnować z tej zasady, gdyż dzięki jej przestrzeganiu czułem się po prostu dobrze. Dawała mi siłę i ukształtowała moją osobowość, z której jestem naprawdę zadowolony.
Nie mogę tak po prostu zmienić siebie i całego otoczenia wokół, aby przypodobać się rudowłosej, dlatego wybiorę najprostszą możliwą drogę.
Domyślacie się, jaką?
— Ja cię... Bardzo, bardzo lubię. — Moje serce przyspieszyło dwukrotnie, trzykrotnie. Chyba powinienem być już martwy. — Bardzo. Bardziej, niż bardzo. — zerwałem się z sofy, po czym ze wściekłością w oczach zacisnąłem dłonie na włosach i krążyłem w tę i z powrotem, nerwowo wodząc wzrokiem po każdym przedmiocie.
Dziewczyna zapewne spodziewała się, że mocno ją przytulę, czy zwieńczę tę sytuację pocałunkiem, odwzajemniając tym samym jej wyznanie, ale nie.
Zawsze wyłamuję się w najgorszym momencie.
— Nie jestem facetem dla ciebie. — wstała, a ja podszedłem bliżej i zacisnąłem dłonie na jej ramionach tak mocno, aż zbielały mi knykcie. — Ja nie mam w sobie uczuć, Louise. Nie potrafię kochać. — zmarszczyłem złowrogo brwi. — Myślisz, że mnie znasz, ale nic o mnie nie wiesz i nigdy się nie dowiesz. Jestem chrzanioną zagadką, której nie da się rozwiązać. — uniosłem wzrok na napływające jej do oczu łzy i patrzyłem, jak wyrywa się z mojego uścisku, wybiegając z domu i trzaskając drzwiami tak mocno, że wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegła fala zimnych dreszczy.
Czym prędzej potruchtałem ciężko w stronę komody, chcąc trzasnąć drogim wazonem o ziemię, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili, gdy zdałem sobie sprawę, że to ozdoba od mojej matki.
Sentyment.
Wydałem z siebie ciche westchnienie i usiadłem na schodach przed domem, wydychając gęstą chmurę dymu papierosowego.
— Cholera. — zdeptałem peta i kiedy tylko przekroczyłem próg domu, aby czym prędzej zamknąć się w swojej samotni na resztę dnia, usłyszałem dzwonek. — Louise? — wychyliłem się na zewnątrz, a w drzwiach zastałem niskiego, jasnowłosego chłopca, którego kilka dni temu obroniłem przed bandą starszych od niego półgłówków.
— Dzień dobry. — odparł nastolatek, garbiąc się pod wpływem mojego rozwścieczonego spojrzenia.
— Co tu robisz? — wycedziłem przez zęby, od niechcenia pozwalając mu wejść.
— Dzięki panu tamci dwaj przestali mi dokuczać, więc stwierdziłem, że należy się panu drobny upominek ode mnie. — uśmiechnął się ciepło, a ja zaplotłem ręce, bacznie obserwując każdy jego ruch.
Blondyn wyjął zza pleców czarną kaszkietówkę z napisem „Bohater”, wraz z pasującą do zestawu koszulką z identycznym podpisem, po czym wręczył mi prezenty, czekając niecierpliwie na moją reakcję.
Ubrałem czapkę na głowę, pasowała idealnie, przez co nastolatek wyszczerzył się do mnie w szerokim uśmiechu, a na moją twarz również mimowolnie wdarł się skrzywiony uśmieszek, w którym było więcej cierpienia, niż radości.
— Niech pan przymierzy koszulkę!
Narzuciłem na siebie ubranie, również było doskonale dopasowane.
— Ile za to dałeś? Muszę ci oddać. — sięgnąłem do kieszeni, chcąc wyciągnąć portfel.
— Nie proszę pana! Pana czyn jest dla mnie warty więcej niż wszystkie kieszonkowe!
— Mhm. — uniosłem ze zdziwieniem brwi i mimo niechęci chłopaka, wcisnąłem mu w dłoń 40 avarów.
— Jest pan duży, dlatego bałem się, że koszulka będzie za mała, ale leży jak ulał. — przyglądał mi się radośnie.
— W jakim sensie duży? — spojrzałem na brzuch. — Gruby?
— Nie! Wysoki i dobrze zbudowany. — zachichotał, nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Masz szczęście. Jakbyś powiedział choć słowo, że jestem gruby, poszczułbym cię psem, którego nie mam. — Chłopiec chyba nie zrozumiał żartu i odsunął się ode mnie o krok. — Ej, młody! To był dowcip! — przyłożyłem dłoń do czoła i obserwowałem, jak nastolatek wybucha salwą niekontrolowanego śmiechu.
— Tak w ogóle, jest pan bardzo miły, myślałem, że kiedy wejdę na pańską posesję, to oberwę kijem bejsbolowym.
— Że co?
— Krążą plotki, że jest pan wrednym dupkiem, a rodzice powtarzają mi, żebym nie ważył się tutaj nawet zaglądać.
— Miło mi to słyszeć. A i mów mi Noah, nienawidzę, kiedy ktoś zwraca się do mnie per pan, dlatego, jeżeli wolisz wyjść stąd cały, to mów mi po imieniu.
— Nie ma problemu. Ja jestem Raphael.
— Ile masz lat? — wskazałem ręką w kierunku sofy, ale chłopiec kiwnął przecząco głową.
— 14. Przepraszam, że tak krótko, ale muszę już iść. Ugadałem się z kumplami na najbliższym boisku, a już jestem spóźniony.
Ruszył w kierunku drzwi, pomachał mi na pożegnanie i sprawił, że moje myśli na nowo skłębiły się wokół jednej osoby.
***
Minęły już prawie dwa tygodnie, a mój kontakt z Lou całkowicie się urwał.
Żadnych wiadomości,
żadnych nieodebranych połączeń,
żadnych niezapowiedzianych wizyt w pracy, czy w domu.
Zresztą, po co ja się tym zadręczam?
Noah, nie możesz się do nikogo przywiązywać, zapomniałeś?
Nie ma uczuć, nie ma miłości.
Nigdy.
Po kilku godzinach w pracy, jednej, ostrej wymianie zdań z klientem i bezczelnym splunięciu mu pod nogi, trzasnąłem maską od samochodu, po czym ruszyłem w kierunku starego Smitha, poprawiając kaszkietówkę z napisem „Bohater”.
— Naprawione.
— Dobrze, dziękuję chłopcze. Możesz już iść do domu.
Kiwnąłem potwierdzająco głową i czym prędzej udałem się w kierunku swojej samotni, aby móc ponownie pogrążyć się w myślach, które z dnia na dzień coraz bardziej zmieniały moją psychikę w jedną, wielką ruinę.
Podczas drogi odnosiłem wrażenie, że moje spojrzenie napotkało znajome mi rude włosy, które po chwili zniknęły za jednym z budynków.
A może to urojenie?
***
Właśnie przekręciłem swoją cudowną czapkę do tyłu i sięgnąłem ręką do tajemnej szafki, w której trzymałem wino, swoją drogą chyba starsze ode mnie.
Pierwszy łyk.
Pierwszy kieliszek.
Pierwsza flaszka.
Chwiejnym krokiem ruszyłem w kierunku okna i mierzyłem każdego przechodnia ponurym, surowym spojrzeniem, jednak już po chwili zaczęło drażnić mnie złociste światło zachodzącego słońca, które uporczywie próbowało dostać się do mojego domu.
Czym prędzej zasłoniłem rolety i siedziałem w ciemności, oglądając jakieś denne programy telewizyjne, do momentu, w którym usłyszałem natarczywy dzwonek do drzwi.
Czyżby to była Louise, trzymająca w dłoni koszyk pełen swoich obrzydliwych rogalików?
Wychyliłem nos, a moim oczom ukazał się wysoki, przywdziany w garnitur mężczyzna, który właśnie mierzył mnie swym błękitnym, bystrym spojrzeniem i czy tego chcę, czy nie chcę, był moim starszym bratem.
— Aaron.
— Noah.
— Wynoś się.
Biznesmen zwinnie przemknął przez próg mojego domu, po czym rozsiadł się na kanapie i zaczął oglądać telewizor.
Czy to jakiś żart?
Zająłem miejsce na drugim końcu sofy i zmierzyłem go rozwścieczonym spojrzeniem.
— Zanim zapytasz, co tutaj robię, przyszedłem cię po prostu odwiedzić. — odparł, nawet na mnie nie patrząc.
— Ależ oczywiście. — wycedziłem przez zęby. — Jak tam w pracy, kochany braciszku? O ile siedzenie przy biurku, popijanie kawy i oglądanie się za wysokimi sekretarkami można określić pracą.
— Piętnaście minut mojego „siedzenia przy biurku, popijania kawy i oglądania się za wysokimi sekretarkami” jest warte więcej niż miesiąc twojej pracy w zakładzie. — burknął oschle, a jego niebieskie oczy napotkały moje. — O ile dokręcanie śrub można określić pracą.
Bezczelny.
— Spieprzaj stąd.
— Coś taki spięty? Tylko się z tobą drażnię. — poprawił krawat, a ja właśnie toczyłem wewnętrzną walkę z samym sobą, aby nie uderzyć go w tę piękną twarzyczkę. — Czyżby ta rudowłosa cię rzuciła?
— Zacznijmy od tego, że nie byliśmy razem. — trafił w punkt, tym samym powodując, że nawet mimo nietrzeźwości, dręczące mnie myśli znów powróciły.
— Stary, taka okazja zdarza się raz w życiu, a ty chcesz ją zaprzepaścić? Cokolwiek się stało, jedź do niej i próbuj to naprawić.
Może i powinienem go chociaż raz w życiu posłuchać, ale cóż - moja duma mi na to nie pozwala.
To łączy mnie i jego. Uparci i dupkowaci bracia Brown.
— Nie szukam związku. Nie potrzebuję nikogo.
Żadnego przywiązania.
Żadnych uczuć.
Żadnej miłości.
To nie dla ciebie.
***
Tego ranka pamiętałem tylko, że do mojego domu ni stąd ni zowąd przyszedł Aaron, ale szczegóły tego, o czym rozmawialiśmy, odeszły w niepamięć, zostawiając w mojej głowie sporą lukę.
Zerwałem się z kanapy z potwornym bólem głowy, narzuciłem kaszkietówkę i nie patrząc na to, że jestem ubrany w nieświeże ciuchy, moje włosy przypominają kataklizm, a od mojego ciała unosi się ostry zapach alkoholu, udałem się prosto do parku, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i pozbierać porozrzucane w każdym zakątku głowy myśli.
***
Rozsiadłem się na jednej z ławek i objąłem dłońmi głowę, której pulsujący ból nie pozwalał mi się na niczym skupić.
Widziałem spojrzenia ludzi, pełne obrzydzenia, niechęci. Każdy omijał mnie szerokim łukiem, myśląc, że jestem jakimś pijakiem, czy niebezpiecznym osobnikiem.
Cudownie.
W sumie, jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało.
Przywykłem.
Mimo tego, iż starałem się całkowicie ignorować otoczenie, ciągle czułem na sobie czyjeś baczne spojrzenie.
Gdy tylko uniosłem głowę, ujrzałem długie, rude włosy, które powoli zaczęły znikać z mojego pola widzenia, kiedy tylko je zauważyłem.
Chciała uciec.
Żwawo zerwałem się z ławki i podbiegłem do dziewczyny, w ostatniej chwili łapiąc ją za rękawek od bluzki.
— Nie możesz bez końca mnie unikać.
Lou? ♥
Subskrybuj:
Posty (Atom)