5 sty 2020

Od Liama

     — Śniadanie jest gotowe. — Zza drzwi wyłoniła się rosła, rudowłosa postać, zaglądając do środka przez niemałych rozmiarów szparę.
     Zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów, zmarszczyła delikatnie brwi i mlasnęła głośno. Spojrzałem na jej odbicie w lustrze poirytowanym wzrokiem, równocześnie poprawiając rękaw marynarki. Podeszła bliżej, przez parę dobrych sekund przyglądała się w skupieniu, poprawiała pojawiające się gdzieniegdzie zagniecenia. Na sam koniec poklepała mnie po ramieniu i, jak gdyby nigdy nic, wyszła z sypialni, najpewniej kierując się na parter.
     Odruchowo zerknąłem na zegarek, kierując się do kuchni — wskazywał już siódmą trzynaście, co oznaczało, iż do wyjścia pozostało zaledwie siedem minut. W ruchu naprostowałem kant koszuli, dłonią przeczesałem włosy, żeby w końcu wejść do kuchni. Margo, jak miała w zwyczaju, siedziała na skraju blatu, w rękach trzymała talerz z kanapką, tocząc zaciętą debatę z kucharzem. Rzuciwszy marnym dzień dobry, zająłem miejsce przy wysepce, wbijając spojrzenie w sałatkę, jak widać, dzisiejszy wymysł Arthura, czy jakkolwiek inaczej miał na imię. Po dwóch kęsach odsunąłem od siebie półmisek.
      — Kawa? — zapytałem wyczekująco, nie stała bowiem w tym miejscu, co zawsze. Nie stała nigdzie.
     Arthur speszył się i poprawił swój komiczny kapelusz, rodem z programów kulinarnych. Margo nie wspominała nic, kiedy go zatrudniała? Cholera jasna, przecież tak zapewniała, że to najlepszy kandydat i nie ma sobie równych. Zatrudniła go za sprawą znajomości, chociaż, tak właściwie, ona trafiła tu w podobny sposób. Przewróciłem oczami, wyminąłem blaty i, w drodze zabierając swoje rzeczy, wyszedłem z mieszkania. Pieprzeni ignoranci.


     Poniedziałek i charakterystyczny dla niego grafik nie wyróżniał się absolutnie niczym na tle tych wszystkich innych dni, był tak samo wymagający, pełny różnych zawirowań, spotkań czy konsultacji, które powinny przynieść firmie różnorakie korzyści. Wchodząc do biura, z tyłu mojej głowy nieustannie koczowała myśl, iż po pracy powinienem wpaść do Azulene Tigress przynajmniej na dziesięć minut, jako, iż ostatnimi czasy miejsce to widziało zdecydowanie zbyt wiele. Warto po sobie posprzątać, nawet w takich miejscach, jak na pierwszy rzut oka brudne, głośne kasyna.
     — Dzień dobry. — Z zamyślenia wyrwał mnie Aiden, dzierżący w dłoniach dwa kubki ciepłej, najwidoczniej świeżej kawy. — Mam dla pana kawę. Z dwiema łyżeczkami cukru. Jak zawsze. — Uśmiechnął się szeroko i podał mi napój.
     Skinąłem delikatnie głową, skręcając w stronę windy. Uciążliwa pogadanka z dzieciakiem była ostatnią rzeczą, której w tamtej chwili potrzebowałem. Wziąłem łyk, usilnie ignorując jego obecność. Aiden nie przerywał batalii, opowiadał o tym, jakże ciekawy miał poranek, dowiedziałem się dość istotnej rzeczy, albowiem jego pies podobno załatwił się na sofę i, och, Aiden najwyraźniej musiał się tym podzielić. Entuzjazm dwudziestolatka był przytłaczający, zresztą tak, jak cała jego osoba. Pracował u nas dobry rok i jak dotąd nie wchodził mi w drogę, bo, podobno, jak wynika z opowieści pracowników, do pewnej chwili czuł do mnie niezaprzeczalny respekt. Wszystko zmieniło się, gdy awansował na stanowisko asystenta dyrektora do spraw marketingu, który, na moje nieszczęście, zajmował biuro naprzeciw mnie — każdego pieprzonego ranka borykałem się z tym samym problemem, niewyparzonym chłopaczkiem w okularach, ostatnią osobą, jaką zabrałbym ze sobą na wojnę. Rozstając się w przejściu, poczułem niewiarygodną ulgę, odetchnąłem i w niepamięć puściłem jego psa i zmartwienia pracownika, solidnie zastanawiając się nad kategorycznym zwolnieniem. Porozmawiam z Jimmym.
     W mojej części oczekiwali mnie asystenci, zaciekle wpisujący dane w komputery.
     — Wykonaliście swoje zadania? — Zatrzymałem się w drodze do gabinetu.
     Wszyscy, jak na rozkaz, przerwali czynność, unieśli głowy i pokiwali nimi jednocześnie.

     O dziewiątej przyszła Jean, razem ze swoją potężną teczką i grymasem na twarzy. Odsunąłem papiery na bok, całym ciężarem ciała opadając na fotel.
     — Spóźniłaś się — zauważyłem. — Nie powinnaś.
     Usiadła na miejscu naprzeciw.
     — Na mieście były korki. — Otworzyła teczkę. — Potrzebuje pan tego grafiku czy mam stąd wyjść?
     Przewróciłem oczami.
     — Przestań, Chelsea, po prostu daj mu te papiery. — Wyciągnąłem dłoń w jej stronę.
     Z odpowiedniej komory wyciągnęła pojedynczą stronę, podstawiając ją pod mój nos. Z chirurgiczną dokładnością przyjrzałem się tabelce od początku do końca.
      — Jakim, kurwa, cudem zamierzacie to zrealizować? Poniedziałek jest zbyt ważny, żeby w jego środek wpieprzać jakąś rozmowę kwalifikacyjną, jestem umówiony z Solis Company na jedenastą, Chelsea, nie rozdwoję się — mówiłem, nie spuszczając wzroku z grafiku. — Dlaczego nie mam go na poczcie? Umawialiśmy się, że będą dostępne w wersji elektronicznej. — Odrzuciwszy kartkę, wstałem z krzesła. Skrzyżowałem ramiona na piersi. — Do cholery, prosiłem, żebyście zrobili coś porządnie. Nawet pieprzony grafik wam nie wyszedł? To czas na kolejny sort pracowników? — Westchnąłem. — Kim jest ta studentka, z którą mam umówione spotkanie?
     Spojrzała na stos dokumentów, przewróciła parę stron, żeby wyczytać z kartki informacje.
     — Zgodnie z pańską prośbą, studiuje prawo. Wygląda na najlepszą kandydatkę — oceniła. — Przyjdzie o dziesiątej czterdzieści pięć.
     — Odeślijcie ją od razu do mnie, pospieszcie się, o jedenastej… piętnaście mają zjechać się przedstawiciele Solis. Spróbujcie przywołać do porządku salę konferencyjną. Jeżeli nie będzie zbyt zajęty, zapytaj Jimmy'ego co z tymi dokumentami, które miał przygotować, będzie wiedział o co chodzi, później przekaż to mnie — instruowałem, składając kolejne rzeczy. Widząc zdezorientowanie Chelsea, pochyliłem się nad biurkiem. — Jeżeli uważasz, że tysiące ludzi chętnych na twoje stanowisko to tylko wymysł powstały na potrzeby zastraszania pracowników, jesteś w błędzie. Miej to na uwadze i zmotywuj zespół.
     Zamknęła swoją teczkę, czym prędzej uciekła z mojego gabinetu, żeby, mam nadzieję, domknąć wszystkie sprawy i zadbać o to, o co ją prosiłem. Personel w Howell Royale to porażka, ojciec przesadzał, nazywając ich złotymi ludźmi.

     — Panie Howell? — Uniosłem powoli głowę, dostrzegając chłopaka czającego się przy progu. Gestem dłoni zaprosiłem go do środka. — Karen kazała mi przekazać, że wysłała panu link do ważnego artykułu.
     Zanim zdążyłem wejść na pocztę, informator zniknął za ścianą. Do e-maila dołączono adres strony internetowej, kliknąłem w niego — przeniósł mnie na Prime Morning, gdzie już na stronie głównej widniał potężny banner Tajemnice Howell Royale. Artykuł napisany przez Granta Malone’a, dokładnie tego samego, który w zeszłym tygodniu spędził w Azulene Tigress cały wieczór, nieustannie kręcąc się przy moim boku. Przeklnąwszy siarczyście, uderzyłem otwartą dłonią o blat biurka. Co to, do cholery jasnej, ma być? Tuszowane od czasów Vincenta Howella sprawy wychodzą na jaw, pogrążone Howell Royale sięga po desperackie środki.
     — Rogers, przyprowadź Adama — krzyknąłem do asystenta. — Teraz!
     Zeskoczył z krzesła, żeby, czym prędzej, pognać w stronę biura mężczyzny. Prime Morning popełniło jawne przestępstwo nieporównywalne z moimi rzekomymi oszustwami, tajemnicami, jakkolwiek to kanciarstwo nazwali. Byłem przygotowany na to, że Adam zaproponuje pokojową drogę porozumienia się z redaktorem naczelnym, w głowie układałem zdanie, które wypowiem, żeby skutecznie wyperswadować ten pomysł. Po raz drugi przeczytałem cały artykuł, od deski do deski, czując kipiącą w moim wnętrzu złość.
     — Wytoczenie pozwu będzie ryzykowne, nie musisz mi o tym przypominać — rzuciłem, kątem oka widząc granatowy garnitur idący w moją stronę. — Mogą dostać nakaz przeszukania Azulene Tigress, czego żaden z nas nie chce. Czekam na jakieś propozycje. — Uniosłem wzrok.
     Poza granatowym garniturem Adama, w pomieszczeniu przebywała również dziewczyna. Zmierzyłem ją spojrzeniem, przeniosłem je na pracownika i zmarszczyłem brwi.
     — Kto to jest, do cholery?
     — Studentka uczelni, której zaproponowałeś płatne praktyki — wyjaśnił skrzętnie. — Nazywa się…
     — To nie gra większej roli. — Machnąłem ręką. — Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż zajmowanie się pierwszą lepszą studentką.
     — Wywiąż się ze swoich obowiązków, Liam. Może się przydać. — Dyskretnie wskazał na stojącą za nim blondynkę.
     Westchnąłem przeciągle, zamykając wszystkie strony w przeglądarce. Podniosłem się i podszedłem bliżej.
     — Jak się nazywa?
     — Michaela Toretto — odpowiedział za nią. — Studentka prawa — podkreślił po raz kolejny, dobitnie akcentując drugie słowo.
     — Przestań już, Adam, nie jesteśmy tak nieporadni, żeby prosić o pomoc dzieciaki z uniwersytetów. Chcesz dać im to, co nam zarzucają? Desperackie działania? — Zmrużyłem oczy. — Toretto, tak? — Odsunąłem się od biurka, zmierzając w stronę dziewczyny. — Powiedz mi, co powinniśmy zrobić?
     Uśmiechnąłem się kąśliwie, ciekaw odpowiedzi.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz