Westchnąłem, na ułamek sekundy podłapując wzrokowy kontakt z Josie.
— To Ray. — Wskazałem na zajętego czytaniem etykiety piwa szatyna, który, słysząc swoje imię, uniósł lekko głowę i machnął ręką w geście powitania. — Collin. — Gospodarz imprezy wykazał się kulturą i pokiwał dłonią, uśmiechając się od ucha do ucha. — Will. Właściwie William, ale nikogo to nie obchodzi. — Ten z kolei szturchnął stojącego obok Tima w ramię, skinął głową nonszalancko i już myślałem, że złapie za Jo dłoń i pocałuje jej wierzch. — A to, jak nietrudno się domyślić, Timothy, o którym już ci wspominałem.
— Miło cię poznać… — urwał, w oczekiwaniu, aż dziewczyna poda mu swoje imię.
— Josephine — wyprzedziłem ją.
Timo spojrzał na mnie spod byka, jakbym wielce utrudnił mu tym sprawę.
— Miło cię poznać, J o s e p h i n e — wycedził i, ku mojemu zdziwieniu, wcale nie wyciągnął ku niej ręki, żeby wygrać ze mną wyzwanie. Poprzeczkę postawił sobie nieco wyżej i choć na samą myśl przechodziły mnie dreszcze, w żaden sposób nie zaoponowałem. — Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. Potrzebujesz czegoś? Mamy wódkę, — kiwnął do ściskającego w dłoniach butelkę Collina — whisky każdego rodzaju, trochę wina, dużo piwa, mogę zrobić ci drinka, jeśli tylko masz ochotę.
Josie uśmiechnęła się niepewnie. Zmrużyłem oczy i spojrzałem na nią jeszcze raz. Uśmiechnęła się n i e p e w n i e, jak nie Josephine. Gdzie ten zajebiście pewna siebie Jo?
— Drink będzie w porządku.
Rozchyliłem usta, układając wargi w literkę o. Josephine naprawdę się speszyła, a Timothy, bo to pieprzony Timothy, wykorzystał to i złapał ją za ramię, żeby za sobą pociągnąć do kuchni. Zanim się oddalili, spojrzał na mnie i pokręcił głową, czym dał mi do zrozumienia, że wyzwanie zaliczy, ale na innych zasadach. On naprawdę chciał, żeby doszło do czegoś więcej, a ja nie zamierzałem go powstrzymywać. Zabawa zapowiadała się dość nieźle.
— Zabrał ci kochankę, Vince — zauważył nieszczególnie odkrywczo Ray, odsuwając od twarzy etykietę piwa.
— Co ty nie powiesz — odburknąłem i ruszyłem w przeciwną stronę, do salonu, żeby zgarnąć stamtąd puszkę z browarem.
— Do dna! — wrzasnął ktoś, próbując przekrzyczeć dudniącą nam w uszach muzykę. Na polecenie przechyliliśmy kieliszki i jednym łykiem pozbawiliśmy je całej zawartości, która, przepłynąwszy przez gardło, wymusiła na nas przepicie wódki colą, tak gazowaną, że wszyscy prawie się podusiliśmy i zaczęliśmy kaszleć. Stojący po drugiej stronie blatu Will posłał mi wymowne, pełne politowania spojrzenie, które zbyłem bezradnym skinieniem, w przerwach między wydmuchiwaniem bąbelków nosem. Byłem wystarczająco trzeźwy, żeby wiedzieć, że cola, tak czy inaczej, była lepszą opcją niż piwo, jakkolwiek mocno mnie nie kusiło. Nie mieszaj wódki z piwem, rozbrzmiewał głos witającego mnie w progu Collina, zmiecie cię szybciej, niż się spodziewasz. Odpowiedziałem wtedy, że wiem to doskonale i nie musi mi przypominać, ale, jak widać, w tamtej chwili był jedyną wstrzymującą mnie od podjęcia tej lekkomyślnej decyzji rzeczą. — Jeszcze jedna kolejka, panowie? — zaproponował ten sam chłopak, którego pierwszy raz na oczy widziałem, a przynajmniej tego wieczora, wypełniając kieliszki stojących obok niego chłopaków, w tym Raya pochłoniętego rozmową z nową koleżanką, wysoką brunetką, najprawdopodobniej jakąś znajomą znajomego Collina. Miała na imię Marge, jeśli pamięć mnie aż tak nie zawodziła.
Raz po raz kręcąc głową, odsunąłem się od blatu i skierowałem ku salonowi, gdzie właściwie bawili się najlepiej, tyle że bez alkoholu ustawionego na blatach, jak w mojej ukochanej kuchni. Po raz pierwszy tamtego dnia zakołysałem biodrami w rytm wygrywanej muzyki, porywając do tańca jedną z zainteresowanych mną dziewczyn. Zainteresowanych to co prawda zbyt dużo powiedziane, ponieważ tylko na mnie patrzyły, ale mój z lekka zaćmiony, zamroczony umysł odebrał ten sygnał opacznie. Nie zapierała się jednak i z uśmiechem na ustach ruszyła za mną, ściskając moją dłoń wystarczająco mocno, żebym nie zniknął jej przypadkiem z widoku. Muzyka była głośna, naprawdę głośna, aż nie słyszałem własnego głosu, kiedy wyśpiewywałem tekst lecącej aktualnie piosenki. Dzieliliśmy z Collinem gust muzyczny, a puszczana wówczas składanka nie dość, że trafiała w niego idealnie, to jeszcze nadawała się na imprezę. Moją partnerkę dobrałem sobie, nie da się ukryć, wspaniale, ponieważ nie pozostawała w żadnym razie dłużna i po chwili razem krzyczeliśmy do dynamicznie wyśpiewywanych linijek.
W przeciwieństwie do większości imprez takiego Willa Collinowe party zawsze wychodziły i udawały się, a głośno o nich bywało przez następny tydzień. Ktoś kiedyś powiedział, że jak na geja jest zajebiście zabawny, i choć Collin obraził się na najbliższe dni, aż strach było do niego podejść, nie sposób zaprzeczyć, iż — istotnie — mało osób, które tak dobrze opanowały umiejętność nakłaniania tłumu do kiwania się do puszczanej na okrągło muzyki i picia jego alkoholu. Chociaż, darmowy alkohol to darmowy alkohol.
— Jesteś Vincent? — krzyknęła mi do ucha nieznajoma dziewczyna, w przerwie między jedną piosenką a drugą, swoim donośnym głosem przebijając się przez tłum innych, mruczących coś non-stop ludzi.
— Tak mi się wydaje — odparłem. — Ale zapytaj rano, teraz nie mogę ci tego obiecać.
W praktyce nawet nie wiedziałem, o co pytała.
— Nie wiesz, jak masz na imię? — Zaśmiała się. — Ja jestem… — Tutaj nie usłyszałem. — Znam twoją siostrę!
Wyprostowałem się.
— Fajnie. Jest tutaj? — Pochyliłem się nad nią, jakbym zamierzał bezimienną pocałować. A w życiu.
— Tak, wyszła do ogrodu — odpowiedziała. — A…
Nie dałem jej dokończyć, tylko cofnąłem się o krok i zniknąłem w tłumie bujających się, pewnie bardziej pijanych niż ja ludzi. Pot drażnił moje nozdrza, chociaż wydawało mi się, że wykształciłem w sobie umiejętność ignorowania faktu jego istnienia, patrząc na to, ile miesięcy katorg związanych ze wdychaniem go na imprezach przeżyłem. Ale nie, był równie uciążliwy, co na samym początku, więc odetchnąłem z ulgą, kiedy wyskoczyłem przez otwarte drzwi tarasowe na zewnątrz, gdzie panowała ciemność, rozświetlana przez raptem dwie lampy emanujące słabym, ale jasnym światłem. W depczących idealny trawnik ludziach próbowałem się wypatrzeć liczącej grubo ponad metr siedemdziesiąt pięć Nessy, z nienaturalną desperacją i pragnieniem odnalezienia jej, nie wiadomo do końca po co. Znaczy, ja wiedziałem doskonale — moja słaba po piątkowym wieczorze głowa nie zdążyła przywyknąć do krążących w moich żyłach procentów, więc zmuszała mnie do niepożądanych ruchów, na dodatek bardzo mocno zależało mi na upewnieniu się, czy nie przyniosła przypadkiem smakowej wódki, której smak czułem na języku i której potrzebowałem.
Zamiast niej zobaczyłem Josephine, od której odłączyłem się przed godziną. Godziną. Albo wcześniej. Podszedłem do niej niepewnym krokiem.
— Gdzie podziałaś swojego adoratora? — zapytałem z przekąsem.
— Nie wiem, może poszedł uzupełniać płyny — parsknęła, nie ściągając wzroku z oddalonego horyzontu.
Zmarszczyłem brwi i usiadłem na drugim, skrajnym krańcu ławki, podciągając jedną nogę, żeby otoczyć ją ramieniem. Kiwnąłem się, ale powtórzyłem sam do siebie, że to nie są oznaki bycia pijanym. Poczułem na sobie jej przenikliwe spojrzenie. Kiedy zerknąłem w jej stronę, westchnęła przeciągle.
— Chyba nie bawię się tak dobrze, jak ty. Nadal nie wiem, dlaczego mnie tu wziąłeś ze sobą.
Wziąłem cię, ponieważ, powód numer jeden, Hughes kazał nam poprawić relacje, powód numer dwa, obiecałem Timothy’emu, z którym z kolei założyłem się, można powiedzieć, o własną godność.
A trochę bardziej szczerze, bez oszukiwania cię, prędzej to drugie.
— Bo… — zawahałem się. — Boo… — Wziąłem głęboki wdech. — Bo chciałem, żebyś się rozerwała przed... spektaklem i ciężkimi próbami, jakie nas czekają. Później nie będziesz miała czasu na granie, spanie i robienie… niczego.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem okłamałem kogoś tak bezczelnie, jak Josephine tego wieczora.
— Poza tym. — Przełknąłem ślinę. — Trochę się nie lubimy, ale… jesteś… spoko. Znośna, powiedzmy. Nawet jeśli czasami ci odpieprza, wiesz?
Bez dwóch zdań powinienem był odpuścić sobie ostatnie dwie kolejki.
Minęło parę dobrych chwil, zanim z powrotem uniosła wzrok i na mnie spojrzała.
— To nie tak, że cię nie lubię — mruknęła. — Znaczy, dobra, wkurzasz mnie, ale też jesteś w miarę... spoko. Jak na ciebie. I to brzmi teraz bardzo, eee, żenująco.
Skinąłem głową.
— Następnym razem… — urwałem. — W zasadzie to i tak zapomnę, co mówiłaś, bo przede mną dłuuuga — machnąłem dłonią w powietrzu — noc. Idę upijać się dalej. — Dźwignąłem się z ławki na równe nogi. — Nie daj się porwać, pocałować ani zaciągnąć do łóżka. Dwa ostatnie weź sobie do serca w szczególności.
Byliśmy w połowie opróżniania którejś z kolei butelki, skitrani w pokoju Collina, gdzie docierały tylko wibracje muzyki, odizolowani od ludzi i, ustalmy, bawiący się naprawdę wspaniale w swoim własnym towarzystwie. Ray zaciągnął za sobą swoją nową dziewczynę, obok Collina siedział jakiś chłopak, który, wedle jego słów, nazywał się Harry i był ze trzy albo cztery lata starszy, a ja, Will i Timo, jak ostatnie sieroty, przytulaliśmy się do siebie, próbując udowodnić, że bez obiektu do całowania się można bawić się co najmniej przednio. Graliśmy w pokraczną wersję nigdy przenigdy, momentami płakałem ze śmiechu, zginając w pół i niemalże dotykając twarzą podłogi, w przerwach między piciem kieliszka za kieliszkiem, ponieważ, co za niespodzianka, robiłem większość wymienionych przez chłopaków rzeczy, może z wyjątkiem praktykowania mocnego BDSM (żadne zdziwienie, nie wyglądałem na kogoś, kogo by to pociągało, no nie?). Dowiedziałem się, że Collin i Will całowali się ze dwa razy i powoli zbierało mi się na wymioty, ale to przede wszystkim za sprawą alkoholu, że dziewczyna Timothy’ego notorycznie zdradzała go na boku i w końcu zaproponowała trójkąt, w którym bez wahania wziął udział, że Ray jest pieprzonym dupkiem i kilka razy zaliczył laskę i uciekł z miejsca zbrodni, a wracając do Willa, on na dodatek przez pewien czas brał pieniądze za seks, bo nie wystarczało mu jego kieszonkowe. O chłopcach, jak się okazało, wielu rzeczy nie wiedziałem. Ach, kolejny plus — nie byłem aż tak pijany, żeby pozapominać, jakie grzeszki wyznali. W zasadzie pamiętałem wszystko, włącznie z rozmową z Josie, o której najprawdopodobniej wolałbym jednak zapomnieć.
Tak, bez dwóch zdań.
W pewnym momencie, kiedy nikt tak właściwie nie wiedział, co się dzieje, bo zaczęliśmy turlać się po dywanie i przeklinać jak pseudokibice, Timothy obwieścił, że idzie uzupełnić zapasy alkoholu, który siłą rzeczy już się nam kończył. Z trudem podniósł się z podłogi i skierował w stronę drzwi, żeby następnie za nimi zniknąć, nie wracać przez kolejne minuty. I kolejne. I następne. Mało kto je liczył, ponieważ cały czas gadaliśmy o największych bzdurach i staraliśmy się nie zawadzać zaabsorbowanym sobą Rayowi i Marge.
— Znaci-e się z… — wybełkotał Will do Harry'ego. — Skąd-d?
Z w miarę trzeźwym, ale dalej otępiałym i nieobecnym umysłem patrzyłem na chłopaka Collina, oczekując odpowiedzi. Harry nie pił, a mimo to bawił się przednio. Kochany z niego chłopiec, gdybym był gejem, to sam bym na Harry'ego poleciał.
— Nie znamy się. — Poklepał Collina po plecach. — Nie mam pojęcia, kim on jest, bo znam go od paru godzin.
Mój przyjaciel zawył, jakby z bólu i śmiechu jednocześnie, a my z Willem spojrzeliśmy po sobie i parsknęliśmy niemal jednocześnie. On jednak zatoczył się, niemal uderzając o ostry kant biurka Collina.
— Ale się p-pie… — brnął Will.
— Co tak pytasz, William — rzuciłem. — Jak chcesz się, no, ten, no, dołączyć, to zapytaj.
— Nie jestem pedałem. — Wykrzywił usta w grymasie. — Bez odrazy, chłopacy.
Collin, zbyt pijany, żeby zwrócić uwagę na ten przytyk, uśmiechnął się nienaturalnie szeroko i oparł się o pierś Harry'ego, który tylko zmarszczył brwi i najpewniej sam do siebie machnął dłonią, bo ten pajac, Will, stracił kontakt ze światem zewnętrznym.
Timothy wrócił do nas po prawie czterdziestu minutach, z marsową miną i zaciśniętymi tak mocno dłońmi, że aż poczerwieniałymi. Wszystko działo się wystarczająco szybko, żebym nie dał rady uniknąć ciosu i ewentualnie go oddać — poczułem tylko rozlewający się po mojej szczęce, cucący ból i huk wydany przez lampę, która upadła na podłogę pod moim naporem. Odruchowo uniosłem dłonie, przyciskając je do pulsującego policzka w desperackich, nieefektywnych próbach uśmierzenia bólu. Oczy zaszły mi łzami, a w uszach piszczało. Mimo to doskonale wiedziałem, kto zadał cios, a niektóre słowa, nawet te wypowiedziane po ataku na mnie, docierały do mojej odrętwiałej świadomości. Szarpnął mną jeszcze raz.
— Przywlokłeś ją tutaj i zostawiłeś, ty skurwysynie — wysyczał. — Nawet nie zadbałeś, żeby była, kurwa, bezpieczna!
Josephine. Chryste.
Harry próbował go uspokajać, a kiedy jego próby okazały się daremne — złapał go pod ramiona i unieruchomił. Collin ocknął się nieco i podszedł bliżej mnie, żeby złapać mnie za ramię, Ray z Marge niespodziewanie zniknęli, chociaż przysiągłbym, że przed momentem siedzieli na łóżku, a Will… cóż, Will spał pod biurkiem.
Timothy patrzył na mnie z chęcią mordu wypisaną na twarzy.
— Co się stało? — wydukałem.
— Jeszcze pytasz, co się stało? — Niemal wyswobodził się z uścisku Harry'ego. Zrobiłem krok do tyłu. — Ten skurwiel, który od siedemnastej wciskał jej skręty i od którego masz to gówno, — wskazał na leżące w popielniczce pozostałości po jointach — zaczął się przystawiać i chciał opchnąć Josephine pieprzoną LSD! To j a musiałem się o to martwić, j a chciałem go zajebać i to j a dostałem w brzuch, nie ty, Vincent!
Alkohol jakby wyparował z mojej krwi. Całkowicie.
Odsunąłem się od Collina i, wyminąwszy Harry'ego i Tima, wybiegłem z pokoju, kierując się ku parterowi. Nie wiedziałem nawet, czy Josie nadal tam była, czy już nie poszła, czy Timothy nie kazał jej wyjść, żeby nie musiała widzieć tego wszystkiego i dla jej własnego bezpieczeństwa. Zostawiłem ją bez transportu do domu, najpewniej na pastwę…
— Powiedziałem jej o zakładzie — wysapał jeszcze Timothy, zanim zdążyłem minąć próg. — Powodzenia.
Chciałem go rozszarpać, ale…
Nie mogłem. Nie miałem ku temu żadnego prawa.
Kręciłem się po pokojach, wszędzie wypatrywałem brązowej czupryny, której, mimo starań, nigdzie nie widziałem. Przepadła jak kamień w wodę. Wyskoczyłem na zewnątrz jak poparzony, ignorując spowodowane moim narwaniem trzaśnięcie drzwiami. Zeskoczyłem ze schodków prowadzących do kamiennej ścieżki i biegłem jej śladem, dopóki…
— Josie! — sapnąłem, kiedy dziewczyna, niczym cień, wyłoniła się z ciemności. — Josephine, proszę cię, nie… — Wziąłem głęboki oddech. — Posłuchaj mnie, ja… Przepraszam. Czy… wszystko w porządku?
W zasadzie nie dbałem o nic więcej.
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz