23 sty 2020

Od Louise C.D Theo

     Bywają sytuacje, gdzie jedyne, co masz w głowie to jedna wielka, bezkresna pustka. Dziwne echo odbija się od ścianek mózgu, czasami daje o sobie znać, a potem przepada, ustępując kolejnym informacjom, które mają dotrzeć do mojego umysłu. Jest jak pustynia, ciągle to samo, piach, piach i piach, okazjonalnie jakiś kamień albo dziwne, żółte zwierzątko. To nie tak, iż jestem szczególnie zaskoczona. W końcu każdemu zdarzają się błędy, niektórzy potkną się i wstaną, innym zajmuje to pewien czas. Poza tym, mam pewność, że do końca życia już nic więcej mnie nie zaskoczy, przynajmniej nie powinno, bo zbyt wiele szokujących chwil przeżyłam. Ale ta moja pewność zapewne okaże się zawodna, gdy wyląduję na bruku bez grosza, zdziwiona nagłym wyrzuceniem mnie z pracy. Theo ma wady, jak każdy, poza tym, jego sytuacja najwyraźniej była bardzo słaba, a ten okres dojrzewania wraz z buzującymi hormonami tylko pogarszał sprawę — nastolatkowie w jego wieku popełniają błędy. Tylko najgorsze są te kosztem innych. Mimo licznych argumentów na usprawiedliwienie przyjaciela, nie chcę zapominać o tym, co przeżywała ta dziewczyna. Musiała czuć się strasznie. Gnębiona przez chłopaków, na pewno silniejszych, starszych. Co prawda nigdy nie doświadczyłam tego typu znęcania się psychicznego, jednak jestem w stanie to sobie wyobrazić, szczególnie, kiedy mowa o szkole średniej, jaką niedawno skończyłam. Gdy byłam jeszcze uczennicą, takie akcje były na porządku dziennym, intensywne bardziej lub mniej, smutniejsze, bardziej dramatyczne. Pamiętam, jak kobieta prowadząca prelekcję na temat nierównego traktowania innych opowiadała nam masę historii na temat samobójstw ofiar lub poważnych uszczerbkach na zdrowiu spowodowanych właśnie tym wytykaniem. Nie wiem, czy wiecie, ale jako obiekt drwin bardzo łatwo zachorować na chorobę ściśle związaną z emocjami i psychiką — słyszałam i o takich przypadkach.


     To, co o czym pomyślałam przed minutą mogłabym z łatwością wyrecytować Theo i albo podnieść go na duchu, albo dobić doszczętnie. A że jest to zbyt ryzykowne, dalej tkwię w tym samym miejscu, nie mogąc wykrzesać z siebie jakiegokolwiek zdania z sensem. Jak już mówiłam, to wcale nie dlatego, iż jestem bardzo zdziwiona, czy coś. Z natury lepszy ze mnie słuchacz niż ktoś, kto wzorowo wspiera, toteż wolę, żeby ktoś się wygadał, po czym wyszedł, bez konieczności otrzymywania mojego komentarza. Theo streścił urywek swojej historii, więc moim obowiązkiem jest pokazanie, że ma we mnie przyjaciółkę, która nie oceni go przez pryzmat jego przeszłości. I powinien to wiedzieć, ponieważ j a powinnam to okazać.
     — Myślę, że teraz, kiedy jest dorosła, już rozumie. — Przenoszę na nią spojrzenie. Stoi przy witrynie. — Zrobiłeś źle, Theo, ale jako dorośli ludzie oboje wiecie, iż żadne z was nie cofnie czasu. Nigdy byś tego nie powtórzył, prawda? — Uśmiecham się do niego wyczekująco, w nadziei, że potwierdzi moje słowa. Kiwa delikatnie głową. — Tu nie chodzi o sprawiedliwość. Życie jest niesprawiedliwe w każdym aspekcie.
     Próbuję podnieść go na duchu, chociaż po jego głosie i wyrazie twarzy widzę, iż moje próby są bezskuteczne. Mijamy Faith Greenwood, wkraczając w kolejną strefę rynkową — mnóstwo ubrań, głównie świątecznych, niekończące się rzędy manekinów, różnorakie dekoracje, między innymi kolczyki, naszyjniki, pierścionki, dziwne kapelusze z bałwankami, rogi reniferów, cała gama nauszników wszelkiego koloru, jednym słowem, ogrom, ale to ogrom niepotrzebnych, acz kuszących rzeczy. Gdyby nie fakt, iż moje kieszenie są niczym dziurawe worki, z których pieniądze znikają, kiedy nie patrzę, zapewne zapełniłabym nimi calutkie mieszkanie. W skrócie, po prostu brakuje mi kasy na takie gadżeciki. Aura Bożego Narodzenia utrzymuje się w Avenley River już od połowy listopada. Często bywam poza domem, więc zauważyłam to naprawdę szybko — ba!, byłam świadkiem wieszania śnieżynek na słupach dwa tygodnie wstecz. Ludzie chodzą po ulicach w grubych kurtkach, najcieplejszych czapkach, rękawiczkach, w dłoniach trzymają rozgrzany kubek z ciepłą kawą albo czekoladą, bo taka właśnie jest zima. Świetna. Mimo paru wad, zima j e s t przyjemna. Poza tym, uwielbiam ubierać ładne rzeczy, a ta pora roku mi to umożliwia — długie spodnie, swetry, ładne płaszcze i długie, wełniane szaliki. Dosyć często napotykam osoby, które mają na sobie ubrania podobne do moich, nie zmienia to jednak faktu, iż uwielbiam ten styl.
     Docieramy na przystanek autobusowy. Późnymi popołudniami kursują dość często, najbliższy ma dojechać za pięć, może sześć minut. Theo chce jechać w jakieś miejsce, nie mówił mi za wiele, więc nie protestowałam — spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu, niemal dwa dni, co stanowi dość znaczącą część całego tygodnia. Jutro wracam do pracy, muszę zorganizować to i owo, przejrzeć oferty uniwersytetów w okolicach lub poza miastem, a kiedy to zakończy się klęską, przynajmniej poszukać ciekawszej pracy niż w cukierni, jakkolwiek przyjemna by nie była. Będąc na własnym utrzymaniu, marne paręset avarów na tydzień nie będzie działało tak, jak wcześniej.
     Siadamy na zmrożonych, skrzypiących siedzeniach i czekamy, wpatrując się w przyjemnie padający śnieg. Są to pojedyncze płatki śniegu, w tym roku zima nie szaleje. W zamian za to ciągle wieje. Szczelniej okrywam się płaszczem, naciągając jego poły na siebie. Poruszam kolanami w takt piosenki granej przez jakąś orkiestrę za rogiem, jakiś świąteczny hit, jakby było ich mało. Nie mam siły na rozmowy, więc w milczeniu czekamy na autobus. Nadjeżdża z przeciwnej ulicy niebawem. Poza nami czeka jeszcze parę innych osób, więc zatrzymuję Theo, w końcu i tak pozostali muszą wpakować się do środka.
     — Do zobaczenia! — Otulam go ramionami, uśmiecham się ciepło, chociaż tego nie widzi. — Nie zmarznij. — Klepię go po ramieniu, gdy przychodzi na niego czas.
     — Cześć, Lou! — Salutuje tuż przy rozsuwanych drzwiach.
     Odwracam się na pięcie, radosnym krokiem kieruję się w stronę centrum rynku, by jeszcze parę chwil ponapawać się cudownie świątecznym klimatem Avenley River.

     Żadnego kota. Przynajmniej żadnego nie zauważam, gdy przekręcam zamek w drzwiach, wpierw następując na wycieraczkę. Jest za cienka, żeby ukryć pod nią jakiekolwiek stworzenie, wyczułabym nawet małego karalucha, szczególnie, gdybym właśnie przygniatała go pięta moich tenisówek. Ocierając się o drzwi, pozostawiam na nich mokry ślad — to wszystko zasługa przemoczonych włosów i przemoczonego płaszcza. To z kolei zawdzięczam przedziwnej śnieżycy, która nagle dopadła miasto. Poważnie. Wzięta jakby znikąd chmura jakieś pół godziny temu przyniosła nam wszystkim mnóstwo, ale to mnóstwo śniegu, a ten rozpuścił się na moim ciele, dzięki czemu jestem cała mokra. Mniejsza z tym, w końcu nie ociekam wodą tak, jakbym wskoczyła do strumyka. Odkładam wszystkie rzeczy, które trzymam w rękach, czyli jakieś świąteczne bzudry, od jakich nie mogłam oderwać wzroku, płaszcz odwieszam na wieszak, szalik i beret lądują na półeczce wyżej. Od razu pędzę do sypialni, żeby przebrać się w inne ubrania, nie chcę zniszczyć tych, co mam na sobie, to już mój zwyczaj. Tym sposobem mało które spodnie przetarły się na tyłku już po paru dniach chodzenia w nich. Kluczem jest zmienianie ich na dresy, kiedy tylko jest okazja. Także mam na sobie te domowe cichy, w których wyglądam jak worek, ale są cholernie wygodne, ciepłe, ogólnie rzecz biorąc, przemiłe, szczególnie na zimową pogodę i zimne grzejniki. Przechwytuję ze stołu laptopa, rozsiadam się na kanapie, rozstawiając szeroko nogi, żeby sprzęt się nie przegrzał i nie wybuchł, bo to byłby kolejna strata materialna z serii dramatycznych strat. Przeglądam oferty tych wszystkich uniwersytetów. Wizja studiowania wygląda kusząco, te kompleksy uniwersyteckich budynków, kampusy, interesujące zajęcia, nowi znajomi. Jak w filmach. Druga strona medalu — strasznie, ale to strasznie wysokie koszty, jeżeli mowa o tych lepszych studiach, bo właśnie w takie celuję. Często powtarzano mi, iż jako dobra uczennica powinnam starać się osiągać najwyższe cele, a dopiero, kiedy to nie wyjdzie, stopniowo je obniżać, czy jakoś tak. No, mniejsza z tym. Jeżeli mam być szczera, nawet nie wiem, jaki kierunek mnie interesuje. Nie chodzi o to, że jestem tak wszechstronna, iż jednocześnie mogłabym studiować medycynę, biofizykę, fizykę kwantową czy inne cholerstwo, diabeł tkwi w tym, że nie mam jednego, konkretnego zainteresowania. W porządku, gotuję, ale nic poza tym. Może nie byłaby to taka głupia opcja, w końcu istnieją kierunki gastronomiczne i dietetyczne, ale, z drugiej strony, czy zapewni mi to bezpieczną posadę w branży? Chyba zbyt bardzo wybiegam w przyszłość. Moje oszczędności wciąż są na koncie mamy, od tego zacznijmy.
     Następne dwa dni przesiaduję w tym samym miejscu, ruszam się może trzy czy cztery razy dziennie, głównie do toalety, zdarzyło się też, że odczułam nagłą potrzebę zjedzenia czegokolwiek. Przełączam kanały telewizyjne, oglądam jakiś film. Mówiąc ogólnie — kompletnie leniwyczas, czyli odpoczynek przed nowym tygodniem. Wyjmuję telefon, stale kontrolując stan mojej skrzynki pocztowej.
     Ja: Cześć, Noah!! Jak mija dzień?
     Wysłane godzinę temu. Odpowiedź uzyskałam po czterdziestu minutach.
     Noah: Hej, Lou. Jestem w pracy, później pogadamy.
     Nie odpowiedziałam, żeby nie zakłócać rytmu pracy. Przecież nie mogę od niego zbyt wiele wymagać — Noah, jak większość, ma swoją pracę i musi zarobić. Dokładnie tak, jak ja w przyszłości. Czasami trochę mi przy nim głupio, bo on tak ciężko pracuje, daje z siebie wszystko, a ja jestem jak pijawka, która wysysa z niego pieniądze na wspólną randkę. Tak na marginesie, w ciągu całego naszego związku na randce byliśmy zaledwie parę razy, nie licząc pobytów w moim i jego domu, które polegały na wspólnym oglądaniu filmów, seriali albo dyskutowaniu. Takie randki z prawdziwego zdarzenia to rzadkość, moi mili.
     W pewnym momencie dobiega mnie huk petardy. Ignoruję go, jako, iż moje osiedle to dość ciemne miejsce, a mówiąc o ciemnych miejscach mam na myśli po prostu zgorszoną młodzież — niejednokrotnie uświadczyłam widoku rozweselonych po skrętach albo tłumaczących się z papierosów dzieciaków. Petardy sprzedawali na ostatnim festynie w okolicy, toteż nie dziwię się wcale, że tutejsza gromada weszła w ich posiadanie. Zamiast tego, skupiam się na serialu, w którym dawno temu zgubiłam wątek, ale nie przeszkadza mi to w ogóle. Ktoś za oknem wykrzykuje jakieś hasła, słyszę pisk, a później ulica ucicha. Rozwalam się na sofie jeszcze bardziej i kiedy kamera zbliża się do twarzy głównych bohaterów, rozlega się napastliwe pukanie do drzwi. Marszczę brwi, po czym zeskakuję z kanapy, żeby je otworzyć. W progu stoi Theo, z podartą nogawką od luźnych spodni i krwawiącym piszczelem, jakby…
     — Pieprzona petarda — syczę pod nosem, pchając go do środka. — Co ty tu robisz?

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz