9 sty 2019

Od Odette C.D Charles

     Strach miażdżył mi żołądek, cały czas szamotałam nogami, chcąc wyczuć grunt, jednak zimne powietrze otaczające mnie z dosłownie każdej strony mi to uniemożliwiało. Ryk wichury utknął mi w uszach, zamknął się w mojej głowie, a porywisty wiatr ciągnął nas coraz bliżej czubków intensywnie zielonych choinek. Z moim profesjonalnym pilotem przedarliśmy się przez tysiące gałęzi obleganych kłującymi igłami. Straciłam całkowicie poczucie jego obecności, gdy wypadł z pozornie dobrego zabezpieczenia wskutek kilku szarpnięć i uderzeń o drzewo. Moje pasy też uległy uszkodzeniu, gdyż czułam znacznie dużo luzu, niż wcześniej. Nawet nie potrafiłam otworzyć oczu ― ze strachem czającym się w całym moim organizmie czekałam tylko, aż rypnę w kolejną gałąź albo całkiem spadnę na dół, na plecy, próbując pogodzić się z ogromnym bólem, jaki sobie wyobrażałam. Linki od paralotni jednak zaplątały się pomiędzy gałęziami i w najmniej spodziewanym momencie po prostu zatrzymałam się w powietrzu, osłupiona niewyobrażalnym szokiem oraz tą nieprzebitą ciszą. Po prostu zrobiło się cicho. Powtarzałam sobie to w głowie, próbując dojść do tego, co właśnie miało miejsce.
     Spokój, spokój. 
     Jeden oddech. Drugi. 
     Osowiałymi ruchami sprawdziłam, czy wszystkie moje kończyny są całe ― ba, czy w ogóle były na swoim miejscu. Oprócz mocnych siniaków i zadrapań mój mózg nie stwierdził niczego więcej. 
     Rozejrzałam się, by ocenić swoje położenie, a wtedy doszło do mnie, że wolałam stracić przytomność. Odległość od ziemi okrytej cienką warstwą śniegu oceniałam na jakieś dziesięć metrów, dookoła mnie same gęste drzewa, których igły zostawiły na mojej twarzy pewnie widoczne zarysowania. Jęknęłam z bólu, kiedy chciałam przynajmniej ruszyć się z uszkodzonych zabezpieczeń. Linki, za sprawą jakich wisiałam jeszcze na drzewie, niebezpiecznie zadrżały, jakby jeden nieprawidłowy ruch dzielił je od przerwania. Z wręcz chirurgiczną ostrożnością odnalazłam pod nogami najbliższą stabilną gałąź i przytuliłam się do niej. Moje serce bijące niczym młot prawie zderzało się z bliską korą, chcąc wyskoczyć mi z piersi.
     Boże, Boże, jak stąd zejść?
     Spojrzałam w dół. 
     Cholera.
     Sprawnie odpięłam się od uprzęży i zaczęłam pokonywać powolną drogę na dół. Towarzyszył mi przy tym leśny spokój niezmącony żadnym hałasem. Na dole znalazłam się dopiero po parunastu minutach, a grunt wówczas zaczęłam szanować jak nic innego. Miałam ochotę dosłownie rzucić się w śnieg, całować go i wyrazić swoją miłość, ale wiedziałam, że istnieją priorytety. Pilot. Charles. Drugi pilot. 
     Mój wzrok został od razu przyciągnięty żywym kolorem stroju pilota. Leżał niedaleko choinki nieprzytomny, co sprawiło, że podbiegłam do niego tak szybko, jak tylko się dało, ignorując przy tym przeszywający ból wielu powstających dopiero siniaków. Uklęknęłam przy ciele i próbowałam go lekko ocucić. Wtedy mój wzrok powędrował niżej, niżej i niżej, aż dostrzegł cholernie nieprzyjemny kontrast na śniegu. Czerwień. Gęsta, ciemna plama krwi, która przenikała śnieg, sącząc się z otwartego złamania mężczyzny. 
     Za chwilę się porzygam. 
     - Nie dotykaj tego! ― warknął nagle, na co odskoczyłam jak poparzona z nutą strachu w oczach. 
     - M-musimy, inaczej się stąd nie ruszymy. W zimę szybko się ściemnia ― mówiłam z wyraźną paniką, którą próbowałam gdzieś stłumić. 
     Zbył to milczeniem. Sięgnął po telefon do kieszeni. Urządzenie było doszczętnie zniszczone. W moim brakowało zasięgu, co spowodowało kolejny powód do załamania nerwowego. 
     - Nie ma zasięgu. ― Schowałam telefon z powrotem do kurtki i zasunęłam kieszonkę. 
     Mężczyzna spróbował się podnieść, ale skończyło się to tylko głośnym, rozdzierającym krzykiem, jaki musiał być skutkiem cholernie wielkiego bólu. Rana znów zaczęła brodzić krwią ― im bardziej panikował, tym szybciej wypływała. 
     - Muszę schować kość ― szepnęłam cicho.
     - Ugh. Ale rób to szybko... ― odparł z niechęcią, a na tą odpowiedź musiałam czekać dobre parę sekund pełnych głębokiego zastanowienia. ― W moim plecaku jest apteczka ― mruknął z bólem, odrywając plecy od pnia drzewa. Zdjęłam mu plecak i przeszukałam nerwowo, chcąc odnaleźć apteczkę, która po momencie znajdowała się już w moich dłoniach. Mężczyzna zagryzł swój rękaw, gdy ja, zbierając w sobie wszystkie siły, mocno wprowadziłam kość z powrotem do wnętrza nogi, czemu zawtórował stłumiony wrzask.
     - Niech pan nie mdleje, będzie wszystko dobrze. ― Odkaziłam ranę tak szybko, jak byłam w stanie i obwiązałam nogę bandażem. Mimo chłodu, mój organizm ze stresu rozgrzał się do niemożliwej temperatury. Przynajmniej tak czułam, gdy mięśnie mocno zapiekły, pomagając unieść pod ramię mężczyznę w średnim wieku. 
     - Musimy znaleźć Jamesa. On ma urządzenie satelitarne, odnajdą nas ― syknął. 
     - Nie mogli odlecieć zbyt daleko. ― Rozglądałam się po drzewach, jakby przekonana, że znajdę resztki po drugiej paralotni. 
     I szliśmy tak, pozostawiając za sobą ślady po szuraniach zmęczonych stóp, otoczeni jedynie lasem. Śniegiem, którego biel kłuła już powoli w oczy. Nagle nogi mężczyzny zrobiły się jak z waty, przez co niemal upadł na śnieg. 
     - Już nie mogę... ― Oddychał głośno. Wręcz sapał, przymykając oczy i krzywiąc się z bólu. 
     - Tam jest jakaś jaskinia. ― Wskazałam na głazy składające się w schronienie. ― Przeczeka pan tam, a ja znajdę Charlesa i Jamesa, dobrze?
     Greg nie protestował. Ulokowałam go w głębi jaskini, jednak również tak, bym z daleka  mogła go zauważyć, i korzystając z braku opadów śniegu, ruszyłam w poszukiwania. Zostawiałam za sobą świeże ślady, które pozwolą mi wrócić do tego samego miejsca. 
     Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Na horyzoncie, nawiasem mówiąc bardzo odległym i przysłoniętym drzewami, malowało się zachodzące słońce. Po długiej wędrówce miałam wrażenie, że kręciłam się w kółko. Że cały czas trafiam do tych samych drzew, widuję te same ślady. Cholerne drzewa. Szłam jednym tropem nieco większych butów, będąc wręcz pewną, że nie należały do mnie. W końcu przed sobą ujrzałam niedaleko dwójkę mężczyzn, do których od razu krzyknęłam, uradowana.
     - Charles! Tutaj!
     Na te słowa mężczyzna z kręconymi włosami, jakiego już znałam, odwrócił się gwałtownie i ułożył usta w wyrazie zdziwienia. Pobiegłam tak szybko, na ile pozwalały mi zmęczone nogi, oraz bez słowa rzuciłam mu się na szyję. Tylko na chwilę.
     - Myślałam, że nie żyjesz. Z tobą dobrze? Jak z Jamesem? Żyje? Gdzie on jest? ― Szybko zadałam serię pytań, nie hamując się ani trochę. Włączył mi się tryb adrenaliny, jakiego nawet nie umiałam powstrzymać. 
     Złapał mnie za ramiona, oddalił od siebie nieco i wpatrzył się ze zdumieniem w oczach. Wskazał na Jamesa, który znajdował się niedaleko nas, pochłonięty zarówno ulgą, jak i konsternacją.
     - Z nami jest dobrze, ale, Odette, gdzie jest Greg? ― Obejrzał się za mnie, jednak pokręciłam głową, jakbym za moment miała stwierdzić, że pilot nie żyje. 
     - Żyje. ― Uspokoiłam obu. ― Jest w jaskini, ale musimy się streszczać, bo... ― Gestykulowałam wtedy zawzięcie, a mężczyzna zamiast mnie posłuchać, przyjrzał się moim dłoniom, które, jak się okazało, były całe w smugach krwi. No tak. Przecież wpychałam kość do nogi. Na ten widok aż sama zadrżałam.
     - Z tobą wszystko w porządku? ― dopytał.
     - Tak, w porządku, to nie moja krew ― dodałam szybko. ― Musimy ruszać, bo jeszcze zacznie... ― Zerknęłam za siebie na ślady, które właśnie pokrywała powolnie spadająca warstwa śniegu. Moje usta rozdziawiły się w niedowierzaniu, by dokończyć zdanie. ― ...padać śnieg. 


Charles? 8)

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz