— Jaki jest cel? — pyta Carey, trzymając małego Isaiah w ramionach.
Uśmiecham się do niego słabo.
— Nie wiem — rzucam.
Idę ciemną ulicą miasta. Mało kto kręci się tu o tej porze, po ulicach jeżdżą pojedyncze samochody, których właściciele najpewniej udają się do pracy na poranną, bardzo wczesną zmianę. Na plecach dźwigam duży, napakowany plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami — wśród nich są pieniądze, ubrania na każdą pogodę (najcięższe z nich mam na sobie), podręczna mini apteczka, parę butelek wody, jedzenie, którego wystarczy nam na jakiś czas. Szczerze mówiąc, mam jakieś pojęcie o tego typu wyprawach. Kiedy byłem nastolatkiem, uciekałem z domu, wtedy musiałem radzić sobie sam przez parę dni, nie będąc w stanie wrócić do domu. Ta podróż ma być inna. Zaplanowana, jednakowoż wciąż w ciemno. Nie wiem, gdzie pojedziemy później, naszym pierwszym przystankiem będzie miasto oddalone o około sto kilometrów od Avenley River, czyli całkiem daleko. Stamtąd złapiemy innego busa. Poznamy historie tych miast, będziemy podziwiać zabytki, na jakiś czas staniemy się turystami z krwi i kości, którzy nie martwią się o to, gdzie podzieją się za parę dni. Poza tym, głęboko wierzę w to, iż Brianne wzięła swój śpiwór, w przeciwnym wypadku będę musiał oddać jej swój. Jestem dziwnie podekscytowany na myśl o tej wyprawie — nie znam tej dziewczyny, nie znam jej nazwiska, nie wiem, jaka jest z charakteru, nawet nie wiem, gdzie mieszka. Mimo tego mam wrażenie, iż to się uda i z wycieczki wrócimy cali i zdrowi.
Docieram na miejsce przed czasem, jednakże, jak się okazuje, dziewczyna już tam jest, a wraz z nią garstka innych oczekujących, którzy, kto wie, mogą mieć podobne zamiary, co my. Już mam się odezwać, rzucić jakimś miłym “cześć”, ale ubiega mnie, jak to mają w zwyczaju kobiety.
— Nie za ciepło? — Unosi brew.
Kręcę głową. Zbyt dobrze znam świat, żeby zarzucać na siebie jedynie bluzę.
— Wkrótce zrobi się zimniej — odpowiadam z niezwykłą powagą w głosie. — Z każdym dniem robi się coraz zimniej, Brianne, nie będę wydawał dodatkowych pieniędzy na lekarstwa.
Istotnie, wieczory w Avenley są naprawdę przyjemne, pomimo tego, iż mamy jesień. Temperatura nie spada poniżej ośmiu stopni celsjusza. Sprawa ma się nieco inaczej, jeżeli mówimy o terenach nieopodal Nix, czyli mieście Dale, gdzie jest zdecydowanie zimniej, a, jak mi się wydaje, i tam prędzej czy później zawitamy. Poza tym, na podróż zakłada się najcięższe rzeczy, które zajęłyby sporo miejsca w plecaku — z tego tytułu mam na sobie wygodne bojówki, czarny, niebrudzący się sweter z golfem, ciemną, grubą kurtkę, szalik i czapkę, jaką zeszłego wieczoru oddała mi Brianne.
Autobus niebawem podjeżdża na przystanek. Wraz z pozostałymi pasażerami pakujemy się do środka, zajmujemy miejsca przy tyle, uprzednio kupując bilety (chociaż uważam, że bez nich byłoby więcej zabawy, adrenalina, wiadomo). Okazuje się, iż dziś kontroler biletów nie sprawdzał. Wzdycham cicho i przenoszę spojrzenie na towarzyszkę podróży, chcąc szepnąć jej słówko na ten temat. Nieprędko okazuje się, iż dziewczyna najzwyczajniej w świecie zasnęła, a ja zostałem sam, wyspany, zmuszony do milczenia. Przyglądam się ekranikowi, który powoli wysuwa się z sufitu — pokazuje trasę i liczbę kilometrów, jakie pozostały do celu. Sto siedem. Mniej więcej półtorej godziny jazdy. Opieram głowę o wewnętrzną stronę dłoni w okolicy nadgarstka, zamykam oczy i, chcąc nie chcąc, staram się nie myśleć o tym, w jaki sposób spędzę resztę podróży.
Na następnym przystanku dosiada się pewien chłopak. Pierwsze, co zauważam, to jego zmierzwione włosy, dopiero później, kiedy jest coraz bliżej nas, dostrzegam podkrążone oczy i zmęczoną twarz. Na plecach dźwiga ogromnych rozmiarów plecak, podobny do mojego, tylko zdecydowanie bardziej zniszczony. W dłoni ściska bilet, kiedy siada na siedzeniu obok, kątem oka widzę, iż, podobnie jak my, wybiera się do Wealdstone. Znudzony na śmierć staję się zdesperowany.
— Też do Wealdstone? — zagaduję chłopaka, na oko, parę lat młodszego.
Mierzy mnie zaskoczonym spojrzeniem.
— Ta — fuka, obracając głowę w stronę kierunku jazdy. — Do rodziny.
Wzdycham bezgłośnie.
— To piękne miasto. Byłeś tam kiedyś? — pytam, próbując podtrzymać rozmowę.
Wzrusza ramionami.
— Nie masz tam rodziny, prawda? — Marszczę brwi.
Kręci głową, spuszcza ją.
— Hej, młody. — Uderzam delikatnie o jego ramię. — Nie możesz uciekać z domu. To nie jest dobre wyjście.
Podnosi wzrok na mnie.
— W takim razie co pan robi?
Zaciskam usta. Cholera, dzieciak jest naprawdę sprytny.
— Ja… jestem dorosły. Nie uciekam z domu. Jedziemy na… wakacje. Tak, taki mały odpoczynek.
Nie mam pojęcia, czy chłopak w to wierzy, mam nadzieję, że tak. Nie mam ochoty tłumaczyć mu tego wszystkiego, iż wyjeżdżamy z miasta, bo życie jest męczące, dzieci zbyt często dokazują, a monotonia przytłacza. Nie mogę dawać mu takiego przykładu. Dorosłe życie nie jest fajne, ale przynajmniej możemy legalnie zmieniać miejsce zamieszkania. O, tak, właśnie to bym mu powiedział, gdyby nie to, iż autobus właśnie się zatrzymuje. Chłopak unosi się z miejsca i, uśmiechnąwszy się do mnie, wysiada na właśnie tym przystanku. Przez okno dostrzegam, że wyjmuje komórkę, żeby, mam nadzieję, zadzwonić do swojego opiekuna, który mógłby go stąd odebrać. Kto by pomyślał, że w tak zwyczajnym busie mogłem przekonać dzieciaka do czegoś, co sam w teorii właśnie robię.
Piąta trzydzieści cztery, docieramy na przystanek w Wealdstone. Wysiadamy tuż przy stacji kolejowej — zapamiętuję ten ważny aspekt, pociąg zawsze może się przydać. Delikatnie trącam Brianne w ramię, by obudzić śpiącą księżniczkę. Informuję ją, iż jesteśmy już na miejscu i tak właściwie to powinniśmy wysiąść, aby przypadkiem nie wrócić do Avenley River. Wyskakujemy z autobusu. Biorę głęboki wdech, zaciągając powietrza nowego miasta.
— I to właśnie jest życie, bitches — mówię zadowolony.
Kątem oka zauważam, jak towarzyszka przewraca oczyma. Uśmiecham się do niej najszerzej, jak jestem w stanie i, uprzednio łapiąc ją za nadgarstek, biegnę w stronę rynku, czyli centrum całego miasta. Jest jeszcze ciemno, słońce wzejdzie dopiero za półtorej godziny, w okolicach siódmej. Niemal wszystkie lokale są pozamykane, z wyjątkiem nocnych klubów albo całodobowym knajpek. Ulice rozświetlają wysokie lampy.
— Masz jakiś pomysł? — Pytanie pada ze strony Bri.
Nie zatrzymując się, dalej ciągnę ją w głąb miasta. Wealdstone jest miastem parokrotnie mniejszym od Avenley River. W tym regionie znane jest przepiękne stare miasto Wealdstone, które stoi tu już paręset lat, i choć ma za sobą już kilka renowacji, wygląda przepięknie w każdym jego aspekcie. Nie da się ukryć, iż jestem miłośnikiem tego typu architektury — mnóstwo ozdobników, złote kolumny, płaskorzeźby, ulice wyłożone malutką kostką, wielokolorowe budynki. Czuję się, jakbym żył w poprzednich epokach.
— Może… — Puszczam jej rękę, kiedy docieramy do głównego placu. Nie ma tu nikogo, jedynie nasza dwójka, cała ta historia, przepiękne rzeźby, mnóstwo roślin w przepięknych, marmurowych donicach, wystawione ogródki przy kawiarenkach, które czekają na otwarcie lokali, fontanna w samym centrum.
W ciągu trzech lat mojego pobytu w tym świecie byłem tu mnóstwo razy. Pomimo tego, jak daleko jest stąd do Avenley, nic mnie od tego nie powstrzymywało — zakochałem się w tym mieście już przy pierwszej wizycie. Z czasem poznałem tu wiele interesujących osób, z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Właśnie jedna z nich jest naszym dzisiejszym celem, o czym Brianne jeszcze nie powinna wiedzieć. To dość… prywatna sprawa. Siadamy na murku.
— Widzę, że jesteś spięta.
Przez chwilę milczy.
— Wydaje ci się. — Wzrusza ramionami, unikając mojego wzroku.
— Chciałbym odwiedzić starego znajomego — oznajmiam niemal od razu. Mówiąc o starym znajomym, mam na myśli człowieka, z którym widziałem się zaledwie pół roku temu, a nie, jak można by było pomyśleć, lata temu.
— Śmiało. Mogę gdzieś pójść i po prostu umówimy się gdzieś wieczorem, czy coś.
Kiwam głową.
— Świetnie. — Klaszczę w dłonie. — Tylko podyktuj mi swój numer od nowa, bo… — Odchrząkuję. — ...wziąłem inny telefon.
Z kieszonki plecaka wyjmuję stary telefon z klawiaturą.
— Jego bateria jest o niebo lepsza, wytrzyma dłużej — tłumaczę.
Rozdzielamy się. Ja idę na północ, w stronę dobrze znanej mi kamienicy, Brianne, chociaż pewnie o tym nie wie, wybrała sobie jedną z najmniej bezpiecznych dzielnic, jednakowoż nie mówię jej o tym w obawie, iż mnie ugryzie. Niech będzie samodzielną kobietą. Umówiliśmy się, że kiedy będziemy mogli ruszyć dalej, zadzwonimy do siebie. Clyde nie powinien spać, podobno zło nigdy nie śpi, przynajmniej taką mam nadzieję. Gdy docieram pod odpowiednią kamienicę, wybieram odpowiedni numer mieszkania — wbrew pozorom, nie jest to 69, mój przyjaciel żyje sobie pod numerem 47, na drugim piętrze. Drzwi do środka otwierają się, a w progu staje zakapturzony mężczyzna. Powoli unosi przerażające spojrzenie, mierząc mnie od stóp do głów. W pierwszej chwili mam wrażenie, że zatrzaśnie mi drzwi przed nosem. Zamiast tego, gwałtownie ściąga kaptur i uśmiecha się szeroko, widząc swojego starego kumpla.
— Monaghan! — Otwiera szerzej drzwi, by wpuścić mnie do środka. Kiedy wchodzę do mieszkania, klepie mnie po plecach. — Co robisz w tym zapchlonym mieście? Stary, miło cię widzieć!
Prowadzi mnie do zagraconego pokoju dziennego. Zamiast siadać na kanapie, opieram się o półkę, jakby obawie, iż przejdą na mnie wszystkie robale mieszkające w jej wnętrzu. Co jak co, ale przyzwyczaiłem się do czystych mieszkań, szczególnie kiedy dane jest mi mieszkać z dzieciakami. Clyde nie zmienił się ani trochę. Wciąż wygląda jak siedem nieszczęść, jak pijaczyna i narkoman, tylko z własnym mieszkaniem i nielegalnym dochodem. Przynajmniej jakoś mu się wiedzie — co noc ma inną panienkę oraz zapewne chmarę potomstwa, którego nigdy nie widział na oczy. Dodatkowo handluje, jestem tego pewien, w przeciwnym wypadku to mieszkanie zamieszkiwałby ktoś inny, bo jego by wyrzucili za niespłacanie czynszu.
— Chciałem cię odwiedzić, Foster. Robię sobie małą wycieczkę po kraju.
Z jego piersi wydobywa się głośne “aaa”, co oznacza mniej więcej tyle, iż pojął, co dokładnie mam na myśli.
— Potrzebujesz łatwego zarobku?
Ach, czyli jednak nie pojął.
— Oczywiście, że nie, zidiociały kretynie. Mam dzieci, nie mogę być karany — mruczę. — Masz rozkład kursujących stąd pociągów?
— Jasne, że mam, co to za pytanie? — prycha, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
Nie odchodzi zbyt daleko — zanurza ręce w kupie papierów, odrzucając różnorakie ulotki na lewo i prawo. Wtem rozbrzmiewa dzwonek do drzwi. Clyde gwałtownie prostuje się, a w jego oczach pojawia się panika.
— Eee… — zacina się. — Zostań tu. To ktoś ważny. Nie wychylaj się, bo odstrzeli ci łeb.
Posłusznie siadam na półeczce, która, o dziwo, nie zawala się pod moim ciężarem. Clyde zarzuca na głowę kaptur, po czym wychodzi z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Słyszę, jak otwiera te wejściowe. Rozmawiają o czymś, rozmówca mojego kolegi zaczyna krzyczeć. Ciekawość przezwycięża — podnoszę się na równe nogi i powoli skradam się do drzwi, by uchylić je delikatnie. Przynajmniej o centymetr. Jednak zanim do nich docieram, rozlega się strzał. Przywieram do ściany, przez niewielką szparę zaglądając na korytarz. Wysoki, łysy mężczyzna z brodą trzyma w dłoni pistolet. U jego stóp leżą zakrwawione zwłoki bruneta. O kurwa. Przecież ja nie mam przy sobie niczego, co pozwoliłoby mi się obronić. Ten typek ma pistolet. A ja? Scyzoryk. I mały nóż. Nietrzeźwo myślący, wystraszony umysł pcha mnie w stronę okna. Droga jest ciężka, ponieważ muszę dostać się do niego w taki sposób, by nie zwrócić na siebie uwagi zbytnim hałasem, co wydaje się niemożliwe — na mojej drodze leży telewizor, filiżanki, szklane donice, pudełka po pizzy i ledwo widoczny stolik kawowy! Biorę głęboki wdech, w głowie licząc pozostałe mi sekundy życia. W biegu łapię za skrzynkę leżącą na stoliku i pakuję ją do plecaka, mając nadzieję, iż to tam Clyde miał jakieś oszczędności. Skoro na kogoś czekał, mógł mieć ją na wierzchu, pod ręką. Wskakuję na kanapę, ignorując karalucha biegnącego po podłodze, pochylam się w stronę okna. Ostatnim tchem otwieram je na oścież, stawiam stopę na parapecie. Później drugą. Jest wysoko. Cholernie wysoko. Rozglądam się dookoła. Garaż. Pode mną jest garaż. To tylko dwa metry. Kurwa, jako nastolatek ćwiczyłem przecież parkour. Skakałem z balkonów. Dobra, nie mogę być miękki. Lepiej złamać sobie nogę, niż zginąć od kulki. Liczę do trzech i skaczę. Z impetem uderzam o blachę, udaje mi się zachować równowagę, dla pewności rozkładam ręce. Z dachu zeskakuję na trawę, co jest o wiele prostsze, zważywszy na miękkie podłoże. Biegnąc w stronę stacji kolejowej, dzwonię do Brianne.
— Stacja kolejowa. Już. Teraz.
I rozłączam się, pełen nadziei na to, iż dziewczyna wie, gdzie takową stację znaleźć. Boże, błagam, powiedz, że rozglądała się, kiedy prowadziłem ją na rynek.
Ku memu zadowoleniu, dołącza do mnie na miejscu.
— Musimy jechać. Jak najszybciej — informuję, z trudem łapiąc powietrze.
Jestem jej cholernie wdzięczny za to, że nie zadaje niepotrzebnych pytań, tylko stoi obok mnie i czeka, aż znajdę odpowiedni pociąg.
— Kurwa mać — syczę.
Najbliższy pociąg przyjeżdża za dwadzieścia minut i jedzie prosto do Avenley River. Kurwa. Kurwa. Kurwa.
— Są jeszcze autobusy — wtrąca Brianne, która zachowuje stoicki sposób, w przeciwieństwie do poddenerwowanego mnie.
— Nie mamy na to czasu! — Wyrzucam ramiona w powietrze, zbulwersowany. Kręcę głową, jakby sam do siebie. — Chodź ze mną. Musimy stąd wyjechać.
Gnam, właściwie gnamy, bo dziewczyna większego wyboru nie ma, do najbliższej drogi. Jak się okazuje, jest dość ruchliwa. Od razu wystawiam rękę. Na całe szczęście, nie czekamy długo. Na poboczu staje mężczyzna w średnim wieku, na miejscu pasażera siedzi kobieta.
— Jaki jest cel? — pyta kierowca.
— To nie jest ważne. Zabierzcie nas gdziekolwiek. — Obracam się w stronę Brianne i wołam ją jednym ruchem ręki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz