9 maj 2020

Od Camerona C.D Brianne

– Halo? – Echo mojego głosu wybrzmiewa w słuchawce, za którymś powtórzeniem zniekształcając go, tak jakby po drugiej stronie siedział kosmita. Pieprzony internet. – Brianne?
     Raptem piętnaście minut temu dostałem wiadomość o treści w żaden sposób niepodobnej do którejkolwiek z tych przez nas wymienianych. Serię nagle pojawiającego się na moim ekranie tekstu przerywały – dotyczące zresztą naszej rozmowy, właściwie burzy wiadomości od niej – liczne powiadomienia, których dźwięki odbijały się od ścian pustego pokoju. Piskliwe dźwięczenie w dalszym ciągu drażni moje uszy, więc staram się skupić na nieco cichszych, wydawanych przez głośnik odgłosach łączenia z Brianne. Śledząc ruchy zaszytego w kącie pokoju Isaiah, czekam i odliczam sygnały, żeby po szóstym przekląć pod nosem, ku uciesze miłośniczki wulgaryzmów Raven. Nie odbiera. Zanim naciskam zieloną słuchawkę, jeszcze raz zerkam w naszą rozmowę na portalu społecznościowym, żeby dokładnie wczytać się w treść wiadomości od niej, jakby zawierały jakąś wskazówkę (tak na wszelki wypadek – gdybyśmy byli bohaterami kryminału, tak zapewne bym zrobił). Nieefektywnie. Jasne literki na ciemnym tle tańczą mi przed oczami, kiedy unoszę głowę, dokładając do ucha telefon.


     Pierwszy, drugi sygnał – żadnej reakcji. Przy trzecim nabieram nieco nadziei, ale umiera po czwartym, kiedy Brianne po raz kolejny nie odbiera połączenia. Dopiero chwilę później, zanim rozbrzmi szósty sygnał, po drugiej stronie słuchawki słyszę szumy i, nareszcie, głos należący do mojej dziewczyny. Bezgłośnie oddycham z ulgą. Ton ma nieco spanikowany i wystraszony, jakby była po sesji spirytystycznej i zobaczyła ducha dawno zmarłego ojca, jednocześnie ochrypły i niewyraźny, mrukliwy. Wnikliwe analizuję odpowiedni katalog w mojej głowie, zatytułowany powody, dla których Brianne może się dziwnie zachowywać, ale żaden z odkrytych dotychczas przypadków nie pasuje mi do obecnej sytuacji. Według obliczeń, do domu ruszyła stosunkowo niedawno, nie później, niż czterdzieści minut temu, a dzielący nas dystans zazwyczaj pokonujemy w trzydzieści pięć, głównie ze względu na niekorzystnie kursujące autobusy – czasami muszę przesiąść się kilkukrotnie, ponieważ nie udaje mi się zdążyć na poranny lub popołudniowy. Nie rozwodząc się, tak, teoretycznie powinna była uwinąć się w dwa kwadransy.
     Ustalam to na wszelki wypadek, gdyby zaginęła i godzina odgrywałaby bardzo ważną rolę.
     – Powiedz mi, co się dzieje – mówię, przerywając ciszę. Słyszę jej oddech i wyobrażam, jak siedzi w kuchni, przy blacie, albo w salonie, na kanapie, próbując dobrać słowa odpowiednio do tego, co czuje. Albo nie czuje, może chodzi o jakieś wydarzenia. Może miała atak paniki. Może stało się coś podobnego do ostatnich rewelacji z prądem. Nie sprecyzowała, mogę tylko zgadywać.
     – Ktoś był w bloku, chciał wejść do mieszkania. Zostawił też jakieś pudełko, w którym był martwy ptak – odpowiada ze słyszalną gulą w gardle.
     Martwy ptak.
     Ktoś chciał, żeby go zobaczyła.
     Myśl o nieżywym zwierzęciu wywołuje u mnie nie tyle co strach, ale obrzydzenie. Nie dziwi mnie reakcja Brianne – wzięty znikąd bardzo hojny, z pewnością śmierdzący podarunek niewiadomego pochodzenia z pewnością wzbudził wiele podejrzeń i stał się niejasnym elementem nielogicznej układanki – w głębi duszy czuję, że ma to ścisłe powiązanie z wydarzeniami poprzednich dni. Jednocześnie nie potrafię tego nijak wyjaśnić, no bo jak?
     Jestem zwyczajnym mieszkańcem wielomilionowego miasta, z ciążącymi rachunkami i wydatkami, pożyczką, dwójką dzieci i niezbyt stałą pracą, do której pcha mnie coraz mniej, a Brianne, wierząc jej słowom, nie ma nikogo innego poza siostrą w śpiączce i zapatrzoną w nią, mimo niedowładu córki, matką-awanturniczką, która zmusiła Bri do przeprowadzki na swoje. Gdzieś z tyłu głowy krąży mi myśl o jej ojcu, niemniej jednak brzmi to wystarczająco absurdalnie, żeby z powodzeniem ją ignorować.
     Jako dziecko naoglądałem się wielu filmów akcji, obserwowałem poczynania walczących między sobą gangów, ekscytowałem się każdym morderstwem na ekranie i z radością śledziłem wyścigi uliczne, szczególnie te, gdzie główny bohater odnosił zwycięstwo. Grałem w GTA, kradłem samochody, w strzelankach ostrzeliwałem wszystkich nieprzychylnie patrzących na mnie wrogów, a kiedy przychodził czas na czytanie lektur – trzymałem kciuki, byleby pojawił się motyw zbrodni. Stąd kolejny pomysł. Kolejne olśnienie. Co takiego dostarcza się wrogom, kiedy wchodzą na niedosłownie wojenną ścieżkę?
     Martwe zwierzęta, ot, co.
     Oznacza to mniej więcej tyle, że albo ktoś robi sobie z niej żarty, albo próbuje wyrównać niedomknięte rachunki sprzed śmierci ojca Brianne. Pod nosem mruczę dobrze znany mi zwrot do Boga, w nadziei, iż byt w jakikolwiek sposób pomoże nam wybrnąć z tej niejasnej sytuacji.
     Nigdy nie śmiałem choćby pomyśleć, że życie z Brianne będzie proste. Nie tylko ze względu na jej chorobę, nawet nie przede wszystkim przez nią, po prostu… mam wrażenie, iż oboje dorastaliśmy, że żyjemy w różnych światach, zgoła od siebie różnych i wręcz nieporównywalnych. Charaktery? To dopiero bariera, wydawałoby się, nie do przejścia. Nasze wady, skłonności – to wszystko – tak, ale coś jeszcze. Wprowadza do mojego życia nutę niepewności, jest jak huragan, z tą różnicą, że nie da się trafnie oszacować strat. Kto by pomyślał. A teraz? Im dłużej z nią przebywam, tym większych wątpliwości nabieram – jestem pieprzonym egoistą i wiem o tym, odkąd tylko pamiętam. Nie mam pojęcia, czy to bezpieczne, dla mnie, dla dzieci, które mam obowiązek chronić, czy nawet dla Brianne. Nikt z nas nie jest bez winy, ale ja przynajmniej nie ściągam na nasze karki cholernego niebezpieczeństwa porównywalnego do tego, które zapewnia nam historia rodziny Waldorff.
     Biorę głęboki wdech i uspokajam myśli. Gdybym wypowiedział którąkolwiek z tych myśli na głos, żałowałbym do końca mojego życia. A na moje życie składają się dwie rzeczy – bliźniaki i ona. Nie jestem superbohaterem, wybawcą ludzkości, za dużo myślę i równie wiele emocji w sobie tłamszę, ale kocham ich wszystkich. Bez względu na wszystko.
     Próbuję być podręcznikowym mężczyzną.
     Boże, chyba potrzebuję kogoś, kto wysłucha moich monologów i zachowa pozycję osoby trzeciej. Ale nie jestem wariatem, żeby chodzić do psychologa.
     – Nie ma nagrań z monitoringu, żeby je przejrzeć? – pytam. – Możesz skojarzyć twarz.
     – Nikt nie da ci dostępu do nagrań ot tak. – Wzdycha.
     – Nawet po tym, jak wyjaśnisz, co się stało? Nie masz żadnych wtyków, czy co?
     – Nie sądzę, wtedy musiałaby się tym zainteresować policja.
     Oddycham głęboko, z bezradności zwieszając ramiona.
     – W takim razie co zamierzasz zrobić?
     – Nie wiem, chyba nie pozostaje mi nic innego, jak czekać aż sytuacja się rozwinie. Bo co innego mogłabym zrobić – pyta, wydaje się, retorycznie.
     Przyznaję jej rację, ale nie mówię tego wprost. Po prostu kiwam głową, sam do siebie.
     – Swoją drogą – zmieniam temat – myślałaś już, w którą stronę chcesz jechać? Jezior mamy tu parę, więc musimy coś wybrać.
     Rozmowa toczy się w innym kierunku, ze wszystkich sił staram się odwieść myśli Brianne od sprawy, która winiła jej marnemu samopoczuciu. Rozmawiamy o lokalizacji, o tym, jak dużego domku potrzebujemy (dochodzimy do wniosku, że niedużego), Brianne opowiada, czego potrzebuje i tak dalej, dopóki nie wyjaśniamy wszystkich istotnych kwestii.
     Mimo to pozostaje między nami pewne napięcie.
     – Możemy wyjechać w piątek. Do tego czasu zdążymy coś znaleźć, nie ma sezonu – proponuję. Przerwa istotnie przyda się nam wszystkim – ja mam dosyć pracy, Brianne ma dosyć życia. Wspaniały komplet. – Wezmę wolne. Do pracy i tak wracam we wtorek, w poniedziałek sklep jest zamknięty.
     – Więc wrócilibyśmy w poniedziałek rano?
     – W poniedziałek idziesz do szkoły, ale jeśli wolisz zostać nad jeziorem jeszcze jeden dzień, nie będę protestować – wyjaśniam. – Także tak. Staraj się nie myśleć o tym gównie i zacznij myśleć, co ze sobą wziąć. Znaczy, zastanawiać, dwa razy powtórzyłem myśleć. Nie mogę się skupić. – Parskam nerwowo. – Poszukam jakichś ofert i napiszę, kiedy coś znajdę.
     Z jej ust pada kilka słów pożegnania. Odpowiadam jej zdawkowo i kończę rozmowę, odkładając telefon na obłożoną folią kanapę. Odwracam się do Raven, z głębokim westchnieniem mierzę wzrokiem jej sylwetkę i z politowaniem wbijam spojrzenie w zabrudzoną bluzkę, kiedyś białą, teraz… trudno powiedzieć – zmieszane ze sobą barwy tworzyły dziwny, niemożliwy do określenia kolor. Z żalem zerkam na dresowe spodnie po wielu przeżyciach i przybijam sobie mentalną piątkę za to, że wpadłem na pomysł przebrania ich obojgu w najstarsze rzeczy, jakie mieli w szafie, zanim zabrałem się za malowanie. Nie nazwę tego ekonomicznym oszczędzaniem, ale dotąd nie odnotowałem żadnych poważniejszych strat.
     – Idziemy… – odzywa się Raven – ...się myć?
     – Tak, idziemy naprawiać moje błędy – mruczę zrezygnowany, podchodząc do mojej córki. – Isaiah? – Chłopiec unosi głowę i patrzy na mnie wyczekującym wzrokiem. Wystarcza jeden grymas, żeby zorientował się, co się święci, ponieważ już chwilę później krzyczy z pokoju, rzecz jasna, używając nieodpowiednich słów, że nigdzie nie idzie. Fakt, że słownictwo nie jest jego mocną stroną, wydaje się dosyć zabawny. Przestaje być śmieszny, kiedy zdenerwowany rzuca zabawkami w krążącego wokół niego ojca, ponieważ mówiąc o lalce, wcale nie miał na myśli lalki, tylko swojego miśka. Po prostu użył złego słowa. Zdążyłem się przyzwyczaić i staram się dociekać, żeby unikać kolejnych potyczek. – Po Raven jest twoja kolej.
     Odpowiada mi pisk i wrzask sprzeciwu.
     – Jeśli się nie umyjesz, nie wpuszczę cię do kuchni i nie dostaniesz kolacji. I będziesz spać na balkonie.
     Moje metody wychowawcze nie należą do najprzyjemniejszych, ale są skuteczne.
     – Nie – protestuje.
     Właściwie… może nie są aż tak skuteczne, jak mogło mi się wydawać.
     – Jeszcze jedno słowo, a tylko Raven dostanie śniadanie.
     Dziewczynka śmieje się głośno.
     – Nie!
     – W takim razie będziesz głodował – rzucam nieco ciszej i pochylam się nad córką, żeby złapać ją pod ramiona i zaciągnąć do łazienki. W przeciwieństwie do brata Raven nie oponuje, tylko posłusznie daje się zaprowadzić pod prysznic.
     Kiedy udaje mi się zaprowadzić do porządku każde z nich, przez co można rozumieć dokładne ich wykąpanie, wyszorowanie włosów, wysuszenie i przebranie w piżamy, puszczam spragnionych wolności do ich pokoju, żeby przed snem mogli jeszcze trochę się pobawić i wykorzystać pozostałe pokłady energii. Nie jestem pewien, ile czasu pochłonęły przygotowania do spania, ale jakimś cudem jest już dwudziesta. Siadam przy kuchennym stole, otwieram laptopa i przeglądam oferty domków letniskowych na jednej z tych popularnych, reklamowanych jako największy przełom tego wieku stronach. Jak się spodziewałem, nie mamy pola do popisu i propozycji jest raptem czterdzieści parę, z czego tylko piętnaście na terenie miasta i niedaleko poza nim. Domki są… jednym słowem – najróżniejsze. Jedne stare, malutkie, z jedną sypialnią, rozwalającym się dachem i wydaje się, że odpadającymi drzwiami, drugie nowsze, odrestaurowane, piętrowe, niedaleko atrakcyjnych lokalizacji, tylko często zarezerwowane i, cóż, drogie. Chociaż Brianne powtarzała, że poniesie wszystkie koszty i opłaci zakwaterowanie, nie jestem w stanie skorzystać z tej hojnej propozycji, dlatego zapłacę przynajmniej połowę, czy tego chce, czy nie.
     Przed dziesiątą udaje mi się znaleźć idealną ofertę. W ostatecznym rozrachunku, kiedy wyeliminowałem wszystkie niepodobające mi się, za małe lub zbyt dziwaczne domki, wytypowałem trzy propozycje – ta ma w sobie to coś. Na uboczu, w sąsiedztwie dosłownie garstki innych budynków, nieopodal jeziora, z dwoma (dwoma!) sypialniami, aneksem kuchennym, łazienką oraz, klasycznie, przytulnym salonem z kablówką i darmowym, nieograniczonym wi-fi (a czego innego serce człowieka nie pragnie tak mocno, jak szybkiego, działającego non-stop internetu?). Pomimo późnej pory, nawiązuję kontakt z właścicielem i ustalam termin, koszta wynajmu, a także pytam o najbliższe spożywczaki i inne bzdury. Dobijamy targu – przelewam na jego konto zaliczkę, uparcie wierząc w to, że Brianne spodoba się i domek, i miejsce, które wybrałem. Jeśli zacznie oponować, pozostanie mi rozłożyć ramiona i przypomnieć, że jest już za późno.

     Pochłonięci obowiązkami dni powszednich, nie widzimy się aż do piątku. We wtorkowy poranek podrzucam dzieciaki do przedszkola, sam jadę do pracy, podobnie zresztą w środę, dopiero w czwartek przygarnia je tkwiąca w domu do przyszłego tygodnia Jane, ku mojemu zadowoleniu, ponieważ resztę dnia mogę spędzić na zakupach i pakowaniu naszych rzeczy, w zaciszu domowym, bez śpiewających wyuczonych w przedszkolu piosenek Raven i Isaiah (doceniam ich starania, ale żadne z nich nie ma anielskiego głosu – nie odziedziczyli talentu po ich ojcu, człowieku z gitarą ze sklepu z kafelkami). Pakuję do walizki wszystko, co potrzeba, począwszy od ubrań na te trzy dni, przez kosmetyki, ręczniki i leki, które mogą się przydać, kończąc na drobnostkach, takich jak scyzoryk, podpałki do ogniska, zestaw konserw w specjalnym opakowaniu umożliwiającym ich transport, a nawet zabawki dzieciaków, żeby nie zanudziły się na śmierć (i żebym ja mógł zagrozić, że wyrzucę wszystkie do jeziora, jeśli Raven i Isaiah będą niegrzeczni).
     Wpół do szóstej wyjechałem na miasto, żeby w pobliskim fast-foodzie kupić drogą, kaloryczną kolację dla mnie, bliźniaków i Jane, w ramach podziękowania. Czekam na nie już drugi kwadrans, powoli puszczają mi nerwy. Scrolluję stronę główną jednego z portali społecznościowych, leniwie jadąc w dół i w dół. Brianne, jakby wyczuła, że na ekranie wyświetlam właśnie obserwowaną przeze mnie modelkę, tym razem w stroju kąpielowym, dzwoni do mnie. Odbieram natychmiast.
     – Gdzie jesteś?
     Ton jej głosu, ostry i zdecydowany, przyprawia mnie o ciarki. Mam wrażenie, że zaraz mnie uderzy, nawet jeśli dzieli nas jakieś… całe miasto. Rozglądam się dookoła, po czekających razem ze mną klientach lokalu.
     – W domu? – bombarduje mnie kolejnym pytaniem, zanim udaje mi się odpowiedzieć na pierwsze.
     – W Crispy Roll. – Słyszę, jak oddycha coraz szybciej. – Chcesz wpaść? Mogłaś mówić wcześniej, zamówiłbym coś dla…
     – Nie, Cam – przerywa mi z sapnięciem. Nie jest stanowcza, opryskliwa. Brzmi jakby biegła, co doskonale tłumaczy szum wiatru w słuchawce. – Nie wracaj do domu.
     – Co?
     – Zaufaj mi.
     Tym zdaniem kończy całą rozmowę. Pozostawia mnie bez wyjaśnień, jakby pewna, że zaufaj mi wystarczy.
     Właściwie, chociaż mijają kolejne sekundy, w dalszym ciągu nie wiem, co się właśnie stało.
     Ciężko o tym nie myśleć, ale ufam jej. Nie, nie ufam. Sam już nie wiem.
     Na wszelki wypadek, choć z nieodstępującą mnie na krok niepewnością, podejrzliwością i bez przekonania, zostaję u Jane do wieczora.
     Zapadam się w dużym fotelu z jedną ręką na podłokietniku. W drugiej trzymam raz ugryzioną tortillę. Nieobecne spojrzenie przenoszę z pudełka z jedzeniem na szklankę z napojem, ze szklanki na pudełko i tak w nieskończoność. Mówiłem, powtarzałem sobie, że coś jest nie tak. Widziałem to. C z u ł e m w powietrzu, że to zamieszanie nie poprzestanie na incydencie z martwym ptakiem, że wiąże się z odcięciem prądu w budynku, jednocześnie starałem się wierzyć głosom w głowie, które uspokajały mnie i przekonywały, że to nic takiego – wiodę zwyczajne życie. Wiodłem, wiodę i będę wieść, przynajmniej tak sądziłem. Do czasu.
     Przesadzam.
     Drama queen.
     – Myślałam nad przedłużeniem zwolnienia do przyszłego poniedziałku – oznajmia Jane w przerwach między przeżuwaniem jej hamburgera. – I tak mam parę dni z zeszłego roku. Muszę je wykorzystać.
     Kiwam głową.
     – Jeżeli będziesz potrzebował pomocy z dziećmi, zostaw je u mnie. Nudzę się.
     Ponownie kiwam głową.
     – Miałaś kiedykolwiek faceta, Jane?
     Zaskoczona bezpośrednim pytaniem marszczy brwi.
     – Pewnie, że miałam. Przez jedną noc – Wzrusza ramionami. Odpowiadam jej pobłażliwym uśmiechem. – Może dwie.
     – Nigdy na dłużej?
     – W życiu – mówi i delikatnie pochyla się nad stołem, żeby odłożyć hamburgera na papierek. Właściwie to nigdy nie rozwodziliśmy się nad życiem Jane, nigdy o nim nie wspominała, nikt nie naciskał, chociaż niejednokrotnie słyszałem świergoczące między sobą Lane i przyjaciółkę obu dziewczyn, Ashton, czy jakkolwiek inaczej na nią nie wołały. Dotąd zastanawiam się, czy to wina jakiejś traumy, awersji do mężczyzn, czy po prostu faktu, że nie lubi się zwierzać. Druga opcja wydaje się mało prawdopodobna, ze względu na temperament Jane i jej skłonności do całkiem subtelnych przechwałek. – Ale.
     Ale nie miało zaczynać żadnego zdania. Wypowiedziała je tylko po to, żeby zasygnalizować mi, że mam drążyć temat, bo to nie koniec.
     – Ale? – podejmuję.
     – Miałam dziewczynę.
     Jane znalazła zaginiony puzzel mojej nieułożonej układanki.
     Innymi słowy – nareszcie wszystko miało sens.
     – Ufałaś jej?
     – Spodziewałam się, że wylejesz na mnie wiadro pomyj, szczególnie patrząc na twoje metody wychowawcze.
     Udając, jak bardzo mnie to dotknęło, układam rękę na piersi, rozszerzam oczy i przechylam głowę, żeby spojrzeć na nią z dezaprobatą.
     – Doskonale wiesz, że karmię moje dzieci i nigdy nie zostawiłbym ich na balkonie.
     – Nie wierzę ci. – Marszczy nos. – I tak, ufałam jej, bo na tym polegają związki, nie sądzisz?
     Wzdycham przeciągle.
     – To miała być jakaś sugestia, że masz problemy z Brianne?
     Nie potwierdzam, ale nie protestuję. Po prostu gryzę moją tortillę i myślę nad tym, jakim koszmarem jest życie. Miłość potrafi zdołować.
     – Nie wiem, czy można to nazwać problemami w związku. Po prostu… dzieją się różne niewyjaśnione rzeczy, które potencjalnie mogą wpłynąć na zdrowie i bezpieczeństwo bliźniąt, moje i Bri, a to wszystko przez najprawdopodobniej przeszłość Brianne, ponieważ jej zmarły już ojciec miał jakieś dziwne powiązania z, kurwa, sam nie wiem, mafią czy innym gównem, więc teraz jacyś popieprzeńcy jak głupi próbują przekonać nas, że właściwie to jesteśmy w dupie i wysyłają nam zmarłe ptaki, uściślając, dotąd wysłali jednego, ale czuję, że nie skończy się na jednym, na dodatek Bri powtarza w kółko to samo, że nie wie co robić, że w sumie to poczeka, a ja jak idiota skaczę dookoła niej, bo nigdy w życiu nie pozwoliłbym, żeby ktoś ją skrzywdził, w szczególności ludzie widzący ją po raz pierwszy na oczy, znający tylko z tego, że jest córką Waldorffa, z którym prawdopodobnie mają na pieńku albo on miał z nimi i… – Biorę głęboki wdech. – To męczy, wiesz? Moje życie mnie męczy.
     Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu.
     – Nigdy nie słyszałam dłuższego zdania, przynajmniej nie z twoich ust. Bo to miało być jedno zdanie?
     – Jane.
     – Twoje życie jest naprawdę popieprzone. – Patrzę na nią spojrzeniem z rodzaju co nie? – Przesrane dzieciństwo na jakiejś planecie, o jakiej pierwszy raz w życiu słyszę i nadal nie pamiętam, jak ją nazywacie, teleportacja tutaj, której żaden naukowiec nie jest w stanie wyjaśnić, dzieci-niespodzianki, dziwna dziewczyna i mafia? Gorzej ode mnie.
     – J a n e. Brianne nie jest dziwna.
     – Skąd wiesz, że chodziło mi o nią? Może myślałam o Raven?
     Przewracam oczami.
     – Boisz się? – Pada niespodziewane, wydawałoby się, poważne pytanie.
     – Nie – protestuję. – Nie o to chodzi. Czuję się zagubiony, bo nie mam nad tym kontroli.
     Uśmiecha się delikatnie i kładzie dłoń na moim ramieniu.
     – Zaufaj jej, Cam. Może jest popieprzona, ale to też człowiek. Nie myśl, że jest jej łatwo i że pewnie przechodzi przez to z uśmiechem, nie jesteś jedyną osobą z ludzkimi odruchami, wcale nie paradoksalnie i na serio. Jedni mają problemy z bankami, długami, inni natury medycznej, ona ma demony swojej przeszłości i to normalne. Tak to działa, no nie? Musi sobie z tym poradzić, ale żeby to zrobić, potrzebuje wsparcia. Ciebie. – Jane wbija palec wskazujący w mój nos. Nie otrzymuje żadnej reakcji ze strony zbyt zajęty przetwarzaniem jej słów mnie. – Jeśli nie pozwolisz im jej skrzywdzić, ona nie pozwoli nikomu cię choćby dotknąć. Poza tym, mamy policję, mamy sprawiedliwość. Nie zrobiliście nic złego – ani ty, ani Beatrice.
     – Jane.
     – Hm?
     – Nazywa się Brianne.
     – Chryste, Cameron, spodziewałam się, że rzucisz mi się na szyję i podziękujesz swojej ukochanej przyjaciółce – powiedziała pogardliwie, sięgając z powrotem po hamburgera. W tym czasie udaje mi się ugryźć tortillę. – Raven chwaliła się, że jutro wyjeżdżacie.
     Mruczę potwierdzająco.
     – Gdzie?
     – Nie powiem ci, bo jeszcze za nami pojedziesz.
     Jane parska.
     – Poza tym, żartowałam, pamiętam, jak ma na imię.
     Spędzamy noc w jej mieszkaniu, głównie ze względu na moją prośbę związaną z ostrzeżeniem nadanym przez Brianne, jak i późnej godziny planowanego odjazdu – kiedy orientuję się, że powinniśmy znikać, jest już po dwudziestej trzeciej. Jak rasowe przyjaciółeczki, cały wieczór spędzamy na plotkowaniu. Jane opowiada mi o jej podbojach miłosnych, ja streszczam Jane historię mojego związku, chociaż wydawało mi się, że wie wszystko. Jak na spowiedzi, wyciska ze mnie wszystko, dopóki nie rozchodzimy się w swoje strony – dzieciaki i ja zajmujemy rozkładaną sofę w salonie, a Jane znika za drzwiami sypialni.
     Do późnej nocy przewracam się z boku na bok, dusząc pod nadmiarem naznoszonych kołder i koców. Raven, ułożona od strony ściany, żeby przypadkiem nie spadła, śpi przywarta do zimnej ściany, Isaiah przycisnął się do pleców siostry, więc razem zajmują raptem jedną piątą całej długości kanapy. Mimo to mam wrażenie, że się duszę i, co gorsza, nie mogę nic na to poradzić.
     Nie wracaj do domu.

     Z Brianne spotykamy się w pół drogi do mojego bloku. Odbiera nas samochodem z jednego ze skwerów w centrum miasta, tak, żebyśmy mogli wyjechać od razu, kiedy tylko wezmę naszą walizkę. Brianne przygotowała sobie swój bagaż, który, według jej słów, grzeje miejsce w bagażniku. Żadne z nas nie zadaje niepotrzebnych pytań – nawet Isaiah i Raven dziwnie ucichli, odkąd tylko opuściliśmy mieszkanie Jane. Głupie jak ci minął dzień? może sprowokować sprzeczkę. Poza tym zgodnie z zaleceniami przyjaciółki, ufam Brianne, nie będę drążyć. Jeśli uzna to za stosowne, wytłumaczy mi, co jest na rzeczy. Jeśli nie, trudno.
     Zajeżdżamy pod blok przed dziewiątą rano. Według wcześniejszego ustalenia całą czwórką wysiadamy z samochodu – dzieci nagle odzyskują energię, wyprzedzają nas i mkną w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową. Wdrapujemy się na odpowiednie piętro, wkładam klucz w odpowiedni zamek i przekręcam go, żeby otworzyć drzwi na oścież i, jak zawsze, ustąpić miejsca bliźniakom, aby mogły wbiec do wnętrza i nabrudzić w całym przedpokoju.
     Tylko coś mi nie gra.
     Im dłużej patrzę na to miejsce, tym więcej cosiów widzę.
     Odsunięte szuflady, walająca się po podłodze zawartość szafy, buty porozrzucane… wszędzie. Absolutnie wszędzie. Wchodzę dalej, do korytarza, później do salonu. Strzępki trudno nazwać folią, która przed dniem pokrywała wszystkie starsze meble. Otwarte szafki, wyciągnięte z zawiasów drzwiczki do komody, szkło na podłodze. Obraz nędzy i rozpaczy.
     Moje mieszkanie jest zdemolowane.

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz