Byłem tak pochłonięty rozciągającą się przed nami drogą, że nie pomyślałem nawet, by przewrócić głowę na boki, na przykład na połacie łąk czy podszyt leśny spowity mgłą. Naprawdę to, że liście są dzisiaj wyjątkowo bardziej zielone powinno mnie zainteresować, to może chociaż uniknęlibyśmy szarpaniny nerwów, która trwała tyle co mrugnięcie powieką, natomiast w mojej głowie rozciągnęła się w wieczność. Przez jedną, rozdygotaną chwilę nabrałem pewności, że życie właśnie przeleciało mi przed oczami i że ostatnią powinnością jest przeżegnanie się, jednak następujący po chwili dech ulgi tchnął we mnie wielką nadzieję, że jeszcze trochę pożyję.
Stoimy autem na środku jezdni, bokiem do przechodzącego jak gdyby nigdy nic łosia-samobójcy. Zastygnięta w bezruchu dłoń Leah, zwinięta w pięść, dalej mnie moją kurtkę. Wpatrujemy się tylko w przechadzkę zwierzęcia, jakby nie było lepszego zajęcia, na przykład odjechania, ale najpewniej oboje tkwimy w mocnym osłupieniu. Rozluźniam dłonie na kierownicy i wzdycham głośno, powstrzymując cisnące się na usta „o kurwa”.
— Myślę... myślę, że nigdy więcej nie wybiorę tej drogi — dukam. Nie wiem, czy jest mi gorąco przez ciepłe powietrze, które wpada przez wywietrzniki, czy przez tę sytuację. a może tak naprawdę to przez obie te rzeczy. — Łoś samobójca. Okej, przyznam, że to było pouczające. Nawet bardzo.
Dopiero kiedy odwracam się do Leah, ta zabiera swoją rękę z mojej kurtki. Sprawnie cofam auto, by wrócić na swój pas. Włączam awaryjne, rzucając tylko „daj mi chwilę” i wychodzę z auta ze zmarszczonymi w zastanowieniu brwiami.
— Nie uderzyłeś w niego. — Słyszę głos Leah.
— Upewniam się, że moja mała nie ucierpiała.
— Poczulibyśmy to. — Wysiada z auta, by pomóc mi w przeglądzie.
— Ja nawet nie czułem, że mnie szarpałaś! Swoją drogą, nie rób tak więcej, bo byłem blisko zawału, a mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia przed śmiercią — odpieram.
— Nie ma sprawy, następnym razem po prostu wpadniemy w łosia z uśmiechem na twarzy — rzuca z sarkazmem.
Ale ja łapię się jej słówek jak profesjonalny złośliwiec.
— „Następnym razem?” — Wracam do auta zaraz po tym, jak z niemal chirurgiczną precyzją przyglądam się swojemu samochodowi, doszukując się rys. — Lubię, gdy coś sugerujesz, słońce.
— Co?! Nie! — zakłada ręce na piersi, maszerując w stronę auta. Już za moment głośno trzaska drzwiami i usadawia się na fotelu, prosto na linii ciepłego powietrza podsycającego zapach wnętrza.
— Jeśli to oznacza, że się uśmiechniesz, to mogę wpadać na łosie codziennie! — śmieję się w głos, bo jej reakcja przypadła mi do gustu.
— Będę równie szczęśliwa jak zdam z frekwencją dwadzieścia procent — odpowiada.
Przekrzywiam głowę w wątpliwej aprobacie, uruchamiając pojazd. Upewniam się, że nic nie jedzie za nami, przed nami, i ruszam z pobocza.
— Pocieszyć cię? Krążą legendy, że ktoś tego dokonał — mamroczę. — Wiem, słabe pocieszenie.
— W mojej poprzedniej szkole była jedna szczęściara. No, może nie do końca szczęściara, bo jeździła na wózku i miała sparaliżowaną lewą stronę ciała.
— Wow. — Marszczę brwi. — Ciężko tu mówić o szczęściu, ale doceniam, że próbujesz go znaleźć. Zdasz. Jestem tego bardziej niż pewny — dodaję z nieco większą powagą.
Dziewczyna parska śmiechem. Zdążam tylko zerknąć na nią, a potem znów tkwię spojrzeniem w szosie, w razie gdyby jakieś zwierzę jeszcze postanowiło przeciąć nam drogę.
— Jeszcze będziesz tańcować na studniówce! Wspomnisz moje słowa.
— O ile przemycisz jakiś alkohol.
— Oho — śmieję się cicho. — Komuś brakuje pewności siebie. Ale spokojnie, co roku na studniówkach nie ma raczej deficytu alkoholu. Wiem, bo na swojej piłem z nauczycielką od historii, która postanowiła dołączyć do naszego grona — parskam. Chyba nie powinienem dzielić się z nią takimi szczegółami z mojego życia, ale zanim o tym pomyślałem, było za późno.
Las przed nami coraz bardziej rzednie, ukazując szersze promienie słońca i pierwsze budynki wskazujące na miasto. Zielony odcinek drogi w końcu całkowicie mijamy. Szkoda, bo zdecydowanie wolałem łosia niż stanie w korkach.
Wreszcie parkuję pod moją kamienicą, wjeżdżając wpół na chodnik, za co obrywa mi się od pierwszej lepszej staruszki z yorkiem.
— Chcesz wpaść do mnie, czy wolisz tu poczekać? — pytam, zaglądając do dziewczyny przy otwartych drzwiach auta.
— Mogę poczekać — odpiera, na co kiwam głową i pozwalam jej zamknąć się w aucie.
Wspinam się schodami na moje piętro i kiedy tylko przekręcam klucz w drzwiach, słyszę nerwowe drapanie i skomlenie. Widząc Flasha, jego maślane, smutne oczy, przysięgam, serce całkowicie mi się łamie. Zanim rzeczywiście dochodzę do lodówki, przynajmniej parę razy mierzwię jego sierść, głaszczę jego głowę, okolice uszu i szyi, wypowiadając na głos jakieś słowa kompletnie wyrwane z ust maniaczki zwierząt. Ale jestem mu to winien. Każdego przesadnie słodkiego słowa.
Uzupełniam jedną miskę mokrym jedzeniem, drugą czystą wodą.
— Wrócę do ciebie za parę... paręnaście minut, przysięgam. Wtedy nawet zrobimy te dziesięć kilometrów, jakie ci non stop obiecuję, dobra? — tłumaczę psu.
Ale Flash najwidoczniej ma mnie już dość, bo jego uwaga skupia się na psiej karmie. W stu procentach go rozumiem. Zostawiam w mieszkaniu tylko teczkę ze szkolnymi papierami i wychodzę z powrotem na zewnątrz. Na zegarku widnieje wpół do ósmej.
W zaciszu auta zastanawiam się który lokal z frytkami będzie najlepszy, ale ostatecznie dochodzę do wniosku, że frytki to frytki i że najlepsze są te nieszczególnie zdrowe. Przypominam sobie o jednym miejscu na mojej ulicy, ale wciąż nie wiem, czy będzie otwarte, bo w końcu większość gastronomii otwiera się co najmniej od dziewiątej. Całą moją wewnętrzną dyskusję o frytkach, która sprawiła, że odezwał się we mnie głód, przerywa Leah. Jej słowa uprzedza głębokie, zmęczone westchnienie.
Stajemy na światłach.
— Pro... — Czyżby „proszę pana”? — Cato. Chyba nie traktujemy się do końca jak nauczyciel z uczennicą... prawda? — Czuję, jak spogląda na mnie, ale ja zwyczajnie nie wiem, co odpowiedzieć. Frustruje mnie ten temat. Sam wiem, co jest odpowiednie, ale nie potrafię się przestawić i gdy tylko czuję z tyłu głowy głos rozsądku, natychmiast go zduszam.
Znowu milczę, udając, że przesadnie skupiam się na drodze.
— Nie chciałaś zjeść frytek?
— Pomijasz temat.
— Trafna uwaga. — Drapię się po głowie. — Leah, ja dobrze wiem, jak to wygląda, ale... teraz nie jesteśmy w szkole. Możemy to pominąć? Ciężko przywyknąć do tego, że musisz traktować formalnie kogoś, kogo poznasz wcześniej i zdążysz polubić, zanim okaże się, że jest twoją uczennicą. W zasadzie jak mówię to na głos, to brzmi na bardziej skomplikowane.
— Niby tak.
Zjeżdżam na mały parking umiejscowiony przy dosyć ciasnej budce. Przejażdżka po ulicach wystarczyła, by stwierdzić, że wszystkie lokale są zamknięte na cztery spusty. Głód coraz bardziej daje mi w kość, przez co zdaje mi się, że jestem nieprzyzwoicie głośny pośród tej wyjątkowo niewygodnej ciszy. Rzucam daj mi chwilę i zaraz wychodzę z auta, nie troszcząc się o to, czy dziewczyna ma coś jeszcze do powiedzenia. Na szczęście przydrożna budka jest otwarta, sączy się z niej zapach świeżo przygotowywanego jedzenia, chociaż nad tą świeżością bym polemizował. Wracam do auta po niespełna piętnastu minutach z ciepłymi frytkami umieszczonymi w stożkowych serwetkach; bez ostrzeżenia otwieram drzwi od strony pasażera i podaję dziewczynie jedzenie w dłoń.
— Dzięki — rzuca. — Zaraz oddam ci pieniądze.
— Nie. Potraktuj to jako przeprosiny za to, że musiałaś przesiedzieć całą noc w szkole. Jedz, bo twój żołądek słyszę nawet stąd.
Leah?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz