Dzwoneczek w drzwiach zabrzęczał cicho, uruchomiony przez opuszczającego kwiaciarnię ostatniego klienta tego dnia. Stojący za kontuarem Ivpeter odprowadził go wzrokiem, wciąż uśmiechając się delikatnie, po czym przeniósł wzrok na zegar wiszący naprzeciwko. Zbliżała się czternasta. Samira Harper, właścicielka kwiaciarni, w której pracował, miała dzisiaj do załatwienia kilka spraw na mieście, zatem zamykali wyjątkowo wcześniej. Dzięki temu mógł szybciej spotkać się ze swoimi ukochanymi psami jak zwykle zostawionymi pod opieką przyjaciółki w jej lisim sanktuarium. Wiedział, że uwielbiały zarówno Rachin, jak i wszystkich jej czworonożnych towarzyszy, ale mimo to wciąż miał nadzieję, że ucieszą się choć odrobinę jak zobaczą go wcześniej, niż zazwyczaj. Choć pewnie to były płonne nadzieje. W końcu czymże jest właściciel w porównaniu z bandą lisów, z którymi można się do woli ganiać po ogrodzonym wysoką siatką trawniku.
- Aż tak ci spieszno, chłopcze? - usłyszał za sobą głos pani Harper, na tyle nagle, że aż się wzdrygnął.
Odwracając wzrok od zegara, posłał kobiecie szeroki uśmiech niewiniątka.
- Skąd, upewniam się, że się pani nie spóźnia.
- Ah, co ja biedna bym bez ciebie zrobiła. - Właścicielka przewróciła oczami skrytymi za małymi, prostokątnymi okularami, po czym zabrała swoją torebkę z blatu. - Do zobaczenia jutro, Ivpeterze. Żebyś ty mi się przypadkiem nie spóźnił.
Pogroziła mu jeszcze palcem na do widzenia i wyszła, zostawiając blondynowi obowiązek zamknięcia sklepu. Wzdychając cicho, ściągnął fartuch, jaki Samira kazała mu nosić w pracy, aby nie uwalił ziemią swoich koszul, dokończył pracę, jaka została mu przerwana przez ostatniego klienta, po czym piętnaście minut później zamykał już drzwi na klucz, aby następnie ruszyć w kierunku zaparkowanego kilkanaście metrów dalej pick-upa. Oczywiście chwilę mu zajęło znalezienie kluczy w kieszeni jeansowej kurtki, ale wyjątkowo jego uparte auto zapaliło od pierwszego razu, nie dając mu po raz kolejny w tym tygodniu powodu do zmartwień. Mógłby przysiąc, że z jego czterema kółkami było absolutnie wszystko w jak najlepszym porządku — po prostu czasem wszechświat musiał dać mu do zrozumienia, że jemu jednak z technologią i motoryzacją nie jest po drodze i ma się nie przyzwyczajać do tego, że wszelakie urządzenia i wehikuły posłuchają go za każdym razem. Nie żeby tego oczekiwał. Raczej się pogodził ze swoim pechem.
Rozbrzmiewający gdzieś niedaleko klakson obudził go z letargu. Otrząsnął się, przejrzał w lusterku wstecznym i stwierdził, że pora jednak ruszyć się po psy, zanim zadomowią się u Rachin na dobre.
Niedługi czas później zajechał pod "sanktuarium" swojej przyjaciółki. Główny budynek i otaczające go z trzech stron ogrodzenie zajmowało dość sporą połać ziemi, którą tworzyły pagórki, kilka wysokich, starych drzew oraz kamienno-piaskowe instalacje stworzone przez Rachin ku uciesze większości lisów. I najwyraźniej nie tylko lisów, stwierdził Iv w myśli, zauważając białą kupę futra, która ganiała się wokół sporego głazu z niewielkim srebrnym lisem, w którym blondyn rozpoznał osobistego pupila swojej przyjaciółki. Gdy tylko przestąpił próg ogrodzenia i zamknął za sobą furtkę, oba zwierzaki zaprzestały zabawy i ruszyły w jego kierunku z prędkością kuli wystrzelonej z armaty.
- Hej, Vituu… - stęknął, gdy gigantyczny pies władował mu się w kolana, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo zaraz srebrny lis wylądował na jego głowie, przesłaniając ogonem widok na psa i w zasadzie na wszystko dookoła.
- Jadis, ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno wchodzić innym na głowę! - Ivpeter usłyszał gdzieś z prawej strony głos swojej przyjaciółki, po czym szary ogon zniknął sprzed jego oczu, tak samo, jak ciężar lisa na jego głowie. Wciąż przygnieciony rozradowanym, białym psem, który usilnie próbował polizać go po twarzy, blondyn spojrzał w górę, aby dostrzec uśmiechniętą Rachin ze swoją srebrną lisicą na rękach.
- Nic się nie stało, Rachin. Miło, że ktoś się cieszy na mój widok.
- Pewnie, że się cieszą. O tej godzinie rzadko kiedy cię widzą. - krótkowłosa dziewczyna w okrągłych okularach podała mu rękę, przedtem puszczając wykręcającą się jak piskorz Jadis z objęć. - Co się stało, że jesteś tak wcześnie?
Ivpeter przyjął pomoc ze strony przyjaciółki i wkrótce już stał pewnie na nogach, starając się powstrzymać białego kuvasza przed rzuceniem nim ponownie o glebę.
- Pani Samira miała kilka spraw do załatwienia na mieście i, cóż… Oto jestem. - zlustrował wzrokiem trawnik w poszukiwaniu swojego drugiego psa, ale kątem oka zarejestrował jedynie dwa rude pyszczki, przyglądające mu się z zarośli pod siatką. Przeniósł ponownie wzrok na Rachin, ale widząc dziwny wyraz jej twarzy, ostatecznie uniósł jedynie brew pytająco. - Mam dziwne wrażenie, że chcesz mi o czymś powiedzieć… Co jest, Rachin?
Ewidentnie trafił w sedno, ponieważ rozpromieniona dziewczyna wzięła natychmiast głęboki wdech, po czym z prędkością karabinu maszynowego wyrzuciła z siebie:
- LeQuerrecmisięoświadczył!
- Słucham? - Ivpeter zamrugał, nie zrozumiawszy ani słowa.
- LeQuerrec! Oświadczył mi się! Patrz! - Rachin podsunęła mu palec z pierścionkiem zaręczynowym pod sam nos.
Iv musiał odchylić się nieco do tyłu, żeby cokolwiek dostrzec.
- Mniemam, że powiedziałaś tak… - wymamrotał blondyn, łapiąc przyjaciółkę za rękę i przyglądając się ozdobie. Znał chłopaka Rachin od dawna, może nie tak długo, jak samą Salvę, ale na tyle długo, by wiedzieć, że zdecydowanie jedno pasuje do drugiego. W zasadzie Valentin LeQuerrec był niemalże identyczny z charakteru, jak Rachin — może nieco bardziej zasadniczy i poukładany, niż dziewczyna, ale poza tym zdawali się sobie przeznaczeni. A jednak, mimo tego wszystkiego, nie spodziewał się, że chłopak oświadczy się jej właśnie teraz. Albo, że zrobi to, nie informując go uprzednio. Myśląc to, skrzywił się w myśli pod swoim adresem. Chyba zaczynał za bardzo czuć się jak starszy brat przyjaciółki, a jedna młodsza siostra, którą trzeba się opiekować, to już wystarczająca ilość, zdecydowanie. Nie mówiąc już zatem nic więcej, posłał tylko Rachin szczery, szeroki uśmiech i przytulił ją.
- I co teraz? - zapytał, puszczając ją w końcu. Choć jeszcze przed sekundą Rachin zdawała się niemalże fazować, gotowa wyskoczyć ze swojego ciała ze szczęścia, to teraz zastygła nagle w całkowitym bezruchu, z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy. Zaniepokojony blondyn położył jej rękę na ramieniu, aby upewnić się, czy przypadkiem właśnie nie dostała zawału. - Salva…?
- Jaktocoteraz? Janiemampojęciacoteraz! Powinnamwiedziećcoteraz? - Dziewczyna zaczęła się plątać, ponownie wpadając w trans nerwowego, bardzo szybkiego i jeszcze bardziej niezrozumiałego gadania. Najwyraźniej sama myśl o tym, że przecież faktycznie na samych oświadczynach się nie kończy i będzie COŚ musiało się jeszcze po tym wydarzyć, wpędzało ją w stan absolutnego przerażenia. Iv westchnął tylko i poklepał ją po ramieniu.
- Spokojnie, tylko zapytałem. Wiesz, jak już masz to - wskazał na pierścionek zaręczynowy na palcu przyjaciółki. - To trzeba by zacząć myśleć o ślubie. To nie jest nic takiego. I nie musisz się przecież spieszyć. Pogadaj z LeQuerrec'em. I nie, nie możesz założyć na ślub tej bluzy z lisimi uszami i ogonem. - posłał jej znaczące spojrzenie, po czym zaśmiał się, gdy spiorunowała go wzrokiem.
- Nie śmiej się ze mnie, Mahoney, to poważna sprawa. Nie myślałam o tym. Nie mam pojęcia, jak to powinno wyglądać. LeQuerrec jest w pracy… Przypuszczam, że mogłabym zapytać Trebina, ale Boniface będzie z nim, a to nigdy nie jest dobry pomysł, żeby Boniface'owi mówić o czymkolwiek w tym rodzaju…
Iv stał przez chwilę, słuchając wywodu Rachin o bliskich przyjaciołach i zarazem współlokatorach jej chło…Tfu, narzeczonego. Wiedział, że Trebin był z tej trójki najrozsądniejszy i jeśli ktoś miałby uspokoić i wspomóc Rachin, to tylko on, ale z drugiej strony miała rację, by nie angażować w to Boniface'a, najbardziej chaotycznego z całej trójki, o którego zdrowie psychiczne Ivpeter obawiał się chyba od zawsze, od kiedy tylko go poznał. Najpewniej tylko by pogorszył sprawę, a już bez niego Rachin zdawała się hiperwentylować ze strachu na myśl o ślubie. Nie bardzo wiedział, jak mógłby jej pomóc. To nie tak, że musieli brać ślub w najbliższym czasie, do tego czasu może zdążyłaby już się oswoić z tą myślą, a poza tym i tak musiałaby porozmawiać o tym z samym zainteresowanym, jakim był LeQuerrec. Chyba że…
Ivpeter spojrzał nagle na przyjaciółkę, kiedy pomysł zaświtał mu w głowie. Co prawda nie było teraz z nimi narzeczonego Rachin, ale jego mogliby ściągnąć później. Na razie trzeba się zająć dziewczyną i jakoś dać jej do zrozumienia, że wraz ze ślubem jej życie się nie skończy, czego najwyraźniej na razie oczekiwała. Być może udałoby mu się nawet na tyle ją całą ceremonią zainteresować, że nie będzie się mogła jej doczekać? Ale w tym mogła mu pomóc tylko jedna osoba — Olivia. Jego mała siostra, która nie dość, że parała się weselami i tym podobnymi rzeczami, to jeszcze projektowała ubrania i sama je szyła. Być może udałoby mu się ją namówić, by pomogła mu wyprawić przyjaciółce ślub i wesele jak z baśni, w których zarówno Iv, jak i Rachin się od zawsze zaczytywali.
Z tą myślą w głowie, nie zważając na zaskoczenie na twarzy przyjaciółki, złapał dziewczynę za nadgarstek i pociągnął ją do swojego auta, w międzyczasie znajdując w końcu swojego drugiego psa, Exodusa, w wielkiej jamie w ziemi razem z dwoma lisami, które wyglądały, jakby coś knuły. Wepchnął Rachin na miejsce pasażera i pozwolił wskoczyć Vituu na pakę, a następnie wypuścił Exo z lisiej zagrody. Gdy cała czwórka była już zapakowana w pick-upie, Iv szybko wycofał z podjazdu, by skierować się w stronę swojego mieszkania. Miał tylko nadzieję, że Liv akurat nie zdecydowała się wyjść gdzieś na miasto, choć przypuszczał, że raczej zastanie swoją siostrę w jej pokoju, zajętą rysowaniem lub ukrytą za maszyną do szycia.
<Olivia?>
(1503 słowa)
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz