- No weeeź, Koko! - odsunęłam od siebie telefon, chcąc zachować swój słuch na dłużej, gdy Shane zaczął krzyczeć i marudzić.
Tym razem mojemu współlokatorowi zachciało się przyprowadzić jutro swojego mentora do nas na obiad. I oczywiście to ja miałam gotować, no bo kto inny. Tego fajtłapę to nawet do kuchni bym nie wpuściła. Spaliłby wodę lub skończył bez palców. Tak zgaduję.
Wymarzył sobie, abym przygotowała jakąś przystawkę, pierwsze i drugie danie, a na końcu deser. No błagam! Bo ja mam czas, żeby cały dzień siedzieć i gotować dla niego. On może sobie być wolnym strzelcem, „panem wszystkiego” i robić tylko swoje ubrania, ale ja jednak mam studia i ostatnio doszło mi sporo nauki, na której wolałabym się skupić.
- Po raz kolejny ci powtarzam, że nie ma opcji – odpowiedziałam mu, przekładając komórkę między prawe ucho i prawe ramię.
Aktualnie robiłam zakupy. I to takie w miarę duże. Jakieś owoce, warzywa, coś tam jeszcze i płatki kukurydziane do obiadu – kurczak już czekał w domu. No i zaraz po zajęciach dostałam kolejną fotkę z Parapetem w roli głównej. Tylko tym razem kocur postanowił zrobić sobie legowisko w mojej niedawno co zakupionej doniczkowej bazylii. Kiedyś wypatroszę tego kota. A następne zdjęcie przedstawiało Inej, która tym razem jakiś cudem utknęła pod kanapą w salonie. Nie powiem, moje zwierzaki mają bardzo ciekawe i pełne przygód życie. A Shane dużo „roboty” z pilnowaniem ich i opieką. Nawet z Acony i Sherlockiem był już na spacerze, a zwykle nie chce mu się nigdzie wychodzić.
- No proszę… To chociaż coś małego! No nie bądź taka! I tak robisz jedzenie na zapas! - i tu mnie miał. Faktycznie, robiłam zwykle dużo do zjedzenia, bo nie miałam ochoty codziennie stać w kuchni, ale też dlatego, że chłopak, z którym mieszkam, je wtedy, kiedy chce i nie chce. Dlatego też muszę stale monitorować, co jest i czego w lodówce brakuje. Doprawdy, to on jest właścicielem mieszkania, czy ja?
- …dobra – w końcu dałam za wygraną. No to teraz muszę obmyślić, co zrobić. Trudne pytanie.
Rozłączyłam się z Shanem i kiedy chowałam telefon z powrotem do torby, postanowiłam udać się do innej uliczki w sklepie, a wtedy ktoś uderzył we mnie w lewy bok. Usłyszałam dźwięk towarzyszący wózkowi sklepowemu i od razu podniosłam wzrok.
Jaka niespodzianka. Profesor i mężczyzna, na którego wpadłam z kawą. Wyśmienity dzień.
- Dzień dobry i przepraszam. Tym razem to ja na ciebie wpadłem. Czyli jesteśmy kwita – powiedział i na dodatek lekko się uśmiechnął. Mimo wszystko odwzajemniłam gest.
- Nic się nie stało – rzekłam i chciałam pójść dalej. Gdy się odwróciłam do wykładowcy i jego wózka plecami, znowu poczułam szturchnięcie. Zwróciłam się do mężczyzny z pytaniem w oczach.
- To jak z tym poznaniem twojej śmiesznej mamy? - zapytał. Ach, no tak… Parapet, Shane, modeling i telefon na wykładzie. Odwróciłam nieco speszona wzrok i poprawiłam swoje okulary.
- To nie była moja mama – odpowiedziałam tylko.
- Wiem. No mów, co zobaczyłaś.
A chciałam się łudzić, że uwierzył w moje drobne kłamstwo. Nadzieja matką głupich, mawiają. Westchnęłam i sięgnęłam po telefon w mojej torebce. Szybkie ruchy palców i już byłam w galerii, wpatrując się w zdjęcie nakrapianego kota. Podeszłam do szatyna i wyciągnęłam dłoń ze smartfonem. Po sekundzie już widziałam jego reakcję, jaką było głośne zaśmianie się.
- No cudowne. Kto tak pięknie przebrał tego kota?
- Współlokator, projektant. Parapet został jego modelem – powiedziałam, blokując znowu komórkę, po czym ją chowając.
- „Parapet”? - jego twarz wyrażała co najmniej zdziwienie. Racja, niecodziennie imię dla zwierzaka.
- Tak ma na imię kot – odpowiedziałam. Zerknęłam do wózka mężczyzny. Tradycyjne produkty, prawie takie same, jak w moim koszyku. I kilka ziół w doniczkach. Przypomniało mi to moją biedną bazylię. Co mam zrobić, żeby następnym razem Parapet tego nie tknął?
- Skąd taki pomysł na imię dla zwierzaka? Wybacz za to pytanie, ale pierwszy raz się spotykam z czymś takim. Sam mam w domu dwie kocice, Neo i Jeny – zaczął opowiadać. Sama tylko wzruszyłam ramionami. Cała historia tego imienia polega na tym, że moja dawna przyjaciółka miała dużo „ciekawych” pomysłów i jednym z nich było nazwanie kota właśnie „Parapet”. Można powiedzieć, że zgapiłam ten pomysł od niej. Jednym z podobnych propozycji był „Puszek” dla sfinksa, łysego kota. Do dzisiaj trochę mnie to bawi.
- Po prostu – jednak tylko tyle powiedziałam wykładowcy. Widziałam, jak z ciekawością mi się przypatruje, jednak nic nie powiedział. Cóż, chyba powinnam dokończyć moje zakupy i ruszyć do kasy. Podczas rozmowy z Shanem jakieś „pianki do kakaa” obiły mi się o uszy, więc musiałam ruszyć do alejki ze słodyczami.
- Będę już iść. Do widzenia – pożegnałam się i poszłam w swoją stronę.
Wzięłąm upragnione pianki mojego przyjaciela, po czym skierowałam się do kasy. Kiedy po wyjęciu zakupów na taśmę odłożyłam koszyk, zdałam sobie z czegoś sprawę. Nie wzięłam mojej siatki na zakupy!
Zawsze miałam przy sobie zwijaną siatkę w fioletowym kolorze, którą dostałam, będąc kiedyś gdzieś na wycieczce. No i ostatnio kochany Shane pożyczył ją, bo do czegoś potrzebował. Było to miesiąc temu i dalej mi jej nie oddał.
Chyba wyrzucę te jego „pianki do kakaa” do śmietnika.
Wzięłam więc jeszcze dodatkową siatkę foliową. Mam nadzieję, że wytrzyma ciężar zakupów aż do mieszkania. Jak nie, to jestem uziemiona, bo nawet w mojej torbie brakowało miejsca.
Kasjerka leniwie skasowała produkty, a także niewyraźnie podała całą kwotę. Gdyby nie mały ekranik, który wyświetlał cenę, chyba bym nie wiedziała, ile miałam zapłacić.
Wszystko poszło kartą, a ja spakowałam te „kochane” pianki jako ostatnie i powoli ruszyłam. Lewa ręka została mocno obciążona, ale przez duże doświadczenie w ciężkich zakupach nie bolała mnie za bardzo. Miałam nawet dobre przeczucia, gdy wyszłam z marketu i moje zakupy nie wylądowały na ziemi.
Wtem usłyszałam dźwięk spadających rzeczy, a w moją dłoń już nie wbijała się siatka. Spojrzałam w dół i jęknęłam. Wykrakałam. Płatki kukurydziane wylądowały bez szwanku, tak samo, jak ziemniaki, ale cytryna zaczęła się turlać do krat od studzienki. Po prostu bosko.
Muszę coś z tym zrobić. Ale co…
Można by powiedzieć, że na ratunek przyszedł mi mężczyzna, który kilka chwil wcześniej potrącił mnie wózkiem.
- Pomóc ci, Koyori? - zapytał. Podniosłam na niego swój wzrok i nieśmiało się uśmiechnęłam.
- Być może…
Ivan?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz