— Śniadanie jest gotowe. — Zza drzwi wyłoniła się rosła, rudowłosa postać, zaglądając do środka przez niemałych rozmiarów szparę.
Zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów, zmarszczyła delikatnie brwi i mlasnęła głośno. Spojrzałem na jej odbicie w lustrze poirytowanym wzrokiem, równocześnie poprawiając rękaw marynarki. Podeszła bliżej, przez parę dobrych sekund przyglądała się w skupieniu, poprawiała pojawiające się gdzieniegdzie zagniecenia. Na sam koniec poklepała mnie po ramieniu i, jak gdyby nigdy nic, wyszła z sypialni, najpewniej kierując się na parter.
Odruchowo zerknąłem na zegarek, kierując się do kuchni — wskazywał już siódmą trzynaście, co oznaczało, iż do wyjścia pozostało zaledwie siedem minut. W ruchu naprostowałem kant koszuli, dłonią przeczesałem włosy, żeby w końcu wejść do kuchni. Margo, jak miała w zwyczaju, siedziała na skraju blatu, w rękach trzymała talerz z kanapką, tocząc zaciętą debatę z kucharzem. Rzuciwszy marnym dzień dobry, zająłem miejsce przy wysepce, wbijając spojrzenie w sałatkę, jak widać, dzisiejszy wymysł Arthura, czy jakkolwiek inaczej miał na imię. Po dwóch kęsach odsunąłem od siebie półmisek.
— Kawa? — zapytałem wyczekująco, nie stała bowiem w tym miejscu, co zawsze. Nie stała nigdzie.
Arthur speszył się i poprawił swój komiczny kapelusz, rodem z programów kulinarnych. Margo nie wspominała nic, kiedy go zatrudniała? Cholera jasna, przecież tak zapewniała, że to najlepszy kandydat i nie ma sobie równych. Zatrudniła go za sprawą znajomości, chociaż, tak właściwie, ona trafiła tu w podobny sposób. Przewróciłem oczami, wyminąłem blaty i, w drodze zabierając swoje rzeczy, wyszedłem z mieszkania. Pieprzeni ignoranci.