But I've got high hopes
It takes me back to when we started
High hopes
When you let it go, go out and start again
High hopes
When it all comes to an end
But the world keeps spinning around
Powinnam zrobić coś sensownego ze swoim życiem, poważnie. Całe to leżenie w łóżku całe dnie, oglądanie beznadziejnych seriali po kilka sezonów na raz i wchłanianie czterech tysięcy kalorii dziennie nie dość, że staje się nudne, to jeszcze źle wpływa na moje zdrowie. Przytyłam dwa kilogramy przez naprawdę krótki czas, platformę z serialami znam praktycznie na wylot, a z pokoju nie mogę wyjść, ponieważ drogę toruje mi nieokiełznany bałagan podłogowy. Czasami mam wrażenie, iż Louise zamieniła się miejscami z jakimś leniwym facetem bez planów na życie. Jest tak zimno, nawet nie otwieram okien, żeby się przewietrzyło, nawet jeżeli jest w cholerę duszno. Stopniowo zapuszczam tu korzenie i powrót do rzeczywistości na pewno nie będzie tak prosty, jak sobie wcześniej wyobrażałam. Mama delikatnie zasugerowała, żebym zapisała się do psychologa, może on ci pomoże, tylko z czym miałby mi pomóc, skoro nie mam żadnych problemów? To tylko zimowy dołek sezonowy, który minie mi wraz z upływem stycznia i lutego. Choć w podświadomości wciąż mam Noah, staram się nie myśleć o nim tak obsesyjnie. Dostałam jego list, przysięgłam Sammy, że to ja poczekam. No i czekam. Nie interesuje mnie to, ile będę czekać. Mogę leżeć w tym łóżku aż do momentu, w którym da mi jakiś sygnał. Przecież to robię, także nie mam żadnych wyrzutów sumienia (śmieszna sytuacja, przed chwilą mówiłam, że powinnam coś ze sobą zrobić).
Niewiele się zmienia. Z minuty na minutę się coraz gorzej, bo, kto by pomyślał, znów zaczęłam zadręczać się myślami, iż Noah może wcale nie chce mi wybaczyć, może zrobiłam coś, czego po prostu nie da się zapomnieć, może się mnie brzydzi.
I remember it now,
It takes me back to when it all first started
But I've only got myself
To blame for it, and I accept it now
It's time to let it go, go out and start again
But it's not that easy
Rozlega się dzwonek do drzwi. Wzdycham głośno. Z drugiej strony, to dobrze, lubię, jak do mamy przychodzą przyjaciółki. Przynajmniej wtedy nie atakuje mnie pytaniami. Ignorując dźwięk włączam siedemnasty odcinek dziewiątego sezonu pewnego nużącego serialu (i pomyśleć, że to już schyłek dziewiątego sezonu). Bohaterzy trafiają na coś niesamowitego, kontynuując serię intrygujących zdarzeń z poprzednich trzech odcinków. Czy ktoś mógłby polecić mi coś dobrego?
— Skarbie! — Rozlega się nawoływanie mamy. — Zejdź na chwilę!
Pierwsza myśl — Sam. Chętnie wpada do mnie bez zapowiedzi, więc żadnym zaskoczeniem byłaby jej dzisiejsza wizyta. Druga — szefowa, ta z kawiarni. Nie byłam w pracy od bardzo dawna, o czym wie doskonale. Zapewne przyszła po to, żeby mnie wyrzucić. Nie zdziwiłabym się. Wcale. Jestem beznadziejnym pracownikiem, a teraz, zamiast drogich babeczek, rozdawałabym ponure uśmiechy dzieciakom ze szkół. Leniwie podnoszę się z łóżka, a kiedy staję, czuję, jak zaczyna kręcić mi się w głowie. Zbyt szybko wstałam. Och, jeszcze ten ból w okolicach potylicy. Ałć. Podchodzę do toaletki, wymijając pororzucane kupki z ubraniami, papierami i pudełkami. W miarę możliwości staram się ułożyć włosy, które po paru godzinach wiercenia się w materacu nie wyglądają najlepiej. Poprawka, one nie wyglądają w ogóle. Łapię za grzebień, czeszę to tu, to tam. Nawet nie myślę o nałożeniu mascary, bo po co? Kimkolwiek jest gość, odwiedził mnie i to ja mam prawo wyglądać nieświeżo. Przykro mi, świecie, Louise nie jest gotowa na rozmowę z ekscentryczną przyjaciółką albo wyrzucenie z pracy. Nigdy nie jest gotowa na cokolwiek, o czym zdążyła się przekonać.
Schodzę na dół po kilku minutach, więc nasz drogi gość mógł się zdenerwować. W głowie wykluczam sobie kolejne opcje — to nie Sammy, ona weszłaby od razu, nie czekając na to, aż zejdę. Szykuję się więc na konfrontację z Heleną, czy jakkolwiek jej tam było.
— Wiem, że od wieków nie byłam w pracy — zaczynam, idąc jeszcze przez korytarz. — Zrozumiem każ… och.
Zatrzymuję się, kiedy nareszcie staję naprzeciw drzwi wejściowych. W progu wcale nie stoi pani szefowa. To też nie Sam. To osoba, której totalnie się nie spodziewałam. Przysięgam, jest na ostatniej pozycji moich rzeczy do przewidzenia, zaraz obok prezydenta Shilien, pana Browna i, no właśnie, jego cudownego syna. Nie, to nie Aaron. To Noah.
Zastygam w bezruchu, nawet moje ślinianki przestają wytwarzać ślinę na te pierwsze parę sekund. Nie potrafię wykonać żadnego sensownego ruchu, bo wszystko wydaje się być tak ryzykowne. Jedyne, czego w tej chwili pragnę, to jego bliskości. Bez matki obok. Odsuwa się trochę, po chwili znikając w drzwiach kuchni. Najwidoczniej pomyślała o tym samym, co ja. Na szczęście.
— Louise.
— Noah.
Mówimy to w tym samym momencie. Uśmiecham się delikatnie, a on zaśmiewa się równie cicho. Zaciskam usta, unosząc głowę.
— Mów pierwszy.
— Nie, nie, ty zacznij — odpowiada nieco zmieszany.
— Nalegam.
— Pospieszcie się dzieciaki, za pół godziny ma przyjść Adela! — ponagla nas z kuchni mama.
Macham dłonią.
— Przepraszam za nią. — Wskazuję na, tak właściwie, ścianę, ale on doskonale wie, kogo mam na myśli. — I za siebie. Też.
Tak się przeprasza. Zbiorowo. O matko, czuję się tak dziwnie. Zaraz wykręci mi brzuch.
— Ja była... jestem nie najlepszym materiałem na dziewczynę — dodaję cicho. — Noah, wiem, że to, co zrobiłam, było okropne. Beznadziejne. Potworne z mojej strony. Mówiłam, to znaczy, pisałam ci już, dlaczego, co, jak i jak bardzo mi przykro. Bo jest tak bardzo, bardzo. Sprowadziłabym gwiazdę z nieba, jeżeli to by cię uszczęśliwiło. Jeżeli moja obecność w twoim życiu nie czyni z ciebie szczęśliwej osoby, jestem gotowa z tego zrezygnować, dla twojego dobra. Jesteś cudownym chłopakiem i, poczekaj — unoszę palec, widząc, że nosi się z zamiarem wtrącenia z mój monolog — nie przerywaj mi, proszę. Nie chcę się kłócić.
Dopiero teraz dostrzegam, że ma na sobie garnitur. Skąd on wraca? Z konferencji?
— Louise. — Teraz to on posyła mi uśmiech. Zbita z tropu, spuszczam wzrok. — Widziałaś mój list, prawda? Powinnaś wiedzieć, że nie chcę wykreślać cię z mojego życia. Nadal cię… lubię.
Każda inna dziewczyna byłaby gotowa obrazić się w tym momencie. Bo chłopak powiedział, że ją lubi. Ale nie ja. To całe lubienie w naszym przypadku działa nieco inaczej, ponieważ, o ile mnie pamięć nie myli, jeszcze nie dane nam było powiedzieć “kocham cię”. Więc póki co się lubimy, ale tak inaczej.
I, och. Nadal mnie lubi.
Motyle w moim brzuchu chyba rozmnażają się na ogromną skalę.
— Wiesz, że trudno mówić mi o emocjach, ale raz muszę się do tego zmusić. Do pewnego czasu wyrzucałem sobie nawet to, że o tobie pomyślałem. Byłem wściekły. Kiedy gorzej się czułem, dobijałem myślą, iż stało się… to. Ale z czasem zrozumiałem kilka spraw. Ułożyłem. Nie chcę tracić tych wszystkich chwil. Ani ciebie.
Choć nie do końca nad tym panuję, pokonuje dzielące nas półtora metra i obejmuję go w pasie, wtulając twarz w dość… pachnący garnitur. To musi zabawnie wyglądać. Metr sześćdziesiąt w dresie i prawie sto dziewięćdziesiąt, w garniturze.
Naszą cudowną chwilę przerywa dzwonek do drzwi, które przed kilkoma minutami zamknął Noah.
— Ciocia miała być za pół godziny! — wykrzykuję, odrywając się od… chłopaka. O boże.
— Też tak myślałam! — odpowiada, wychodząc z kuchni.
+10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz