Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Charles&Odette. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Charles&Odette. Pokaż wszystkie posty

10 lut 2019

Od Odette C.D Charles

     Nie wiem o czym śniłam. Myśli w błogiej nieświadomości przeplatały się z powracającym bólem głowy, który kazał mi myśleć, że zbliżam się do rzeczywistości. I tak się stało. Lada moment, choć równie dobrze mogło minąć parę godzin, otworzyłam ociężałe oczy. W moją czaszkę uderzył nagły ból, przez co pierwszym, co udało mi się zobaczyć, to nieprzyjemne czarne plamy. Ciemność mieszała się bezustannie z bielą szpitalnych ścian, aż pomiędzy cały chaos, który stopniowo ustawał, wkradł się męski głos. Powiodłam spojrzeniem w bok, byleby dostrzec osobnika i zaraz stwierdzić, że nie kojarzę go w żadnym stopniu. Coś migało mi w głowie, myśli przenikały myśli, ale gdy chciałam przypomnieć sobie to, co miało miejsce w ostatnim czasie, odczuwałam pustkę. Ogromną, głęboką pustkę, zabierającą mi mnóstwo wspomnień. Nim zdążyłam zapanować nad reakcją, jęknęłam z bezsilności, a twarz mężczyzny o ciemnych włosach ściągnęła się w wyrazie niepojętej dla mnie troski.
     - Odette, wszystko gra? 
     - Skąd znasz moje imię? — Uniosłam się na łokciach, wbijając w niego zakłopotany wzrok. — Co tu robisz i gdzie jest lekarz? — Strach zagarniał mnie skrawek po skrawku w swoje objęcia. Ten koleś zmarszczył brwi, zlustrował mnie wzrokiem i chyba nieźle się wystraszył. Ale dlaczego?
     - To ty niczego nie pamiętasz? Cholera… — mruknął tylko i wstał z krzesełka, które ulokowane było tuż przy łóżku. 
     - Co mam pamiętać? 
     - Chwilowo nieważne. Zawołam lekarza. — Zagubiony podrapał się po karku i zniknął mi z oczu, wchodząc do ruchliwego korytarza.
     Dałam sobie moment, by pomyśleć nad wszystkim wbrew bólowi, który teraz rozdzierał mi głowę na dziesiątki strzępów. Nazywam się Odette — cholera, jak dobrze, że to jeszcze pamiętam. Dotknęłam tyłu głowy, gdzie wyczuwałam największą osobliwość, i nie byłam w błędzie. Miękkość jałowego bandaża od razu rozpoznałam na opuszkach palców, zastanawiając się tylko, jak poważnie musiałam oberwać. No, póki co jeszcze niewiele pamiętam. Ale grunt to samokontrola. 
     Znów schowałam się w pościeli. Do wnętrza pomieszczenia wszedł znów ten sam facet, jednak tym razem w towarzystwie lekarza w białym kitlu, który oczywiście budził moje zaufanie.
     - Przepraszam — zaczęłam niemrawo — może mi pan wyjaśnić, co się stało?
     - Według opowieści tego pana... — Skinął głową w kierunku ciemnowłosego, który chwycił się pod boki i nie odciągał od nas ciekawskiego spojrzenia. — Spadła pani z przepaści i przy upadku uderzyła mocno o jakiś kamień. Uderzenie spowodowało spore rozcięcie, które mogło podrażnić element odpowiadający za pamięć, dlatego wynikiem jest tymczasowa amnezja, o czym wspomniał pan Winchester. — Nie znam żadnego Winchestera. 
     - Niech da mi pan chwilę, żebym to przetworzyła… — szepnęłam, a obie moje dłonie spoczęły na twarzy w geście załamania. Atakowało mnie zmęczenie. Przez amnezje i te głupie uczucie bezsilności stałam się niestabilna, miałam ochotę rzucić się na poduszkę, a może płakać lub krzyczeć.
     - Właściwie ten pan uratował ci życie. — Lekarz się uśmiechnął, a jego miłe oraz przekonujące spojrzenie skłoniło mnie do tego, by wbić wzrok w Winchestera. Biały kitel zaraz zniknął mi z oczu, a w sali znów został ten, którego rzekomo znałam.
     - Potrzebujesz czegoś? Wody? — zaczął spokojnie, na co pokręciłam głową. 
     - Nie, ale to miłe. — Zerknęłam po sobie. Istny wrak. Wszędzie czułam siniaki, głowa nie przestawała pulsować bólem. — Właściwie to jak masz na imię?
     Mężczyzna chwilowo zdawał się być lekko zdziwiony tym pytaniem, ale zaraz zrozumiał, że musi liczyć się z moją dziwną dolegliwością, która dosłownie wyrwała mi jego osobę z pamięci. Mogłam też się mylić.
     - Charles. — Usiadł na krześle, uśmiechnął się jednym kącikiem ust i nachylił tak, że nieśmiertelnik zawisnął na jego szyi. 
     - Wybacz, to takie niezręczne, że nie umiem sobie o tobie przypomnieć… — Uciekłam wzrokiem w bok.
     - Spokojnie, to tylko tymczasowe. Ale nieźle mnie wystraszyłaś. — Zaniósł się cichym śmiechem. — To chyba koniec z paralotnią, co? 
     - Paralotnią? — Nie kryłam zdziwienia. Co ja, kuźwa, robiłam na paralotni?! — Nie, nie wierzę w to.
     - Uwierz, jestem szczery — odparł. — Sama wykupiłaś!
     - Musiałam być chyba na haju…
     - Niestety nie — przemówił rozbawiony. 
     Co ja najlepszego robię ze swoim życiem? I, co najważniejsze, o jakich rzeczach sobie jeszcze przypomnę? W mojej głowie wysypała się cała gromada domysłów i podejrzeń, jednak żadne nie dotykało Charlesa. Nie umiałam wyjaśnić dziwnego wrażenia, że zyskał moje zaufanie już dawno temu. A może i nie?
     - W każdym razie dziękuję, że mnie stamtąd wyciągnąłeś. — Westchnęłam ciężko.
     - Drobiazg. — Posłał mi ciepły uśmiech. Obejrzałam go szybkim spojrzeniem, jakbym chciała ocenić, czy jest z nim w porządku. 
     - A... tobie nic nie jest? — spytałam cichym głosem. 
     Charles pokręcił tylko głową i wzruszył ramionami.
     - Nic takiego. Podali mi kroplówkę, uzupełnili elektrolity. Gorsze rzeczy się robiło. — Mrugnął do mnie, na co nieznacznie zmarszczyłam brwi, rozpatrując to, o co może mu chodzić. Może gdzieś w zapomnianej na razie otchłani umysłu wiedziałam o nim coś, co mogło uzupełnić aktualną pustkę, ale nie mogłam nawet odgadnąć zawodu mężczyzny. Nie wiem, samobójca? 
     Z westchnieniem osunęłam się z powrotem na poduszkę, a bezsilne spojrzenie wbiło się w biały sufit. Parę poprzednich informacji, które otrzymałam, zmęczyły mnie niczym najgorsze ćwiczenia fizyczne. 
     - Ja... — zawiesiłam markotny głos — ja chyba się położę spać.
     - Jasne, nie ma sprawy. — Skinął głową. — Ale pamiętasz, gdzie mieszkasz, nie?
     - Akademik. Pamiętam. — Posłałam mu miły uśmiech odpowiadający na jego troskę. Po tym, jak machnął ręką na pożegnanie, przymknęłam zmęczone oczy i nie opierałam się uczuciu, że dzielą mnie krótkie chwile od odpłynięcia w sen. 

***

     Parę dni później, kiedy trafiłam już do akademika, zdałam sobie sprawę, że amnezja mija. Że ten ciemnowłosy, który towarzyszył mi w szpitalu, był nikim innym, jak żądnym przygód Charlesem, a cała wyprawa paralotnią odbyła się z mojej inicjatywy. Nadal nie wiem, co musiałam zażyć, ale chyba pieroństwo było naprawdę mocne. 
     Powoli ułożyłam się na fotelu z telefonem w ręku, by zaznać choć chwili odpoczynku, który odciągnąłby moje myśli od wszystkich napływających wspomnień. W towarzyszącej mi spokojnej ciszy, naruszanej wyłącznie moim oddechem, weszłam w uzupełnioną skrzynkę pocztową. Przeczytałam tam niemal wszystko, czego nie chciałabym z powrotem pamiętać. SMSy Jamie, która kazała mi wykradać z firmy Brown dokumenty, bylebym odzyskała jej cenną przyjaźń. Wyzwiska, jakie padały w moją stronę. Dziwka, suka, zła przyjaciółka, której nie zależy. Dopiero teraz odczułam całą ciężkość tej sytuacji i zadziwiło mnie, dlaczego wcześniej nie zaoponowałam jej działaniom. Najgorsza była jednak świadomość, że nadal była na mnie zła. Po tylu tygodniach. 
     Gonitwę myśli przerwał dzwonek do drzwi.
     - Proszę! — krzyknęłam, nie odkładając nawet telefonu. Treść niektórych SMSów aż za bardzo mnie przyciągała. 
     Kątem oka zobaczyłam Charlesa, który wyjął właśnie ręce z kieszeni i rzucił uśmiech na powitanie. Wiedział, że już o nim pamiętam.
     - Hej, jak głowa? 
     - Aż za dobrze... — mruknęłam nieco bez emocji. Cała moja twarz była ich pozbawiona. 
     - To dlaczego wyglądasz tak, jakbyś była nie w sosie? — Oparł się zaciekawiony ramieniem o framugę pokoju. Najpierw z moich ust wyleciało głębokie westchnienie, blokujące chęć wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. Potem nie wiedziałam nawet, jak zacząć, i w efekcie zawiesiłam na dłużej spojrzenie na ścianie.
     - Bo wolałam tego nie pamiętać. — Po prostu pokazałam mu wiadomości, nie chowając smutnego wzroku. Zwyczajnie straciłam na to siły.


Charles?
Koniec akcji, teraz trochę spraw mentalnych xd

+10 PD

9 sty 2019

Od Odette C.D Charles

     Strach miażdżył mi żołądek, cały czas szamotałam nogami, chcąc wyczuć grunt, jednak zimne powietrze otaczające mnie z dosłownie każdej strony mi to uniemożliwiało. Ryk wichury utknął mi w uszach, zamknął się w mojej głowie, a porywisty wiatr ciągnął nas coraz bliżej czubków intensywnie zielonych choinek. Z moim profesjonalnym pilotem przedarliśmy się przez tysiące gałęzi obleganych kłującymi igłami. Straciłam całkowicie poczucie jego obecności, gdy wypadł z pozornie dobrego zabezpieczenia wskutek kilku szarpnięć i uderzeń o drzewo. Moje pasy też uległy uszkodzeniu, gdyż czułam znacznie dużo luzu, niż wcześniej. Nawet nie potrafiłam otworzyć oczu ― ze strachem czającym się w całym moim organizmie czekałam tylko, aż rypnę w kolejną gałąź albo całkiem spadnę na dół, na plecy, próbując pogodzić się z ogromnym bólem, jaki sobie wyobrażałam. Linki od paralotni jednak zaplątały się pomiędzy gałęziami i w najmniej spodziewanym momencie po prostu zatrzymałam się w powietrzu, osłupiona niewyobrażalnym szokiem oraz tą nieprzebitą ciszą. Po prostu zrobiło się cicho. Powtarzałam sobie to w głowie, próbując dojść do tego, co właśnie miało miejsce.
     Spokój, spokój. 
     Jeden oddech. Drugi. 
     Osowiałymi ruchami sprawdziłam, czy wszystkie moje kończyny są całe ― ba, czy w ogóle były na swoim miejscu. Oprócz mocnych siniaków i zadrapań mój mózg nie stwierdził niczego więcej. 
     Rozejrzałam się, by ocenić swoje położenie, a wtedy doszło do mnie, że wolałam stracić przytomność. Odległość od ziemi okrytej cienką warstwą śniegu oceniałam na jakieś dziesięć metrów, dookoła mnie same gęste drzewa, których igły zostawiły na mojej twarzy pewnie widoczne zarysowania. Jęknęłam z bólu, kiedy chciałam przynajmniej ruszyć się z uszkodzonych zabezpieczeń. Linki, za sprawą jakich wisiałam jeszcze na drzewie, niebezpiecznie zadrżały, jakby jeden nieprawidłowy ruch dzielił je od przerwania. Z wręcz chirurgiczną ostrożnością odnalazłam pod nogami najbliższą stabilną gałąź i przytuliłam się do niej. Moje serce bijące niczym młot prawie zderzało się z bliską korą, chcąc wyskoczyć mi z piersi.
     Boże, Boże, jak stąd zejść?
     Spojrzałam w dół. 
     Cholera.
     Sprawnie odpięłam się od uprzęży i zaczęłam pokonywać powolną drogę na dół. Towarzyszył mi przy tym leśny spokój niezmącony żadnym hałasem. Na dole znalazłam się dopiero po parunastu minutach, a grunt wówczas zaczęłam szanować jak nic innego. Miałam ochotę dosłownie rzucić się w śnieg, całować go i wyrazić swoją miłość, ale wiedziałam, że istnieją priorytety. Pilot. Charles. Drugi pilot. 
     Mój wzrok został od razu przyciągnięty żywym kolorem stroju pilota. Leżał niedaleko choinki nieprzytomny, co sprawiło, że podbiegłam do niego tak szybko, jak tylko się dało, ignorując przy tym przeszywający ból wielu powstających dopiero siniaków. Uklęknęłam przy ciele i próbowałam go lekko ocucić. Wtedy mój wzrok powędrował niżej, niżej i niżej, aż dostrzegł cholernie nieprzyjemny kontrast na śniegu. Czerwień. Gęsta, ciemna plama krwi, która przenikała śnieg, sącząc się z otwartego złamania mężczyzny. 
     Za chwilę się porzygam. 
     - Nie dotykaj tego! ― warknął nagle, na co odskoczyłam jak poparzona z nutą strachu w oczach. 
     - M-musimy, inaczej się stąd nie ruszymy. W zimę szybko się ściemnia ― mówiłam z wyraźną paniką, którą próbowałam gdzieś stłumić. 
     Zbył to milczeniem. Sięgnął po telefon do kieszeni. Urządzenie było doszczętnie zniszczone. W moim brakowało zasięgu, co spowodowało kolejny powód do załamania nerwowego. 
     - Nie ma zasięgu. ― Schowałam telefon z powrotem do kurtki i zasunęłam kieszonkę. 
     Mężczyzna spróbował się podnieść, ale skończyło się to tylko głośnym, rozdzierającym krzykiem, jaki musiał być skutkiem cholernie wielkiego bólu. Rana znów zaczęła brodzić krwią ― im bardziej panikował, tym szybciej wypływała. 
     - Muszę schować kość ― szepnęłam cicho.
     - Ugh. Ale rób to szybko... ― odparł z niechęcią, a na tą odpowiedź musiałam czekać dobre parę sekund pełnych głębokiego zastanowienia. ― W moim plecaku jest apteczka ― mruknął z bólem, odrywając plecy od pnia drzewa. Zdjęłam mu plecak i przeszukałam nerwowo, chcąc odnaleźć apteczkę, która po momencie znajdowała się już w moich dłoniach. Mężczyzna zagryzł swój rękaw, gdy ja, zbierając w sobie wszystkie siły, mocno wprowadziłam kość z powrotem do wnętrza nogi, czemu zawtórował stłumiony wrzask.
     - Niech pan nie mdleje, będzie wszystko dobrze. ― Odkaziłam ranę tak szybko, jak byłam w stanie i obwiązałam nogę bandażem. Mimo chłodu, mój organizm ze stresu rozgrzał się do niemożliwej temperatury. Przynajmniej tak czułam, gdy mięśnie mocno zapiekły, pomagając unieść pod ramię mężczyznę w średnim wieku. 
     - Musimy znaleźć Jamesa. On ma urządzenie satelitarne, odnajdą nas ― syknął. 
     - Nie mogli odlecieć zbyt daleko. ― Rozglądałam się po drzewach, jakby przekonana, że znajdę resztki po drugiej paralotni. 
     I szliśmy tak, pozostawiając za sobą ślady po szuraniach zmęczonych stóp, otoczeni jedynie lasem. Śniegiem, którego biel kłuła już powoli w oczy. Nagle nogi mężczyzny zrobiły się jak z waty, przez co niemal upadł na śnieg. 
     - Już nie mogę... ― Oddychał głośno. Wręcz sapał, przymykając oczy i krzywiąc się z bólu. 
     - Tam jest jakaś jaskinia. ― Wskazałam na głazy składające się w schronienie. ― Przeczeka pan tam, a ja znajdę Charlesa i Jamesa, dobrze?
     Greg nie protestował. Ulokowałam go w głębi jaskini, jednak również tak, bym z daleka  mogła go zauważyć, i korzystając z braku opadów śniegu, ruszyłam w poszukiwania. Zostawiałam za sobą świeże ślady, które pozwolą mi wrócić do tego samego miejsca. 
     Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Na horyzoncie, nawiasem mówiąc bardzo odległym i przysłoniętym drzewami, malowało się zachodzące słońce. Po długiej wędrówce miałam wrażenie, że kręciłam się w kółko. Że cały czas trafiam do tych samych drzew, widuję te same ślady. Cholerne drzewa. Szłam jednym tropem nieco większych butów, będąc wręcz pewną, że nie należały do mnie. W końcu przed sobą ujrzałam niedaleko dwójkę mężczyzn, do których od razu krzyknęłam, uradowana.
     - Charles! Tutaj!
     Na te słowa mężczyzna z kręconymi włosami, jakiego już znałam, odwrócił się gwałtownie i ułożył usta w wyrazie zdziwienia. Pobiegłam tak szybko, na ile pozwalały mi zmęczone nogi, oraz bez słowa rzuciłam mu się na szyję. Tylko na chwilę.
     - Myślałam, że nie żyjesz. Z tobą dobrze? Jak z Jamesem? Żyje? Gdzie on jest? ― Szybko zadałam serię pytań, nie hamując się ani trochę. Włączył mi się tryb adrenaliny, jakiego nawet nie umiałam powstrzymać. 
     Złapał mnie za ramiona, oddalił od siebie nieco i wpatrzył się ze zdumieniem w oczach. Wskazał na Jamesa, który znajdował się niedaleko nas, pochłonięty zarówno ulgą, jak i konsternacją.
     - Z nami jest dobrze, ale, Odette, gdzie jest Greg? ― Obejrzał się za mnie, jednak pokręciłam głową, jakbym za moment miała stwierdzić, że pilot nie żyje. 
     - Żyje. ― Uspokoiłam obu. ― Jest w jaskini, ale musimy się streszczać, bo... ― Gestykulowałam wtedy zawzięcie, a mężczyzna zamiast mnie posłuchać, przyjrzał się moim dłoniom, które, jak się okazało, były całe w smugach krwi. No tak. Przecież wpychałam kość do nogi. Na ten widok aż sama zadrżałam.
     - Z tobą wszystko w porządku? ― dopytał.
     - Tak, w porządku, to nie moja krew ― dodałam szybko. ― Musimy ruszać, bo jeszcze zacznie... ― Zerknęłam za siebie na ślady, które właśnie pokrywała powolnie spadająca warstwa śniegu. Moje usta rozdziawiły się w niedowierzaniu, by dokończyć zdanie. ― ...padać śnieg. 


Charles? 8)

+10 PD

1 sty 2019

Od Odette C.D Charles

     Wigilia minęła jeszcze przyjemniej, niż planowałam. Prezenty i duże zadowolenie mojej dzisiejszej rodzinki w pełni mnie uszczęśliwiło, odwracając uwagę od tego, że mama i tata byli w zupełnie innym miejscu. Tego wieczoru ani trochę mi to nie przeszkadzało. Może raz czy dwa mignęła mi myśl, że powinnam cudem przedostać się z jednego końca państwa do drugiego, lecz szybko doszło do mnie, iż było to niezależne. Zresztą w obecnym stanie wszystko bardzo szybko stawało się obojętne.
     Gorąco upojenia, jakie biło od mojego organizmu przez nieźle zamaskowany grzaniec, powoli wyparowywało w głębokim śnie. Dopiero z rana, leżąc na całkiem wygodnym łóżku, mogłam poczuć delikatny ból głowy. Dźwignęłam się na nogi i założyłam wczorajsze ubrania ― innego wyjścia nie miałam. Jako iż korytarze domu wypełniała jeszcze nienaruszona żadnym dźwiękiem cisza, postanowiłam jej nie przerywać. Zamiast tego wzięłam książkę, którą dostałam wczoraj i z ciekawości przeczytałam parę stron, już wiedząc, jakie fragmenty trafią do projektu. Po niespełna paru minutach przymierzałam się już do wyjścia, otworzyłam drzwi, by móc zobaczyć puściutki korytarz. Nie do końca pamiętałam, gdzie co się znajdowało, dlatego szczęśliwym trafem odnalazłam kuchnię. Nie wyciągałam jedzenia z wczoraj, wprawdzie posprzątałam wszystko z blatów i zaczęłam przyrządzać wszystkim śniadanie. Zapach jajecznicy z warzywami oraz tostami szybko zwabił do pomieszczenia pierwszą osobę, jaką był zaspany Charles. Przetarł oczy oraz rozejrzał się w konsternacji.
     - Dzień dobry ― wymamrotał. ― Robisz śniadanie? Nie musiałaś.
     - Doberek. Wiem, że nie musiałam, ale i tak nie wiem, jak mogę się odwdzięczyć wam za to wszystko. ― Odciągnęłam od niego swoje spojrzenie i wbiłam je z powrotem w zapełnioną patelnię. Zaczęłam mieszać jajecznicę z dokładnością. ― W szczególności tobie, bo pomogłeś mi najwięcej. Znalazłeś mi pracę, przystroiłeś pokój i jeszcze ta wigilia.
     Charles podrapał się po kręconych, lekko potarganych włosach, chyba nie wiedząc, co do końca odpowiedzieć.
     - Nie ma za co. ― Uśmiechnął się tylko. ― Ty też nam pomogłaś, więc jesteśmy po równo. ― W jego głosie wyczułam kapkę humoru i zaraz mrugnął do mnie, czemu towarzyszył mój cichy śmiech.
     - Nosisz naszyjnik ― stwierdził zadowolony, odrywając mnie jednocześnie od przekładania jedzenia na talerze. Właśnie sobie przypomniałam, że założyłam to cudo w przerwie między porannym czytaniem.
     - Ja mam nadzieję, że dzięki mojej bransoletce nie zabijesz się na najbliższym planie. ―
     - Jeśli zaklęłaś to jakimś czarem, to w połączeniu z moją szczęśliwą szarlotką będę nieśmiertelny. ― Zaśmiał się cicho i pomógł ustawić mi wszystkie trzy talerze na stole. Jedzenia roztaczające piękną woń po pomieszczeniu wymusiło na moim brzuchu dosyć głośne burczenie.
     - Lepiej ucisz burczenie, bo dziadek usłyszy i nie da ci spokoju ― szepnął żartobliwie Charles i usiadł przy stole w czasie, kiedy do kuchni wraz z Lokim wszedł dziadek.
     - Kto by pomyślał! ― Uśmiechnął się szeroko na śniadanie, które zobaczył, przy czym od razu wziął miskę szczeniaka i napełnił ją karmą. ― Nie spodziewałem się takiego śniadania, będzie pyszne. ― Przysiadł się do nas do stołu i przyjrzał się talerzowi.
     - Troszeczkę się porządziłam, ale... myślę, że jeszcze nie raz tu zawitam. ― Rzuciłam obojgu wesoły uśmiech.
     Dziadek tylko skosztował pierwszego kęsa i pokiwał głową z aprobatą.
     - Oby! Charles. ― Szturchnął swojego wnuka. ― Przydałaby nam się taka dziewczyna w domu. ― Mrugnął do mnie, jednak ja w dostatecznie dobrym momencie spuściłam wzrok w jedzenie i wręcz paliłam się z zażenowania.
     - Ugh...
     - Wieczny kawaler z ciebie. ― Staruszek westchnął niezadowolony, ale Charles wywrócił oczami.
     - Przestań już dziadku, dobrze? ― Uśmiechnął się krzywo. ― Jestem pewny, że Odette chce zjeść śniadanie w spokoju.
     - No tak, wybaczcie.
     Niedługo po całkiem niezobowiązujących rozmowach posprzątaliśmy po śniadaniu. Jednocześnie zaparzyłam kawę, by przy niej spokojnie spędzić resztę poranka, a do tego świeża prasa, co pozwoliło mi się poczuć niczym stara, samotna pani.
     Dobra, za dużo rozkmin.
     Przeglądając jedną z ostatnich stron natrafiłam na ciekawe ogłoszenie o kończących się w tym roku okazji na lot paralotnią. Promocyjna cena, taka, na którą jeszcze mogłabym sobie pozwolić. Aczkolwiek czytając ofertę, nie o sobie tu myślałam.
     - Charles? ― zagadnęłam.
     - Hm?
     - Miałeś kiedyś lot paralotnią? ― Rzuciłam mu ciekawskie spojrzenie, jednak chyba nie wiedział, jak do końca zareagować. Zmrużył tylko oczy i odczekał parę sekund, zanim odpowiedział niepewnym głosem.
     - Nie, tego jeszcze nie próbowałem, a co?
     - To nie na miejscu, by oferować ci to zaraz po bransoletce z tamtym napisem, ale skoro już to widzę... ― Przysunęłam mu gazetę pod nos. ― Co powiesz? ― Ofiarowałam mu ochoczy uśmieszek.
     Nie potrzebował zbyt dużo czasu, by przejrzeć wzrokiem ogłoszenie. Na jego twarz prędko wkradł się dokładnie taki sam uśmieszek, jak mój, i już wiedziałam, że pasowała mu ta propozycja.
     - Ale jesteś pewna, że chcesz próbować? ― Zerknął na mnie sceptycznie, na co ja posłałam mu wręcz wyzywające spojrzenie.
     - Kiedyś trzeba się targnąć na swoje życie.
     On natomiast parsknął głośniejszym śmiechem.
     Umrę. Umrę, umrę, umrę. 
     - Będzie super ― mruknęłam starając się zachować choć gram entuzjazmu, jednakże mój uśmiech mógł zdradzać wszystkie wątpliwości.
     - Mhm. ― Przekrzywił głowę uśmiechnięty, jakby właśnie próbował przejrzeć cały mój umysł w poszukiwaniu prawdy. Szybko sobie odpuścił i wstał z krzesła, nadal trzymając gazetę w dłoni. ― Ale czemu by nie. Bez ryzyka życie byłoby nudne, trzeba jakoś zacząć nadchodzący nowy rok ― skwitował zadowolony.
     - Oby nie dwa metry pod ziemią ― mruknęłam bardziej do siebie.
     - Co?
     - Co? ― Uśmiechnęłam się głupio.
     
***

     Tego samego dnia wieczorem już mogłam pochwalić się swoim potajemnym zakupem biletów. Serce wierciło mi się niespokojnie w piersi, umysł krzyczał, żeby nie godzić się na to szaleństwo, ale koniec końców mniejsze środki na koncie bankowym ugruntowały mnie w przekonaniu, że właśnie przezwyciężyłam własny strach. Zajrzałam do Charlesa, który właśnie przyprowadził Ignis z łąki i zamknął ją w boksie. 
     - Charles! ― Zaskoczyłam go swoim głosem, przez co natychmiast odwrócił się w moją stronę. 
     - Coś się stało? ― Zmarszczył brwi. 
     Na te słowa wyciągnęłam telefon oraz pokazałam mu potwierdzenie zakupu. Zmrużył oczy, patrzył chwilowo na wyświetlające się literki i podniósł brwi, lekko zdziwiony.
     - Zrobiłaś to?
     - Ja stawiam. Przynajmniej może takimi wrażeniami się odwdzięczę za to wszystko, w czym pomogłeś. ― Uśmiechnęłam się przyjaźnie i skinęłam głową. ― I żadnego „nie musiałaś”, nie chcę nawet tego słyszeć.
     Charles chwilę bił się z myślami, po czym poddał się i uśmiechnął.
     - Dzięki, to będzie super doświadczenie. ― Oddał mi telefon z tym samym wyrazem twarzy, co chyba dawało mi największą satysfakcję. ― Na kiedy to?
     - Za dwa dni. Zbieraj swoje siły. ― Poklepałam go po ramieniu z uśmiechem. 
     - Nadal nie mogę wyobrazić sobie ciebie na paralotni. ― Zmrużył oczy z podejrzeniem, mierząc mnie wzrokiem, na co z zupełną obojętnością wzruszyłam ramionami.
     - Ja siebie też nie, ale to nie problem ― mruknęłam, po czym omiotłam wzrokiem obszerny budynek. ― Pomóc ci tutaj w czymś?

Charles?

+10 PD

25 gru 2018

Od Odette C.D Charles - Stłuczona bombka

     Praca trwająca całe parę godzin wchłonęła całkowicie moje myśli o nieszczęśliwych świętach. Przestałam użalać się nad świadomością, że te Boże Narodzenie minie w kompletnie pustej przestrzeni pozbawionej jakiegokolwiek nastroju świąt. Ten czas wszyscy chcieliśmy spędzać jak najlepiej. Reklamy telewizyjne i posty celebrytek na avengramie kreowały w nas wyidealizowany obraz wigilii oraz samych świąt, który uparcie chcieliśmy poczuć. Który ― myśleliśmy ― pojawi się wokół nas. Wszystko jednak stawało się tylko ulotnym wrażeniem, szczególnie kiedy zderzaliśmy się w prawdziwą rzeczywistością.
     Zdusiłam wszelki żal wobec marnego losu, a moje oczy bez reszty zahipnotyzowały się w cudownych, małych, błyszczących lampeczkach otaczających wysokie okno. 
     - Mam dla ciebie propozycję. ― Charles spojrzał na mnie. ― Jeśli chcesz, to możesz pojechać ze mną do dziadka na wigilię. Myślę, że staruszek się ucieszy!
     I to była propozycja, która mimo sporego zaskoczenia poprawiła niemal natychmiast moje samopoczucie. Na twarz wkradł mi się pamiętny, szeroki uśmiech, który w pełni aprobował jego słowa.
     - Jasne! ― mówiłam z jakby wiecznym entuzjazmem. ― Powiedz mi tylko, co mam przynieść, a już wpadam do… kuchni mojego sąsiada, bo swojej nie mam. ― Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, zarażając tym Charlesa.
     - Tym się nie przejmuj, Christine dużo pomogła. ― Machnął ręką i odszedł od okna, by usatysfakcjonować się uzyskanym efektem. ― No, teraz ten pokój ma ręce i nogi ― przyznał.
     - Pozostałe części zyska pewnie na przestrzeni paru tygodni. Dziękuję za całą tę pomoc. Bez ciebie pewnie stałabym w miejscu. ― Z moich płuc wyszło spore westchnienie. Tym razem poważnym tonem potraktowałam ten temat, ale to nie sprawiło, że Charles zachował się tak samo. Ponownie wzruszył ramionami z małym uśmiechem.
     - Potraktuj to jako ― zamyślił się ― prezent gwiazdkowy. ― Mrugnął, przez co nie powstrzymałam śmiechu. 
     - Jakie to szlachetne ― odparłam teatralnie. ― To o której ta wigilia? 
     - Dwudziestego czwartego o osiemnastej. Przyjechać po ciebie? 
     Pokręciłam głową.
     - Spokojnie, trafię. ― Mój ton był tak pewny, że w wyrazie twarzy Charlesa nie pozostawała ani skaza wątpliwości. 

***

     Boże Narodzenie z każdą godziną było coraz bliżej. Dosyć wcześnie rano ― przynajmniej o tej godzinie, o której większość sklepów już zapraszała w swoje progi ― wybrałam się na zakupy z pewną zaoszczędzoną kwotą. Charles wspominał, że może mu zabraknąć paru ozdób choinkowych, więc z dużą ochotą zabrałam się za wybieranie bombek, łańcuchów oraz tego, co kochałam najbardziej, czyli cudnych lampeczek. Przewidywane trzydzieści minut w sklepie przekształciło się w prawie dwie godziny, aż w końcu wyszłam obładowana większą ilością rzeczy niż przewidywałam. Zanim doszłam do bagażnika mojego Hyundai’a kupiłam jeszcze makowca oraz pierniczki ze stoiska charytatywnego. 
     Licząc, że wszystko przetrwa w podróży, udałam się do miejsca docelowego. GPS nie zmylił mnie ani przez moment, co sprawiło, że zaraz rozpoznałam drogę do domku dziadka Charlesa. Dookoła otulał mnie widok rozpościerającej się linii drzew oraz pól pokrytych warstwą chrupiącego pod kołami śniegu. Zaparkowałam przed domem i gdy zaledwie zdążyłam wyjść z auta, zobaczyłam Charlesa wychylającego się zza drzwi. 
     - Hej ― odezwał się i wbił spojrzenie w bagażnik. Czekało tam coś jeszcze oprócz ozdób i jedzenia. ― Co tam masz?
     Zagrodziłam mu drogę i uśmiechnęłam się szeroko.
     - Stój. ― Zaśmiałam się głośno. Przecież nie mógł zobaczyć drobiazgów dla siebie i dziadka, które załatwiłam chyba dzień po złożeniu pozostałych mebli. Wyjęłam zza siebie tylko parę opakowań bombek, łańcuchów oraz lampek. Wziął to ode mnie z nieskrywanym zdziwieniem.
     - Wow, nie musiałaś. ― Zmarszczył brwi. ― Ale miło będzie zobaczyć parę nowych ozdób. ― Na jego twarzy wyrósł uśmiech. 
     - To właśnie chciałam usłyszeć. ― Z zadowoleniem pochwyciłam resztę rzeczy i zatrzasnęłam bagażnik. Charles szybko wprowadził mnie do ciepłego domu, gdzie przydreptał wesoło Loki. Gdyby nie masa zakupów w rękach, z pewnością bym go wygłaskała. 
     - Gdzie mam to zanieść? 
     - Pierniczki i makowiec do kuchni. ― Wskazał, przy okazji wynosząc ozdoby pod nieubraną jeszcze w salonie choinkę. To, co udało mi się wychwycić już na pierwszy rzut oka, to to, że była naturalna, miała ładne, żywe kolory, od których bił niesamowity świąteczny nastrój. Bardziej świąteczny będzie, gdy już ją ubierzemy. 
     Tak, jak Charles powiedział, udałam się do kuchni. Przy gazecie siedział dziadek Charlesa, a na mój widok od razu wstał ucieszony i ku mojemu zdziwieniu ocieplił mnie miłym uściskiem. Oddałam go i posłałam mu szeroki uśmiech. 
     - Już myślałem, że się nie zjawisz! ― Zaśmiał się z chrypką. ― Zaproszenie ciebie tutaj to chyba najlepsza decyzja Charlesa. ― Puścił mi oczko i spojrzał na swojego wnuka, który właśnie wkroczył do pomieszczenia. Niech znowu nie zacznie nas swatać… to bezcelowe. 
     - Jaka moja najlepsza decyzja? ― Mężczyzna zmarszczył brwi w zastanowieniu i wrzucił jedzenie Lokiemu do niedużej miski. 
     - Nieważneee… ― Z rozbawieniem na twarzy przeciągnęłam te słowo tajemniczo. W końcu ciepło w domu zaczęło mi przeszkadzać, co skłoniło mnie do tego, by zdjąć płaszcz, odsłaniając przy tym oliwkowy, wygodny sweter, który idealnie skomponował się z kremową spódnicą. 
     - No zaproszenie Odette! ― Upierał się, by to powiedzieć, ale Charles przewrócił oczami z uśmiechem, patrząc na mnie, jakby w poszukiwaniu wyrazu zawstydzenia czy zażenowania.
     Uroczy starzec.
     - Dziadku, pora przestać ― stwierdził to raczej bardziej delikatniej niż planował, gdyż było po nim widać, źle chciał być wybitnie chamski przy zwracaniu mu uwagi. 
     - Ja biegnę ubrać choinkę ― wtrąciłam z uśmiechem i pobiegłam do salonu. 
     Przede mną stanęła naga, ustawiona niedaleko okna choinka, natomiast w głowie do tej pory nie zagościł mi zbyt szczegółowy pomysł dotyczący jej strojenia. Wchłonęło mnie porządne zastanowienie, które szybko sama przerwałam ― zdecydowałam, że najlepszą rzeczą będzie rozpoczęcie dekorowania od założenia lampek. W dłoniach próbowałam rozplątać pary o jednakowym kolorze, bo białym, wprawdzie żółtym. Ten odcień idealnie pasował do barwy choinki. Oplotłam nimi dookoła choinkę, przekładałam ledy między gałązkami oraz deliberowałam nad tym, gdzie było ich za dużo, gdzie za mało. Gdzie zostawiłam pustą dziurę. Po zaledwie paru minutach uzyskałam upragniony efekt i mogłam zająć się bombkami: w opakowaniach i kartonie podchodzącym ze strychu dziadka Charlesa odnalazłam dwa ulubione kolory, które miałam wówczas w zamyśle: złote oraz czerwone. Obok pojawiły się jeszcze inne miniaturowe mikołaje oraz śnieżynki. 
     Loki jeszcze kręcił mi się pod nogami, jednak nie utrudniał pracy, a ją umilał ― szczególnie gdy odstawiałam wszystko i schylałam się, by parę razy pogłaskać szczeniaka. Bombki rozwieszałam w dosyć średniej odległości jedna od drugiej i głównie skupiłam się na tym, by kolory przeplatały się ze sobą, tworząc spójną, ładną całość. Następnie podłączyłam lampeczki, które od razu zahipnotyzowały mnie swoją jasnością. Z ich pomocą udało mi się mniej więcej umiejscowić łańcuchy, ale koniec końców ich nie było tak dużo, jak przewidywałam. Następnie oddaliłam się, na mojej twarzy rozkwitł uśmiech spowodowany efektem mojej pracy. Zaraz potem przystąpiłam do sprzątania igieł porozrzucanych dookoła choinki, zbyt długo nie ulegając samochwale. 
     - Już się z tym uwinęłaś? ― Prawie przestraszył mnie głos Charlesa, który uderzył mnie wręcz w plecy. ― Miałem zamiar ci pomóc. 
     - Dałam sobie radę. Spójrz, jaka ładna jest. ― Nawet nieskromnie to stwierdziłam, łapiąc się pod boki. Kosztowało mnie to maksymalnie pół godziny, a jedyne, co zostało, to powynosić resztę pudeł i cieszyć się klimatem tegorocznych świąt. Spędzonych w sumie bez rodziny, ale to nie znaczy, że musiały być złe. Przeciwnie. To swego rodzaju nowe doświadczenie. 
     - Masz gust, nieźle ci poszło ― oznajmił z uśmiechem, zdecydowanie pieszcząc moje ego. Jego ręka niespodziewanie sięgnęła do moich blond włosów, wyjmując z nich parę igieł. 
     - Skłamałabym, gdybym powiedziała, że to część stroju. ― Prychnęłam rozbawiona. ― Jak przygotowania w kuchni? 
     - Dajemy sobie radę. ― Wziął Lokiego na ręce i go wygłaskał. ― Ale Christine i tak uparła się, że chce nam pomóc. 
     - Dobra, ja w tym czasie muszę przynieść coś jeszcze z bagażnika. ― Spojrzałam ukradkiem na puste miejsce pod choinką i uśmiechnęłam się szeroko, chyba zdradzając tym gestem cały swój misterny plan. Charles wykazał sporą podejrzliwość i zmarszczył brwi, odprowadzając mnie wzrokiem.
     - Co ty kombinujesz, Odette? 
     - Nic, zupełnie nic ― odparłam i opuściłam na chwilę dom. 
     W bagażniku wciąż czekały ładnie zapakowane prezenty, z czego jeden należał do Charlesa. Był to srebrny, minimalistyczny naszyjnik z przywieszką, na której wygrawerowane zostały napisy „Stay alive” z malutkim dopiskiem „- O.”, co oczywiście stanowiło skrót od mojego imienia. Jego dziadek natomiast dostanie ode mnie jedno ze starszych win oraz krawat. Co do Christine, wybrałam książkę pełną najnowszych przepisów oraz ładny fartuch wraz z parą rękawic, bo z tego co wiedziałam, kochała gotować. Oby im się podobało.

Znalezione obrazy dla zapytania christmas tree
Zdjęcie pochodzi ze strony yorkshirelife

+10PD

16 gru 2018

Od Odette C.D Charles - Ho, ho, ho! [2/3]

     Ostatnie dni były skomplikowane. Im bliżej świąt było, tym w mojej głowie zbierało się coraz więcej skomplikowanych myśli, które nie ułatwiały mi codziennego radzenia sobie z gromadzącymi się zadaniami. Najpierw doszło do mnie, że nie będę mogła dotrzeć w te święta do rodzinnego miasta. Spędzę wigilię samotnie. Albo w mieście. Potem znikąd pojawiła się informacja, którą przekazała mi Jaime, że nasza część akademiku właśnie zakończyła swój remont. Rozbłysło gdzieś wewnątrz mnie światło nadziei, prawie że gasnące, jakie cudem utrzymywałam, szczególnie gdy wkroczyłam do pokoju. Całkiem pustego pokoju. Wykończona była jedynie podłoga oraz ściany wymalowane na biało. Miejsce, na którym niegdyś stało łóżko, świeciło pustkami. Nawet żadnego biurka. Nic tu nie było. A ja, jako studentka, oczywiście nie mogłam zarabiać nagle tysięcy, które pozwoliłyby mi odnowić mieszkanie. Jaime była równie załamana i to głównie jej zachowanie nauczyło mnie zachowania bezwzględnego spokoju. Spokój nas uratuje. 
     Całe wieczory spędzałam na szukaniu pracy. Paręnaście gazet wylądowało w koszu, witryny internetowe z ogłoszeniami zapełniły historię przeglądarki. Powoli traciłam jakąkolwiek nadzieję na to, że do świąt uda mi się chociaż umeblować w połowie mieszkanie i kupić dodatkowo małe ozdoby, by chociaż poczuć ducha Bożego Narodzenia. Nawet cholerne lampki w oknie, które wprowadzałyby lekki klimat. Pierwszą osobą, do jakiej zwróciłam się o pomoc, był Charles. Nie potrafiłam znaleźć na to uzasadnienia, ale nasunął mi się na myśl niemal natychmiast. Minęło odrobinę czasu od naszej ostatniej rozmowy, lecz to nie wpłynęło na relacje między nami. Miałam ogromne szczęście ― Charles oczywiście mnie nie zawiódł i już w weekend mogłam pracować jako mikołajka w galerii handlowej. Nie była to może praca marzeń, aczkolwiek sympatyczna praca z ludźmi i uśmiechem na twarzy od razu sprawiła, że cała się rozpromieniłam.

***

     Na niewielkim obszarze w galerii, bogatym w sanie i przeróżne świąteczne ozdoby, odziana w (swoją drogą bardzo wygodny) strój Śnieżynki, czekałam na Charlesa, który miał według dosyć spontanicznych zmian wcielić się w Mikołaja. Stłumiłam głośny śmiech, gdy wyszedł z przebieralni, znajdującej się zaraz obok tematycznego stoiska. Pod jego czerwoniutkim przebraniem skrywało się sztuczne wypełnienie brzucha, przez co stał się mocno zaokrąglony, jego brodę obrastała siwa broda, a głowę peruka przyozdobiona czapeczką.
     - Jak wyglądam? ― Spojrzał na mnie z powątpiewaniem. O Boże, Odette, zachowaj spokój, bo inaczej się wycofa. 
     Chwilowe milczenie uprzedził tylko mój szeroki uśmieszek.
     - No przecież widzę, że się śmiejesz! ― Spuścił wzrok na swój wypchany brzuszek. ― Nawet nie widzę swoich stóp.
     - Nadal jesteś piękny i szczupły ― pocieszyłam go klepnięciem w ramię, ale w duchu byłam tak rozweselona, że ciężko było tłumić te uczucie i nie dać mu ujścia w gromkim śmiechu. ― Chodź, rodziny czekają na ciebie, bohaterze dziecięcych marzeń.
     - Nie mogę się doczekać ― parsknął ze śmiechem i w końcu wziął ze sobą swój wielki brzuch i usiadł przy saniach, a ja uparłam się nieznacznie o nie. Były nieźle wykonanym rekwizytem, ale nadal pojawiała się obawa, że najmniejszy ruch zmiecie je z powierzchni ziemi.
     Większość czasu spędziliśmy na machaniu i uśmiechaniu się do szczerzących się w naszą stronę dzieci. Niektóre wręcz ciągnęły rodziców za ręce, byleby zrobić sobie zdjęcie z prawdziwym Mikołajem, ale widocznie gorączka zakupów rozrywała na strzępy potrzebę spełnienia dziecięcego marzenia. W końcu jednak jedna zabiegana mama podeszła do nas ze swoją pociechą.
     - Dzień dobry. ― Kobieta uśmiechnęła się do nas. Charles wstał ociężale z sań, powtarzając niskim głosem swoje ho ho ho. ― Moje dziecko bardzo chce zdjęcie z Mikołajem, nie mogłam mu odmówić. ― Poczochrała jego włosy i popchnęła go nieznacznie w naszym kierunku. ― Nie bój się, Joffrey!
     - Cześć, Joffrey! ― Mój głos nawet nie musiał starać się o milutki ton. On wyszedł sam ze mnie bez żadnych trudności. ― Chodź, Mikołaj na ciebie czekał.
     Z łatwością zrobiliśmy sobie zdjęcie z dzieckiem, które bezzębnie uśmiechnęło się do obiektywu aparatu trzymanego przez nieco wysokiego skrzata. I gdy już się zdawało, że młody Joffrey odejdzie z tym samym zadowoleniem na twarzy, zatrzymał się niespodziewanie, a jego mina przypomniała niemal żądanie. Uśmiechnęłam się z lekką krępacją.
     - Coś… się stało? ― Zakłopotanie od razu mnie ogarnęło.
     - Chcę cukierka. Albo dwa.
     Matka stała tylko osłupiona, nie mówiąc kompletnie nic.
     - Nie rozdajemy cukierków, kumplu. ― Charles zaśmiał się cicho i poklepał chłopaczka po jego nieco zaokrąglonym brzuszku, który raczej nie był hodowany tylko świątecznymi pokusami. ― Poza tym myślę, że tobie wystarczy. ― Puścił mu oczko. O Boże.
     Na twarzy dziecka zagrzmiało głębokie oburzenie, na co nasz miły Mikołaj zmarszczył brwi i odsunął się nieco.
     - To ty jesteś tak gruby, jakbyś zjadł te wszystkie dzieci, które odwiedziłeś! ― wrzasnął.
     - Ej, nie przeginaj! Gdyb… ― urwał, bo zakończyłam nerwowe poszukiwania w swojej torebce i oddałam dzieciakowi pudrowego cukierka. Uśmiechnęłam się na fakt, że z jego twarzy uleciało gdzieś oburzenie, na które już sama nie chciałam dłużej patrzeć. Potem odszedł zadowolony wraz ze swoją odrobinkę milczącą matką, ale kto by się tym przejmował? Nadchodziły święta, czas wybaczania i nadziei. Nie raz ludzie twierdzą, że nawdychałam się optymizmu, ale przecież optymizm nigdy nikomu nie zaszkodził.
     - Ach, te dzieci ― skwitowałam z lekkim westchnieniem.
     - Awaryjne cukierki? ― Parsknął, chyba uspokajając się nieco po tym ataku dziecka. ― Na to nie wpadłem.
     - Tutaj niedaleko urządzona jest akcja charytatywna. Wrzuciłam trochę do puszki i dostałam w prezencie cukierka, więc pomyślałam, że się teraz przyda ― zaśmiałam się cicho oraz powitałam nowo przybyłych szczerym uśmiechem.
     - Cwane. ― Podciągnął swój sztuczny brzuch.
     - Co nie?
     Pokiwał głową.
     - Bierzmy się do roboty. ― Oddał uśmiech.

***

     Nasza praca skończyła się jakieś dwie godziny później. Dostaliśmy pieniądze od ręki i zaproszono nas na kolejny dzień, lecz Charles chyba miał zdecydowanie dość przygód z dziećmi. Pożegnaliśmy się ze świątecznymi strojami i powróciliśmy do szarej rzeczywistości, jaka składała się z braku większości funduszy na umeblowanie i dekoracje. I tak mój humor zdawał się być o wiele lepszy niż na samym początku tygodnia.
     - Jak ci idą przygotowania do świąt? ― Uśmiechnęłam się delikatnie do Charlesa, który nadal wyjmował siwe włoski z czupryny.
     - Dobrze ― odparł. ― Ale zacząłem siwieć od tego stresu świątecznych zakupów. ― Zaśmiał się, pozbywając się w końcu części peruki z niesfornych loków. ― A tak naprawdę załatwiłem parę dekoracji do mieszkania, mam prezent dla dziadka i to chyba tyle. ― W kieszeniach kurtki ochronił ręce przed chłodem, który miał nadejść, gdy oboje wychodziliśmy z galerii handlowej. Od razu powiało chłodem, przez co zaczęłam żałować, że wcześniej nie zaopatrzyłam się w czapkę.
     - Więc spędzasz z nim wigilię? ― zagadnęłam.
     - Tak, raczej nie mam nikogo innego. ― Westchnął uśmiechając się, ale bynajmniej bez żadnego śladu szczęścia. ― A twoje jak?
     - Nie dam rady wrócić na święta, tak się składa, że muszę zostać tutaj. ― Próbowałam powstrzymać ogromny smutek, jaki mnie ogarnął. Przesunęłam te uczucie na bok jedną myślą, która nagle powróciła mi do głowy. ― Zapomniałam odebrać dziecka z zajęć dodatkowych… kiedyś chyba zapomnę własnej głowy.
     - Dziecka? ― Nie ukrywał zdziwienia. ― Nie wiedziałem, że…
     O cholera.
     - N-nie moje dziecko! ― Zaczęły się moje nerwowe i energicznie gestykulacje, które natychmiast miały wypędzić go z tego toru myślenia. Na twarz Charlesa wkradło się rozweselenie. ― To kuzynka mojego… przyjaciela. Tak, przyjaciela ― mruknęłam.
     - Ile ma lat?
     - Siedem ― odparłam. ― Chcesz przejść się ze mną? O ile nie masz co robić ― rzuciłam luźną propozycję.
     - No nie wiem, czy nie mam na dzisiaj dość dzieci. ― Westchnął nieco rozbawiony.
     - Cindy nawet nie będzie cię zaczepiać. ― Machnęłam ręką. Śnieg za chwilę zaczął prószyć, co zauważyłam przez to, że malutkie śnieżynki gubiły się w ciemnych lokach mężczyzny. ― To jak? ― Wbiłam w niego spojrzenie.

[Czarlsie? xd]

+10PD

8 gru 2018

Od Odette C.D Charles

Wizja jazdy konnej była jednak niepokojąca. W życiu nie dotykałam konia i strach zapewne byłby ode mnie bił. Patrząc jednak na Charlesa, na jego spokojny wzrok, moje wewnętrzne obawy nie wyszły na światło dzienne. Przeciwnie ― z nadzieją, że moich emocji cudem nie widać zbyt wyraźnie, skinęłam głową z wesołym uśmiechem, co spowodowało zadowolenie u staruszka.
- Ja to wezmę, panienko. Może jeszcze coś ci tam zapiszę ― Wziął ode mnie notes ze wszystkimi informacjami o żywieniu koni. ― I bawcie się dobrze. ― Zafalował brwiami w kierunku swojego wnuczka. O Boże. Charles chyba przywykł do tego, by nie brać na poważnie słów samotnego staruszka do serca.
  Za moment byliśmy już w drodze do stajni. Otaczająca mnie zieleń, przyjemny powiew i te świeże powietrze to zupełna odskocznia od miejskiego zgiełku. Już niemal zapomniałam, jak to jest.
- Ach, stęp… co… ― zająkałam się, po czym podniosłam na niego wzrok, nieco zawstydzona. ― Co to jest stęp? Nie miałam nigdy wcześniej większej styczności z jazdą.
Zaśmiał się dźwięcznie w odpowiedzi.
- Bez stresu. ― Chyba zaczął łapać, że naprawdę trochę się denerwowałam. ― Stęp w skrócie to najwolniejszy chód konia, więc nie bój się, nie będziemy nagle jeździć jak w filmach o gatunku western. Przynajmniej jeszcze.
- Jeszcze? ― Moje zielone spojrzenie wyraźnie go zlustrowało z nieskrywaną obawą.
- To zależy od ciebie. ― Zaśmiał się krótko.
- Proponujesz mi naukę czy jak? ― Uśmiechnęłam się znacząco.
- Jeśli dałoby radę się zgrać w czasie, byłyby chęci, to czemu nie? ― Dostał się za zagrodę. Wzrokiem natychmiast wyliczyłam pięć koni, z czego jeden prychnął głośno na nasz widok i podbiegł spokojnie. Sądząc po wyjątkowym umaszczeniu, musiała być to Ignis. Weszłam za zagrodę w ślad za Charlesem i zatrzymałam się przy klaczce. Pogłaskałam ją po grzbiecie nosa, uprzednio z dużą ostrożnością wyciągając rękę.
- Chyba naprawdę nigdy nie miałaś styczności z końmi. ― Zauważył moje wahanie, które było chyba wywołane faktem, iż znajdowałam się na ich terenie. Gdy była za zagrodą, nie robiło mi to większego problemu.
- Aż tak to widać? ― Koń trącił moją dłoń, prosząc o więcej.
- Nie no, aż tak to nie. Dasz sobie z nią radę? ― Uśmiechnął się do mnie, po czym powędrował spojrzeniem na Ignis. ― Muszę pójść po wyposażenie. Zaraz wrócę.
- Powinieneś skierować te pytanie do Ignis ― powiedziałam jeszcze zanim wyszedł z zagrody. Zerknął wtedy przez ramię z lekka rozbawiony, jednak żadne słowo już nie opuściło jego ust. Szybko zniknął mi z pola widzenia, a ja przez ten niedługi skrawek czasu obserwowałam konie spokojnie rwące trawkę.
Charles wrócił obładowany dwoma siodłami, czaprakami i ogłowiami. Mogłam mu pomóc. 
Odłożył wszystko na trawę oraz zawołał Ignis, która podbiegła do niego tak szybko, jakby usłyszała bezwzględny rozkaz.
- Pojedziesz na Werbenie. ― Obejrzał się za siebie, wyszukując wzrokiem, jak się okazało, siwą klacz. ― Ja wezmę Ignis, cóż, my już po prostu jesteśmy nierozłączni. ― Pogłaskał swoją wierną towarzyszkę. Werbena zaraz dołączyła do niej, kończąc bezsensowne dąsanie się po pastwisku. Wyglądało to niemal tak, jakby badała uważnym wzrokiem nieznajomą osobę.
Charles osiodłał Ignis i za moment zaczął robić to samo z siwą klaczą.
- Chodź, od razu pokażę ci, jak to się robi. ― Machnął ręką w moją stronę, bym podeszła bliżej, co od razu wykonałam. ― Podczas siodłania najważniejsza jest znajomość położenia końskiego kłębu, łopatki, grzbietu i lędźwi. ― Pokazał wszystko, co powiedział. ― Siodło nie może zachodzić na łopatki i odcinek lędźwiowy, bo spowoduje to krępowanie ruchów i bolesność. ― Poklepał towarzyszkę delikatnie po grzbiecie, a ja słuchałam go niczym prawdziwego nauczyciela.
- Okej, rozumiem. ― Skinęłam na znak, że docierają do mnie jego słowa. Zaczęłam obserwować jego ruchy, które naprawdę potwierdzały fakt, że ma niezłe pojęcie o koniach i jeździe. Zresztą mówił mi o dżygitówce, a to już było coś. Przynajmniej z perspektywy tak zielonej osoby, jaką jestem. 
Poprowadził mnie przy siodłaniu.
- Teraz zapnij mocno, inaczej spadniesz razem z siodłem. ― Zaśmiał się, jakby właśnie usłyszał dobry żart. Zawtórowałam mu w tym, jednak nieco nerwowo, bo niezbyt widziało mi się twarde spotkanie z ziemią.
Charles założył jeszcze Werbenie ogłowie. Z wejściem na konia nie poszło już tak źle, jak na początku przewidywałam i już parę chwil później znajdowałam się na grzbiecie. Jak tu wysoko.
- Dasz radę sama pojechać? ― Uśmiechnął się, podnosząc głowę ku górze i robiąc daszek z dłoni, byleby obronić oczy przed promieniami słonecznymi.
- Chyba… chyba tak ― mruknęłam, chwytając wodzę w dość silnym uścisku. Raju, musiałam wyglądać jak debil z tym nieogarniającym wyrazem twarzy.
Charles wspiął się sprawnie na grzbiet Ignis i już gdy tylko to zrobił, dało się wyczuć ich wyraźną więź. Po paru podstawowych wskazówkach dotyczących jazdy oboje ruszyliśmy z miejsca, przemieszczając się spokojnym stępem po pastwisku. Delikatny wietrzyk muskał moją twarz, a niesamowite uczucie jazdy na koniu zaczęło mnie wypełniać dziwną euforią. Wolnością. To było cudowne doświadczenie, przez co nawet nie zauważyłam, kiedy na moją twarz wkradł się szeroki uśmiech. Ta sielanka trwała jednak tylko parę dobrych minut.
- Już się zaprzyjaźniłaś z Werbeną? ― Zaśmiał się Charles.
- Powie… ― I w tym właśnie momencie klacz z głośnym rżeniem stanęła na tylnych kopytach i odchyliła się mocno, przez co nieoczekiwanie zsunęłam się z siodła i zaliczyłam mocne spotkanie z miękką trawą. ― Cholera… nie, chyba jednak mnie nie lubi. ― Od razu podniosłam górną część ciała i nim się obejrzałam, Charles lekko zdziwiony zszedł z Ignis oraz dobiegł do mnie. Chyba jestem masochistką, bo wybuchłam głośnym śmiechem, który definiował mój dystans do siebie.
- Wszystko okej? ― Podał mi rękę, którą szybko ujęłam. Gdy tylko stanęłam na prostych nogach, mniej więcej otrzepałam tyłek i plecy z trawy.
- Tak, chyba tak… ― W moim kręgosłupie nadal pulsował wyraźny ból, przez co się lekko skrzywiłam. ― Mogło być gorzej. Mogłam dostać kopytem w twarz.
- Czyli nie było najgorzej. ― Parsknął cicho.
- Spokojnie, to mnie nie zniechęciło.
- Coś musiało ją spłoszyć. ― Westchnął i omiótł spojrzeniem otoczenie w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń.
- Albo po prostu mnie nie lubi ― zażartowałam, choć nie ukrywałam opcji, że tak faktycznie mogło być. Niedługo po tym drobnym wypadku zarządziliśmy, że lepiej będzie spróbować później i naprawić humor szarlotką. Nie taką zwykłą. Szarlotką Christine. 
Bez większej pomocy Charlesa uwolniłam Werbenę od siodła, ogłowia oraz czapraka i zaniosłam wszystko do stajni wraz z mężczyzną. Droga do domu upłynęła wypełniona niezobowiązującą rozmową, która skończyła się, gdy tylko dostrzegliśmy dziadka Charlesa otwierającego drzwi.
- Jak poszła nauka jazdy?! ― Krzyknął z szerokim uśmiechem i pomachał do nas.
Na te pytanie parsknęłam głośnym śmiechem, kręcąc głową.
- Zdecydowanie ją zapamiętam ― powiedziałam. ― Będzie z Charlesa mentor!
- Nie wątpię w to. ― Staruszek wpuścił nas do środka i poprowadził do stołu, na którym stały talerze z kawałkami szarlotki. Charles zaatakował krzesło niczym pantera, cudem siadając na nim prosto.
- Orgazm dla podniebienia ― powiedział zadowolonym, choć było to za mało powiedziane, głosem, łykając pierwszy kęs jedzenia. Zasiadłam razem z dziadkiem przy stole i z o wiele większym spokojem zabrałam się za ciasto.
- Wiecie, niedaleko jest jezioro. ― Mężczyzna uśmiechnął się do nas milutko. ― Chodziłem tam ze swoją żoną, kiedy jeszcze żyła. ― Jego głos chwilowo przesiąkł taką nostalgią i smutkiem, że momentalnie zrobiło mi się smutno. Zaraz jednak uśmiechnął się znacząco. ― Może się tam wybierzecie? We dwoje, może na koniu? Jednym? Dam wam szarlotki do koszyka.
Czy ten dziadek chciał nas zeswatać?
Parsknęłam śmiechem w duszy, ale na moje policzki nieoczekiwanie wpłynął spory rumieniec.

[Charles? Upartego on ma tego dziadka xd]

+10PD

10 lis 2018

Od Odette C.D Charles

     Ostatni wieczór zupełnie odbiegał od normalnej, nocnej imprezy, co najwyżej zakrapianej alkoholem. Odkąd nieoczekiwanie na mojej drodze ― a raczej ulicy, stanął Charles, sprawy staczały się jeszcze bardziej i nie mogły znaleźć stabilnego gruntu. Nazajutrz, właściwie nawet tego samego wieczoru, kiedy tylko mężczyzna dołączył do jednorożca, opuściły mnie wszelkie nerwy i ciężar wydarzeń zaczął słabnąć. Sama nie mogłam określić chwili, w której zapadłam w głęboki sen, przez co witający nas ranek mogłam pomylić z każdą inną porą dnia. Świadomość powracała w cholernie powolnym tempie. Obraz zaczął się wyostrzać. Wszelkie detale wczorajszego dnia wkrótce pojawiły się w moim umyśle nawet bardziej wyraźniej, niż bym chciała. Naćpany Charles. Bardzo naćpany. Jakieś krasnoludki. Jednorożce. Wydawało mi się to zbyt absurdalne, jednak zaraz potem dźwignęłam się z trudem na nogi oraz wystarczyło zaledwie dwa kroki, by pokonać odległość do drugiego łóżka.
     Jamie spała z Charlesem, mając cały Boży świat głęboko w… tam, gdzie słońce nie dochodziło. Nawet nie próbowałam zgadywać o której godzinie wróciła i jaki wielki kac czeka na nią za rogiem z szerokim, diabelskim uśmieszkiem.
     Jak szybko narkotyki wyparowują z krwiobiegu? 
     Lekki niepokój zaczynał mnie przerastać, gdy postanowiłam spojrzeć na twarz Charlesa. Poruszał się niespokojnie na łóżku, co pozwoliło mi odkryć, że lada moment się wybudzi. Okropnie tego pożałowałam. 
     Mój słuch został dosłownie zgwałcony przez wrzask.
     - To był jednak trójkąt! ― Poderwał się gwałtownie z łóżka, przy okazji budząc także moją rudowłosą, roztrzepaną przyjaciółkę, która leżała obok niego. Mój wzrok krył ogromne zdziwienie skierowane prosto do zdezorientowanego mężczyzny. ― Yyy… nie był?
     Z płuc wydobyło się głośne westchnienie.
     Uff, względnie wygląda na to, że wszystko z nim dobrze.
     - Nie…? ― Żadna odpowiedź, zwłaszcza taka niepewna, nie wydawała w stu procentach prawidłowa.
     - Twój ton mnie nie uspokaja… ― Przeczesał czuprynę niesfornych loków. ― W takim razie…
     - Chyba po prostu nie miałam się gdzie ułożyć po imprezie. Była super, a ty ją nieźle rozkręciłeś, pewnie jeszcze nie raz cię zaproszę. ― Jamie, wyrzucając z siebie całą powagę sytuacji, zwyczajnie puściła oczko do Charlesa i wygramoliła się z wysiłkiem spod kołdry.
     Charles tylko zaśmiał się tak dźwięcznie, na ile go było stać w obecnym stanie.
     - Zawsze rozkręcam imprezy. Cieszę się, że jest dobrze wspominana, tylko… cholera, moja głowa ― syknął cicho.
     - Wczoraj byłeś zmuszony wyjść troszkę wcześniej… ― Odette, tylko delikatnie mu to przekaż.
     Te słowa sprawiły, że Charles ściągnął twarz w wyrazie niezrozumienia, a błyszczące z ciekawości i niepokoju oczy zmierzyły mnie natychmiastowo.
     - Naprawdę nic nie pamiętasz? ― Powędrowałam do kuchni, zabierając szlafrok wiszący na klamce drzwi. Kątem oka zdołałam ujrzeć, jak ciemnowłosy idzie z oporem w ślad za mną.
     - No nie do końca… ― mruknął. ― A powinienem?
     Nastąpiło milczenie, które nieco podkręciło napięcie.
      - Dobra, po prostu mi powiedz. Było tak źle? ― Oparł się o blat, zapewne przytłoczony
      - Oprócz kształtów muzyki, jednorożców i mrocznej armii krasnoludków? Nie, wszystko w porządku. ― Aż zdumiało mnie moje nagłe rozbawienie, które chyba nie było zbyt stosowne. Dało się bez trudu zauważyć, że myślenie Charlesa teraz spowolniło się o parę dobrych poziomów, bo tylko wgapiał się tępo w przestrzeń za oknem.
     - Za to ten taniec był seksowny! ― Jamie krzyknęła stłumionym głosem z wnętrza łazienki. Postawiłam oczy, czując lekkie wypieki na twarzy.
     - Oh, taniec pamiętam.
     - A to, że ktoś prawie cię potrącił? ― Położyłam czajnik na gazie, niemo oferując mu herbatę. Wybrał jednak kawę i samodzielnie wrzucił parę małych łyżeczek do kubka.
     - Umm… ― Zamyślił się chwilowo. ― Wylądowałem przed maską? ― Zaczęło mu się coś rozjaśniać w umyśle, a zaraz potem na jego twarz wpłynęło lekkie niezadowolenie.
     - Na szczęście kierowca tylko na ciebie trąbił. Ważne, że wszystko skończyło się dobrze ― odparłam z wyraźnym optymizmem, jak to miałam w zwyczaju. ― Następnym razem może ogranicz to, co… to co tam brałeś.
     - Chyba nad tym pomyślę ― odparł, zatapiając palce w lokach. ― Ale na razie muszę się zbierać.
     - Dopiero wstałeś… nie zjesz nic?
     - Niestety czas mnie goni. ― Uśmiechnął się przepraszająco. ― Ale dzięki za gościnę. Inaczej pewnie skończyłbym gdzieś pod klubem.
     - Nie śmiej się, bo to wcale nie wyglądało inaczej na początku ― odezwałam się z cichym rozbawieniem, odprowadzając go wzrokiem aż do drzwi. Szybko przypomniałam sobie o czymś. ― A twoja kawa?
     Jakby opanował się i zatrzymał w półkroku.
     - Mogę na wynos? ― Znów się uśmiechnął. Uzupełniłam kubek wrzątkiem i mu podałam. ― Ale zwróć kiedyś ― dodałam, wyrażając tym niemą propozycję, żeby jeszcze kiedyś wpadł w odwiedziny.
     - Czemu nie? ― Poprawił ubranie na sobie, które wyglądało na doszczętnie pomięte, a zaraz potem machnął ręką na pożegnanie. Rozbrzmiał trzask zamykanych drzwi; przywrócił mnie on do rzeczywistości, przez co z powrotem zajęłam się codziennymi czynnościami.

***

     Kolejne dni przyniosły z pewnością jeszcze więcej niespodziewanych wrażeń, a pochłonięty ogniem akademik był tylko jednym z nich. Znalazłam co prawda zastępcze mieszkanie, ale uporczywe drapanie w gardle od wdychania dużych ilości dymu pozostało, a i wspomnienia o straconych rzeczach również. Był to chyba najbardziej dotkliwy aspekt całego zdarzenia. Szczególnie, że teraz potrzebowałam wszystkich notatek, które robiły za marny, unoszony wiatrem proch.
     Ulatywał ze mnie cały dobry humor, budujący się z dużą trudnością od tamtego feralnego dnia. Teraz, siedząc spokojnie na ławce przed uczelnią, przeszukiwałam internet w telefonie, chcąc odnaleźć jakiekolwiek materiały na projekt o żywieniu koni i ich wykorzystywaniu w rekreacji. Zasięg mi jednak nie ułatwiał, przez co miałam ochotę dosłownie rzucić sprzęt na twardy chodnik, prosto pod nogi… Charlesa. Dopiero teraz byłam w stanie dostrzec, że się tu pojawił, i nie kryłam zdziwienia.
     - Co tu robisz? ― Podniosłam na niego z lekka podkrążone oczy, mając nadzieję, że nie weźmie mnie za chorą.
     - Usłyszałem jakiś czas temu o wybuchu w akademiku. ― Pomknął spojrzeniem na bramę, za którą stał zniszczony aż do ostatka. ― I to… to chyba nie plotki. ― Zmarszczył brwi, z powrotem zerkając na mnie. Chyba zdawał sobie sprawę, że mój entuzjazm jednak można zgasić. I paradoksalnie zrobił to ogień.
     - Chciałabym, by to były plotki. Jeszcze ten internet jest po prostu… ugh. ― To jedno przekleństwo udało mi się zasłonić całkiem przyzwoitym, pełnym zmęczenia stęknięciem.
     - Po co ci internet? ― Usiadł na ławce obok mnie.
     - Chciałam wyszukać jakikolwiek materiał na projekt o żywieniu koni i ich wykorzystywaniu w rekreacji. Nie ma taryfy ulgowej dla studentów, którzy stracili cały dobytek ― mruknęłam, starając się zabrzmieć odrobinę radośniej, jednak na tle tych słów było to dosłownie niemożliwe. ― A wolę się upewnić, niż pisać z pamięci, która bywa myląca.
     - No, co racja, to racja… ― zaczął coś kminić. ― Właściwie to byłbym w stanie coś zdziałać.
     Obdarowałam go pełnym zdumienia spojrzeniem. Te słowa potraktowałam jako ostatnią deskę ratunku.
     - Jesteś pewien? Masz konie? Może stajnie? ― zalałam go lawiną entuzjastycznych pytań, zaglądając głęboko w oczy ciekawskim spojrzeniem.

[Charles? ^^]

22 paź 2018

Od Odette C.D Charles

     Świętowanie wzorowo zaliczonego egzaminu? Ten temat nawet nie podlegał dyskusji. Cały mój entuzjazm jednak zgasł, gdy w klubie rozpoznałam osobę, jakiej szybko nie spodziewałam się zobaczyć. Charles, ten co skoczył z anteny, we własnej skórze stał przede mną, i nawet nie wyglądał na zbyt przejętego sceną przed uczelnią. Perfidnie go oszukałam, a sumienie nie chciało się uciszyć ani na chwilę, wypominając mi to w każdej wolnej chwili.
     Ależ to głupie.
     Mężczyzna popchnął nas delikatnie w stronę baru, skłaniając do zajęcia krzeseł barowych.
     - Masz bardzo dobry humor, Charles – stwierdziłam, kiedy jego aż zbyt podejrzany entuzjazm stał się dla mnie również nienaturalny.
     - A mam – potwierdził, a wielokolorowe światła wędrujące po klubie pozwoliły mi zobaczyć jego głupkowaty uśmiech. – Wiecie, fajnie zobaczyć raz na jakiś czas muzykę, a jednorożca to już w ogóle. – Puścił nam oczko, jednak ja zupełnie zastygłam na wspomnieniu o muzyce, która według Charlesa miała kształt.
     Muzyka miała kształt.
     Powtarzałam sobie to w głowie, próbując dojść do wniosku, co mi tu nie gra. Potem przypomniałam sobie o jednorożcu i już wiedziałam, że cokolwiek działo się w głowie mężczyzny, nie pojawiło się tak po prostu znikąd.
     - Ale jesteś zabawny, Charles! – Jamie najwyraźniej w świecie nie podzielała moich podejrzeń i całkowicie rzuciła się w wir zabawy, przechylając kieliszek i wlewając sobie zawartość do gardła. Mój trunek ciągle falował po krawędziach naczynia, którym kołysałam w dłoni.
     - To świat jest zabawny! – Opróżnił kieliszek. Jego dziwne zachowanie, o jakie bym go wcześniej nie podejrzewała, zmiotło resztę świata chwilowo pod dywan. Byłam na tym skupiona bardziej niż na fakcie, że Jamie może wstawić się szybciej niż myślałam.
     Zresztą co ja, niańka?
     Odetchnęłam głęboko oraz porzuciłam wszelkie myśli, nie chcąc psuć sobie celebracji. Wypiłam swój pierwszy kieliszek i stłumiłam skrzywienie, które wynikało z długiej abstynencji alkoholowej.
     Ni stąd ni zowąd, Charles zaczął się niekontrolowanie śmiać.
     - Krasnoludki łaskoczą mnie w stopy, błagam, zabierz je! – Poruszył się gwałtownie na krześle i tym samym pchnął mnie ramieniem. Zawartość następnego kieliszka bez chwili zwłoki wylądowała na jego koszuli. Rozdziawiłam szeroko usta, nie do końca kryjąc zdziwienie.
     - Przepraszam... to nie było planowane. – Odstawiłam puste naczynie, lecz Charles nie widział w tym niczego złego.
     - Dzięki za pomoc! Krasnoludki wystraszyły się i uciekły razem z jednorożcem. Szkoda, bo jednorożec zaczął coś do mnie mówić, ale nie skończył. Miał głos jak pięćdziesięcioletni kierowca tira, przysięgam – kontynuował swoje wyznania, na które zareagowałam z Jamie dokładnie tak samo. Obie wybałuszyłyśmy oczy, nie wiedząc, co powiedzieć. Charles również się tym nie przejął i odetchnął z głośnym „ahhh”, które sygnalizowało dużą satysfakcję.
     - Muszę się dowiedzieć, skąd ma dilera. – Jamie zahaczyła głowę o moje ramię i wyszeptała mi to dosyć donośnie na ucho. Aż za bardzo zagłuszyła muzykę, przez co aż zaszumiało mi w głowie.
     - Sugerujesz, że…
     - A to nie oczywiste? – Parsknęła śmiechem.
     - Nie sądziłam, że on i… narkotyki ze sobą współgrają. – Skrzywiłam się w niesmaku, co jakiś czas rzucając szczęśliwemu mężczyźnie badawcze spojrzenie. W ciągu paru minut porozmawiał jeszcze z mnóstwem osób. Kontaktowy to on zdecydowanie był.
     Wzrok Jamie zaczął wyrażać coś znacznie więcej niż podziw. Poczułam się dokładnie tak, jakbym stwierdziła skrajnie głupi fakt.
     - Żartujesz? Charles Winchester to totalny wariat! Łatwiej zapytać, czego nie robił! – Po tych słowach przed oczami pojawił mi się obraz mojej starszej, posiwiałej już wersji, która gada z nowoczesną wnuczką i właśnie uświadamia sobie, że czasy dawno ją wyprzedziły. Poważnie. Nawet to, że Charles jest wariatem, dociera do mnie po raz pierwszy, chociaż z łatwością mogłam to wywnioskować po numerze ze skakaniem z anteny do wody.
     Powinnam w końcu być nieco bardziej otwarta wobec myśli, że nie wszyscy są aniołkami.
     - Chyba powinienem zdjąć tą mokrą koszulkę. Idzie się przeziębić. – Zachichotał i faktycznie to zrobił. Bez śladu wahania ściągnął koszulkę z torsu, czemu towarzyszyło głośne, pełne ulgi westchnienie. Szczęście, że było na tyle ciemno, iż dostrzeżenie mojej czerwonej twarzy graniczyło z cudem.
     - Chyba powinieneś… trochę odpocząć. – Nie wiedząc, jak dobrać słowa, zabrzmiało to aż nazbyt niepewnie. – W tym drinku ewidentnie było coś nie tak. – Owszem, chciałabym, żeby o drinka chodziło.
     - To głupie. Drink nic nie zrobił. Czuję się świetnie, nie chcę odpoczywać! – Prawie zagłuszył muzykę donośnym tonem śmiechu. Opanowała go niestrudzona euforia, której nie dało się niczym zgasić. Nie zdążyłam pisnąć słowa, a mężczyzna wdrapał się na jeden stolik, przy okazji strącając kolejkę drinków. Wydał z siebie tylko ciche „whoops!”, nijak mające się do szczerego żałowania.
     Zaczął tańczyć.
     Naprawdę zaczął tańczyć. Uwydatniał zgrabnymi ruchami mięśnie brzucha, które świeciły od potu w blaskach wielu neonów. Odwróciłam momentalnie wzrok, mocno zawstydzona. Publiczność, teraz wręcz wiwatująca wokół mężczyzny, nie pozwalała mi zapomnieć o jego perwersyjnym wyczynie.
     Tak, zdecydowanie zgadzałam się z Jamie, Charles to kompletny wariat. Najgorsze jednak było to, że nie wiedziałam, czy w dobrym, czy w negatywnym kontekście.
     Wypiłam parę ostatnich drinków, które ostatecznie sprawiły, że moje przejęcie wszystkim dookoła zwyczajnie wyparowało w atmosferze. Utrzymywałam się spokojnie na nogach, moje słowa były przejrzyste – nie zamartwiałam się swoim stanem, póki wydawał mi się on wyjątkowo stabilny, jak na mijający w klubie czas. Jamie dawno zagłębiła się w tłum, tak samo z Charlesem, którego nie widziałam od czasu, kiedy przestał tańczyć… na stoliku.
     Nie miałam zupełnie z kim rozmawiać. Znużenie szybko wyparło całą euforię, jaką powodował taniec oraz muzyka. Wiedząc, że Jamie nie będzie chciała wyjść z imprezy, sama zdecydowałam się na ten krok. Ciemność spowijała już cały świat, którego wokoło otaczała piękna, gwiezdna kopuła. Skorzystałam z paru dostępnych źródeł świata i z łatwością znalazłam chodnik. Powiodłam wzdłuż niego ledwo kilka kroków, a znikąd mój umysł, odurzony lekką mgłą alkoholu, został wręcz wykrzywiony nieznośnym piskiem opon.
     - Ty pierdolony ćpunie, już mi z drogi!
     Ćpunie? Kto głupi doprowadza się do takiego stanu…
     - Ratuj, one są wszędzie! – jęknął przerażony mężczyzna, wpatrujący się obłąkanym wzrokiem w maskę samochodu. Mało brakowało, a walnąłby w nią pięścią.
     - Odsuń się, synu, bo cię przejadę! – warknął ponownie kierowca. Młody człowiek zareagował i odsunął się chwiejnie.
     Samochód objechał go szerokim łukiem.
     - Dlaczego, do cholery, nikt ich nie zabierze?! – Krzyknął zrozpaczony, tworząc echo roznoszące się po całej okolicy.
     Modliłam się w duchu, by nie rozpoznać w tym człowieku Charlesa. Naprawdę dokładałam wszelkich starań. Jednakże im bliżej podchodziłam, tym bardziej moje obawy odnajdywały swoje miejsce w rzeczywistości.
     Kiedy upadł bezwładnie niczym kukła odcięta od sznurków, poczułam, jak po linii mojego kręgosłupa przechodzi prawdziwy dreszcz strachu. Ruszyłam w biegu do Charlesa, a alkohol niemal automatycznie wyparował z moich żył. Nie czułam żadnego śladu po nim. Sterowała mną tylko adrenalina.
     - Ch-charles? – Kucnęłam nad mężczyzną oraz zacisnęłam mocno palce na jego ramionach, próbując ściągnąć go na pobocze. Wtedy nabrał głośno powietrza do płuc, które uniosły się tak gwałtownie, jakby właśnie zasilały się pierwszym od dawna tchnieniem. – P-proszę, tylko spokojnie…
     Do czego zdolny mógłby być taki mężczyzna?

[Charles?]

11 paź 2018

Od Odette C.D Charles

     Przed egzaminem wstąpiłyśmy jeszcze do mieszkania, by wziąć potrzebne rzeczy oraz nieco przygotować się w domowych warunkach. Zero miejskiego zgiełku, zero ludzi, którym chyba nieświadomie zależy na tym, by przeszkadzać. I nie mowa tu o Charlesie. 
     Zagryzłam niecierpliwie skuwkę od długopisu, zatracając się bez reszty w materiale. Stolik przede mną zaścielony był dziesiątkami notatek; gdzie bym nie spojrzała, tam moją uwagę rozpraszały najróżniejsze tematy i w końcu sama nie wiedziałam, czego w ogóle miałam się uczyć. Szybko doprowadziło to do zmęczenia i ogólnego złego samopoczucia, które w żaden sposób nie ułatwiało mi funkcjonowania. Momentami przyłapywałam się na tym, że ze znużeniem powtarzałam ciągnące się w podręczniku zdanie po parędziesiąt razy. A czas tylko mijał nieubłaganie, zbliżając nas do godziny zero. I zaledwie pół godziny przed egzaminem mój telefon zawibrował, uświadamiając mnie przy okazji, że ukryłam go gdzieś pośród stosu notatek. Przegrzebałam je szybko i odnalazłam swoją zgubę, wgapiając się krótką chwilkę na nazwę ujawnioną na wyświetlaczu.
     Charles.
     - Hej, mam nadzieję, że nie dzwonię w złym momencie? – odezwał się mocny, lekko ochrypły głos. Przyznaję, że mężczyzna był ostatnim, którego spodziewałam się teraz usłyszeć. Zwłaszcza że było jakiś czas po ostatnim spotkaniu.
     - O hej, nie. – Rozbrzmiał mój wesoły głos, jaki jednak nie skrywał autentycznego zdziwienia. – O co chodzi?
     - Może chcecie, żeby was podwieźć na egzamin? I tak muszę załatwić jedną sprawę na mieście. – Zaproponował, na co od razu delikatnie się skrzywiłam. Nie dlatego, że jego propozycja była nie na miejscu. Sęk w tym, że uczelnia ulokowana została tuż obok akademika i szybciej doszłabym na pieszo, niż zmarnowała czas na wsiadanie w auto, zapinanie pasów czy wyjechanie z parkingu.
     - Jasne! – palnęłam, nim zdążyłam pomyśleć nad sensem tych słów.
     - To świetnie. Nadal jesteście w tej kawiarni? – Uśmiech można było dosłownie wyczuć na twarzy mężczyzny.
     Nie byłyśmy, ale zaraz mogłybyśmy być. 
     Cholera, ale kręcę.
     - Znaczy… wyszłyśmy. – Zgarniałam notatki do torby najciszej, jak tylko potrafiłam. – Spotkamy się za piętnaście minut na Blue Street, dobrze? – Zignorowałam fakt, że ulica znajdowała się co najmniej cztery przecznice stąd. Komu zaszkodzi mały spacerek?
     - Blue Street – powtórzył, jak gdyby chciał zakodować tę wiadomość w głowie. – Ma się rozumieć. Do zobaczenia. – Po tych słowach rozłączył się, a ja w zatrważającym tempie poderwałam się z miejsca.
     Wmówiłam Jamie, że wręcz musimy zajrzeć do piekarni, która znajdowała się dokładnie na Blue Street. Dziewczyna, choć niechętnie, spakowała resztę swoich rzeczy oraz ruszyła za mną. Cudem udało mi się bez konsekwencji zbywać standardowe pytania typu „dlaczego nie pojedziemy twoim samochodem?” czy „dlaczego to aż tak konieczne?”. Nie lubiłam nikogo okłamywać. Jednakże to jedno kłamstewko było tak niewinne i wspaniałomyślne, że przymknęłam na nie oko.
     Zresztą Jamie na pewno ucieszy się jego widokiem.
     Pomijając, że musiałam wydać pięć avarów na dwie muffiny, kompletnie ich nie potrzebując, to wszystko poszło niezwykle gładko. Chevrolet Camaro stanął na pasach, odsunął szybę. Jamie już miała krzyczeć, by się bezczelnie odczepił, lecz gdy tylko zobaczyła, że to Charles, jej twarz rozpromieniła radość.
     Wsiadłyśmy do auta.
     - Załatwiłeś swoją sprawę? – Rzuciłam mu miły uśmiech.
     Pojazd ruszył z charakterystycznym rykiem silnika. W lusterku dostrzegłam wyraz oczu Jamie, który wykazywał kompletną obojętność. Zapewne nawet nie wywnioskowała, że te spotkanie wcale nie było przypadkiem.
     - Hm… tak, już po wszystkim – odparł z dozą niepewności lub zastanowienia. – To co, gdzie mam jechać?
     - Kojarzysz tę aptekę z zielonym szyldem? To uczelnia jest zaraz obok. Trzy przecznice stąd.
     - Odette, w takim razie dlaczego my tu… – Głos Jamie był niczym pulsująca na czerwono lampka, sygnalizująca mi, że właśnie pora interweniować. Nie wykazałam się zbytnim myśleniem i rzuciłam na tylne siedzenie torebkę z deserem, tak, by wpadła prosto w ręce dziewczyny. Ewentualnie wylądowała na jej twarzy.
     - Masz, spróbuj muffinkę i powiedz, czy jest dobra.
     Charles zaśmiał się pod nosem na ten gest, choć zabrzmiało to mniej więcej jak prychnięcie.
     - Ale szarlotki już nie masz? – odezwał się, nie odrywając skupionego wzroku z jezdni.
     - Niestety nie – odparłam z lekka smutnym głosem. – Ale możesz mi przypomnieć kiedyś. Znam jedną kobietę, która robi genialne ciasta. Ale trzeba uważać na biodra. – Szybko puściłam mu oczko, cała rozweselona, a zaraz potem mężczyzna zaparkował tuż przed uczelnią. Ryk silnika, towarzyszący nam nieprzerwanie od jakiegoś czasu, teraz ucichł bez reszty.
     No, jakieś piętnaście minut temu tu byłam. 
     Wszyscy opuściliśmy pojazd.
     - Dziękujemy za podwózkę. – Posłałam mu uśmiech pełen autentycznej wdzięczności, nawet, gdy wprawdzie nie musiał po nas przyjeżdżać. Ale gdy chciał, to mu zabronię?
     - Ale te muffinki są super! – Krzyknęła Jamie, wchodząc do wnętrza olbrzymiego budynku. Jej zajęcia zaczynały się wcześniej. Jakie miałyśmy szczęście, że nasze kierunki pomieściły się w jednej uczelni…
     Odprowadziłam więc dziewczynę wzrokiem i zatrzymałam się na najniższym stopniu schodów. Moje oczy od razu wystartowały z chęcią wyznania pewnej myśli, której nie potrafiłam zbyt długo tłumić.
     No dawaj, ostatnia szansa, Odette. 
     - Charles? – zaczęłam dosyć cicho. Już nie było wyjścia, a przynajmniej nie czułam, bym mogła się wycofać.
     Mężczyzna, mimo że właśnie wracał do samochodu, zwrócił się jeszcze w moją stronę, obdarowując mnie pytającym spojrzeniem.
     - Wiesz… tak naprawdę – powiodłam parę kroków w jego kierunku – to mieszkam zaraz obok. Tam jest akademik. Ale przejażdżka była całkiem udana, prawda? – Uśmiechnęłam się miło, jak na okoliczności ujawnienia tego uroczego kłamstewka, i nie dając mu szansy na reakcję, pospacerowałam na egzamin.

[Charles?]

28 sie 2018

Od Odette C.D Charles

Tego ranka skorzystałam z wolnego czasu i zamiast szykować się na kolejne wykłady, założyłam buty sportowe. Zawiązałam je mocno oraz dokładnie, by nogi mi się w nich nie kołysały. Starałam się nie budzić Jamie, która tamtego dnia mocno zabalowała na jednej z miastowych imprez. Gdy wróciła do mieszkania jakoś ledwo przed szóstą rano, podkreślała, jak zajebiście było i że w oko wpadł jej wariat, który skoczył z zardzewiałej, drżącej przy najmniejszym wiaterku anteny. Jakim debilem trzeba być? Westchnęłam cicho pod nosem, powtarzając sobie jej słowa w głowie. Nadal wypominała mi, że nigdzie z nią nie chodzę, ale ja po prostu preferuję nieco spokojniejszy tryb życia. Traktowałam to jako usprawiedliwienie i w najbliższym czasie nie czułam potrzeby, by zrobić coś, czego mogę żałować zaraz przed wstaniem na egzamin. A w tym tygodniu było ich od cholery, dlatego tym bardziej niepokoiło mnie zatracanie się Jamie w kolejnych kieliszkach alkoholu. Słowa „piję, żeby zapomnieć”, właśnie znajdują swoje potwierdzenie.
Po cichu napełniłam butelkę świeżą, przefiltrowaną wodą i przemieszczając się między ciasnymi pokojami, ogarniałam pobieżnie bajzel, który obie zostawiłyśmy poprzedniego dnia. We wspólnej sypialni powietrze wręcz zgęstniało przez unoszący się smród alkoholu. Otworzenie okna niewiele dało, oprócz tego, że dopiero stojąc maksymalnie blisko szpary, dało się odczuć delikatny powiew świeżości.
- Odette? – Usłyszałam słaby, zachrypnięty głos i natychmiast odwróciłam głowę w kierunku jego źródła.
- Śpij jeszcze, pewnie masz niezłego kaca – zgadywałam. – Na dwunastą mamy egzamin, nie zaśpij. – Posłałam jej pocieszający uśmiech, który prawdopodobnie w tym stanie nijak jej pocieszał. Twarz dziewczyny była blada, może nawet zielona, jak u trupa.
- Nie idę nigdzie dzisiaj. – Wygramoliła się spod kołdry. – Jeśli będziesz w sklepie, kup mi leki na ból głowy.
- Napij się lepiej wody. Ale dobrze, kupię. – Serce prawie rozszarpało mi się na milion malutkich kawałeczków, gdy leniwie, sycząc, podnosiła się na własne nogi. Szukacie powodu, dla którego piję raz na ruski rok? Oto on, przed wami Jamie. Ledwo żywa Jamie.
Ledwo zdążyłam wyjść z mieszkania i zamknąć za sobą drzwi, a usłyszałam jak podłoga protestuje głośnymi skrzypieniami, kiedy dziewczyna zaczęła biec ekspresowo zapewne w kierunku łazienki, bo gdzieżby indziej. Ach, te zatrucie alkoholowe. Ciągle było mi jej szkoda, a nie mogłam nawet wiele na to poradzić.
Schowałam portfel w zasuwaną kieszonkę bluzy i czując przyjemny chłód poranka, zawiązałam ją wokół bioder. Chciałam jak najwyraźniej czuć drżenie mojej skóry w wyniku temperatury, by później wejść łagodnie w stan ocieplenia. Kochałam te uczucie. Jak co dzień rozpoczęłam swój bieg długim chodnikiem, który rozciągał się aż do rozległego parku i to tam się rozgałęział na całe miasto. Ledwo zdążyłam się jednak rozgrzać, a poczułam, jak coś niewielkiego pląta mi się pod nogami. Z konsternacją wypisaną na twarzy spuściłam głowę do dołu i na moją twarz odruchowo wpłynął szeroki uśmiech.
- Hej, kochany, zgubiłeś się? – Uklękłam przy, na oko, paromiesięcznym szczeniaczku, którego futerko okazało się aż nadto przyjemne do głaskania. Miękkie, brązowe zaczesywało się gładko pod moją dłonią.
Nim zdążyłam się zorientować, pochłonął mnie wysoki cień.
- Przepraszam, ale wyrwał mi się z ręki. Silna bestia z niego.
- Nic nie szkodzi. Bardzo lubię psy. – Uśmiechnęłam się uroczo, ale tak właściwie ten jeden uśmiech nie schodził mi ani na chwilę z twarzy. – Ten jest cudowny! Jak ma na imię?
- Loki – odparłem. Jeszcze na chwilę pochyliłam się nad zwierzęciem, by z pasją pogłaskać go między uszami. – A jego właściciel Charles, jakby panią to interesowało. – Mężczyzna zaśmiał się, sprawiając jednocześnie, że znów wyprostowałam kręgosłup i tym razem skupiłam całą swoją uwagę właśnie na właścicielu.
Wystarczyło mi jedno spojrzenie, by stwierdzić, że nie był aż tak starszy ode mnie, więc nie siliłam się na żadne dodatkowe uprzejmości w stylu pan Charles.
- Przepraszam, jestem Odette. – W odwecie za swój brak zainteresowania, a raczej większe zainteresowanie psem, posłałam mu szeroki uśmiech i wyciągnęłam dłoń. Charles z lekkim zmęczeniem wypisanym na twarzy ją uścisnął.
- Nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się, że ta bestia ściąga na siebie całą uwagę.
- Gdzie tam – machnęłam ręką – po prostu kocham zwierzęta i sama bym chciała mieć takiego w mieszkaniu. – Obdarowałam jeszcze jednym, ciepłym spojrzeniem szczeniaka siedzącego mi pod nogą.
- Co cię powstrzymuje? – Zerknął.
- Mieszkanie w akademiku, które jest tak ciasne, że ledwo mieszczą się dwie osoby. – Mój uśmiech przyjął bardziej bezradny niż szczęśliwy wyraz. Mężczyzna jednak w odpowiedzi zbadał mnie szybko wzrokiem i dodał, chyba wnioskując pewien fakt:
- Biegałaś? Więc nie będziemy dłużej przeszkadzać. – Pociągnął smycz, jednak szczeniak uparcie starał się zostać w tym jednym miejscu. Wiedziałam, że przerwa w bieganiu niezbyt dobrze wpływa na rytm mojego oddechu, zatem podparta tą myślą, nie starałam się dłużej odpoczywać. Poprawiłam bluzę, która spadała mi z bioder i pozwoliłam, by uśmiech po raz kolejny rozświetlił mi twarz. Charles okazał się naprawdę miłym gościem.
- Nic się nie stało. Miłego dnia życzę. – Pomachałam delikatnie i ostatni raz pogłaskałam łeb zwierzęcia.
- I wzajemnie! – Odwzajemnił uśmiech i oboje odwróciliśmy się od siebie. W powolnym truchcie wyjęłam słuchawki z jednej kieszeni, by włożyć je do uszu, lecz po niespełna paru sekundach szczekanie, a może bardziej pisk, szczeniaka ponownie mi przeszkodził. Było to jednak tak cudne zwierzę, że pogniewanie się nawet nie wchodziło w grę.
- Nie, Loki, nie mam dzisiaj ochoty na bieganie. – Mężczyzna złapał się za, jak mi się wydało, bolącą głowę. Udało mi się od razu dostrzec, jak szczeniak, mimo że nie miał zbyt wiele siły, zaczął ciągnąć właściciela w moim kierunku. – Chyba bardzo cię polubił – wymamrotał z lekkim uśmiechem.
- Nie szkodzi, mogę temu jakoś zaradzić. – Zerknęłam na Lokiego, a zaraz potem podniosłam wzrok i wbiłam go w Charlesa. To żadne spoufalanie się, tylko jakieś rozpoczęcie dnia. Mężczyzna ledwo zdążył spytać „jak?”, a ja wzięłam zwierzę na ręce i przytuliłam do siebie z uśmiechem, z trudem nie dając się zbytnio lizać po twarzy. Loki zachował się tak, jakby nagle dostał ataku ADHD, lecz głaskanie po głowie minimalnie uspokoiło jego zapędy.
- On już tak ma, jeśli kogoś polubi. – Z westchnieniem spojrzał na swojego szczeniaka. Dosyć nieznośnego szczeniaka, ale jakże kochanego. – Jeśli będziesz się tak dla niego poświęcać, to nie da ci spokoju, to jest pewne – odezwał się jeszcze z cichym śmiechem.
- Jeśli nigdzie ci nie spieszno, mogę poświęcić mu jeszcze odrobinę czasu. Więc co powiesz na kawę? – Uśmiechnęłam się do mężczyzny.
Poranna kawa jeszcze nikomu nie zaszkodziła, prawda? Jednak po namyśle brzmiało to dla mnie po prostu jak tani pretekst do spotkania, i momentalnie chciałam zarumienić się ze wstydu.

[Charles?]

+20PD