— Will — wymruczałem, kiedy chłopak wszedł na salonie, ledwo stojąc na nogach. — Will — powtórzyłem i złapałem za jego nogawkę.
Spojrzał na mnie z góry i kiwnął głową.
— Schlałeś się. — Uśmiechnąłem się głupkowato, na co ten tylko parsknął i odszedł, zostawiając mnie samemu sobie.
Zastanawiało mnie, czy przypadkiem nie leżałem w wymiocinach, bo zaczęło śmierdzieć.
— Bardzo zjebałem? — ciągnąłem.
Will zatrzymał się, obrócił przodem do mnie i daję sobie głowę uciąć, że przez chwilę w jego oczach było trochę współczucia. Trochę empatii. Było!
— Nie pamiętam nic poza tym, że Timothy cię uszkodził. Wyjaśnisz mi to?
Zmarszczyłem brwi i cudem powstrzymałem od obrócenia głowy ku podłodze. Rzygi, Vinc, nie próbuj. Ja naprawdę nie chciałem o tym mówić. Nie wiem, marzyłem o tym, żeby cofnąć czas i zrobić cokolwiek, byleby nie wyjść na takiego głupka, na jakiego, zabawne, wyszedłem. Wiedziałem, że nawet gdybym chciał skontaktować się z Josie i przeprosić, zostałbym bezczelnie olany i zignorowany, ale nie dziwiłem się wcale.
Ale naprawdę nie chciałem zjebać, czy ktokolwiek mi wierzy?
— Dla zakładu przyprowadził tu laskę, którą Timo miał wyrwać, a później ją zostawił i Martin zaczął się za nią zabierać — odezwał się smętnym, zachrypniętym głosem, jak dotąd myślałem, śpiący Ray. — I mu przyjebał.
— Przecież ciebie tam nie było, ty cepie — powiedział Will. — To i ja pamiętam.
— Ptaszki mi wyćwierkały. — Podniósł głowę i posłał nam oczko.
Miałem ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy. Albo wsadzić twarz w to gówno i zająć myśli tylko tym.
— Czasami jesteś chujowy, Vincent, ale to nie twoja wina — pocieszył mnie Ray. — To się zdarza. Możesz pozwać Timothy’ego, jeśli chcesz.
Wszyscy trzej parsknęliśmy cicho, zbyt wykończeni, żeby wydać z siebie jakikolwiek inny dźwięk. Chwilę później Will zniknął w kuchni, Ray dźwignął na przedramiona i, zanim poszedł za nim, chwilę poleżał, najpewniej przeczekując zawroty głowy. Sam obiecywałem sobie, że zaraz zrobię to samo, pomogę w sprzątaniu tego pobojowiska jeszcze przed pobudką gospodarza, ale motywowanie się do działania nie szło mi najlepiej i jedyne, co przez następne piętnaście minut udało mi się zrobić, to przesunąć o kilka centymetrów, z dala od śmierdzącej plamy.
Do szkoły, w poniedziałek, klasycznie — zaspałem i spóźniłem, swoją wspaniałą twarz pokazując dopiero na trzeciej lekcji nauczycielki określanej mianem najdziwniejszej i najmocniej oderwanej od rzeczywistości, czyli naszej uzależnionej od alkoholu specjalistki od przyrody. Najprawdopodobniej nie zauważyła, że pojawiłem się dopiero wpół lekcji, na dwadzieścia minut przed jej końcem, ponieważ cały czas patrzyła w książkę i wyczytywała z niej jakąś formułkę, każąc całej reszcie słowo w słowo ją przepisywać, co, rzecz jasna, mało kto robił. Mało kto jej w ogóle słuchał i kiedy rzuciła, żeby Jules, ta dziewczyna z kółka teatralnego, przestała krzyczeć, dziewczyna całkowicie olała słowa nauczycielki na rzecz kontynuowania żywej dyskusji z przyjaciółką z ławki. Wydaje mi się, że wstawiła jej uwagę, ale ręki uciąć sobie nie dam, może mi się zdawało.
Większość pozostałych lekcji spędziłem w ostatniej ławce, na tyłach klas, zblazowanym spojrzeniem mierząc niezwykle interesujące strony podręczników od matematyki, języków i czegoś tam jeszcze, co akurat wypadło tamtego dnia w planie. Nie wiem, czy nauczyciele zauważyli moją marną kondycję fizyczną i psychiczną, ale mało kto śmiał w ogóle na mnie spojrzeć, najpewniej drżąc w strachu przed chęcią zamordowania wszystkich wypisaną wielkimi literami na moim czole.
Timothy przez cały dzień mnie unikał i kiedy akurat wypadała nam wspólna lekcja, próbował udawać wielce obrażonego, siadając gdzieś po drugiej stronie sali — wystarczająco daleko, żeby nie musieć na mnie patrzyć, wystarczająco blisko, żeby nikt się do niego nie przypieprzył i oskarżył o przeżywanie tej sprawy jak mała dziewczynka. W moich utrapieniach towarzyszyli mi Ray i Collin, jemu — Will. Mimo że żaden z nas na pieńku z nim, z Willem nie miał, to Timothy wywierał na nim dziwną presję nieodzywania się do nas. To naprawdę zabawne, jak poważne mogą być męskie kłótnie. Sam walczyłem z ochotą zaśmiania się, sam nie wiem, czy z rozpaczy, czy dlatego, że to mnie zwyczajnie bawiło.
Zresztą, pal sześć Timothy’ego, z nim nie będę grać, to z Josephine miałem większy kłopot.
— Dlaczego tak mocno zależy ci na tym, żeby zapomniała o tej sprawie? — zapytał Collin, kiedy siedzieliśmy na ławce na zewnątrz, przed moim kółkiem teatralnym. Spojrzałem na niego skruszony. — Nie myślałem, że jest tak ważna.
Westchnąłem i przewróciłem oczami, jak zawsze zresztą, kiedy mówili coś głupiego.
Ta sprawa nie była ważna i nie zależało mi na Josephine, to nie działało w ten sposób. Byłem zły na siebie, że tak łatwo dałem się wciągnąć w idiotyczny zakład, co absolutnie nie leżało w mojej naturze, że właściwie zostawiłem ją na pastwę własnego losu na imprezie, w domu, po którym kręciła się co najmniej setka ludzi i po raz kolejny dowiodłem swojej nieodpowiedzialności i nierozważności, chociaż zarzekałem się, że już z tego wyrosłem i dojrzałem. Gdzie tam. To cecha charakterystyczna wszystkich Vincentów, których znałem. Czyli dla mnie i mojego sąsiada, który, o zgrozo, nosił to samo imię i kiedyś przejechał własnego psa.
Wystarczyło powiedzieć im to samo, o czym przed chwilą pomyślałem. I ubrać w ładniejsze słowa.
— Zrobię to dla dobra koła teatralnego, sztuki i naszych postaci, nie relacji — odpowiedziałem pewnie, ostrożnie dobierając każde słowo. — Niezwykle zależy mi na tym, żeby wszystko się ułożyło i wypaliło, w przeciwnym razie zostanę wyrzucony z teatru i pewnie ze szkoły, o co zadba Hughes.
Collin pochylił się nade mną i spojrzał prosto w oczy.
— Nie kłamie, ty popaprańcu — powiedział siedzący obok niego Ray. — Nie potrzebujemy twoich technik.
— Potrzebujemy, ponieważ Vincent nie mówi prawdy — zasyczał. — Jest coś jeszcze, o czym powinniśmy wiedzieć.
Zmarszczyłem brwi i ręką odsunąłem go na bezpieczną odległość od swojej twarzy.
— Nie ma o czym mówić, przestańcie dociekać. Jeśli zawadza wam brak Timothy’ego, nikt nie broni spędzać z nim czasu, Chryste. — Poderwałem się na równe nogi, zakładając plecak. — Uwierzcie, że bardziej zależy mi na zażegnaniu konfliktu z nim, a nie z Josephine.
Powiedzmy.
— I dlaczego moja ulubiona para Liv i Jude siedzi dwa kilometry od siebie? Chemia zachodzi w nieco odwrotnym procesie.
Obecność Hughesa budziła we mnie dawno niewychodzące na światło dzienne oblicze zirytowanego absolutnie każdym ludzkim zachowaniem, milczącego typa. Byłem niewyspany, skacowany, czułem się źle i nieco niezręcznie z Josephine w drugim końcu sali i bezlitosną myślą, że kłócąc się z Timo, robię krzywdę naszej paczce. W teorii to on uderzył mnie, nie ja jego, to ja, według prawa, jestem ofiarą, a mimo to czułem się w obowiązku zagadania do niego pierwszy. Nie napisania — zagadania. Potrzebowaliśmy rozmowy w cztery oczy, żeby wyjaśnić…
— Halo, Nanne? — odezwał się donośnie Hughes, wybudzając mnie tym samym z mojego małego transu. — Powiedz, co muszę zrobić, żeby zaskarbić sobie twoją uwagę. Jeśli fikołka, jestem w stanie poświęcić swój stary kręgosłup i go wykonać.
Wziąłem głęboki wdech i łyk parzącej w gardło herbaty o intensywnym, malinowym smaku. Smakowała lepiej, niż wcześniej dotąd, ale i tak siedziałem tam wielce obrażony i jakby z przymusu, chociaż warsztaty zawsze pozwalały mi zapomnieć o prywatnych rozterkach i wciągały w swój świat, pozwalając mi na pokazanie prawdziwego siebie. Dlaczego wtedy miałoby inaczej?
— Już ją pan ma. — Puściłem w jego stronę zalotne oczko. — Flirt uczniów z nauczycielami jest niewskazany ze względu na prawo, ale dla pana mogę zrobić wyjątek i nie nakablować naszemu wyjątkowemu dyrektorowi.
Po sali rozniósł się szmer rozbawienia. Hughes uśmiechnął się do mnie speszony i zaśmiał się również, próbując wybrnąć z niezręcznej dla niego sytuacji.
— Na randki umawiaj się z Liv, nie ze mną, Nanne — rzucił, kiwnął głową w jej stronę. — Już, leć do niej, zanim zgłoszę dyrektorowi, że zarzucasz mi zainteresowanie młodszymi uczniami.
Zerknąłem na Josephine. Dla dobra nas obojga nie ruszyłem się z miejsca.
— Nie? — Rozłożył ręce. — Nieporozumienie? Pokłóciliście się, moi drodzy? W takim razie szorujemy na scenę i gramy coś miłego, żebyście się trochę rozbudzili.
Zacisnąłem pięści, wkładając w uścisk jak najwięcej uczucia. Tak, że nieomal nie przebiłem sobie skóry wewnętrznej strony dłoni.
Ze spuszczoną jak pies głową stanąłem po prawej stronie sceny, opierając się delikatnie o przytwierdzoną do ściany kurtynę. Czułem na sobie wzrok każdej pojedynczej osoby siedzącej pod dachem teatru, na jego widowni, jak zapewne Josephine, której żądnych wyjaśnień spojrzeń z całą pewnością nie oszczędzali, jak to u nas bywało — byliśmy bezpośredni, odważni, i kiedy coś było nie tak, cholernie dociekliwi. Przede wszystkim czująca na kilometr nawet najmniejsze napięcie Lyra, tamtego dnia obserwująca mnie bacznie przez przeciwsłoneczne żółte okulary. Spojrzałem na Josephine, niechętnie dorównującą kroku Hughesowi, pomimo głośnych protestów. Ustawiła się naprzeciw i, nie marnując na mnie ani chwili, nie zerknęła w moją stronę ani razu.
— Scena siedemnasta, pokój Liv. Kartka dla ciebie. — Podał papier Josie. — I dla ciebie. — Druga trafiła w moje ręce.
Ulokowałem spojrzenie w jednej z dwóch skserowanych stronach scenariusza, na których szczycie figurował odpowiedni numer wraz z tytułem sceny — 17. Kłamstwa. Kłamstwa. Byłem pewny, że gdzieś to widziałem. Ten numer też. Kłamstwa, siedemnasta scena. Wczytałem się w jej treść, trochę przyciętą, z tego, co zauważyłem, bo szkoła niezwykle oszczędza na papierze, ale wystarczająco długą, żebym złapał się za głowę.
Boże.
Przecież to scena pocałunku Liv i Jude.
— Nie — zaprotestowałem, unosząc kartkę. — Nie będziemy odgrywać tej sceny, niech pan nawet o tym nie myśli, panie Hughes. Odpada. Nie będziemy.
Na sam widok tego konkretnego cytatu czułem ucisk w żołądku.
Josephine otworzyła usta, nosząc się z zamiarem powtórzenia po mnie dobitnego, jakże wiele wyrażającego zaprzeczenia, ale uprzedziłem ją, jak to zwykłem robić w takich chwilach.
— Panie Hughes, mi naprawdę nie widzi się całować Josephine.
Austin gwałtownie obrócił się na pięcie w moją stronę i ponownie rozłożył ręce, jak podczas oskarżania nas o kłótnię. Gdyby tego było mało, wzruszył jeszcze ramionami na dowód swojej bezsilności wobec tego, co napisane na papierze, jakby boska siła była autorem tych słów i zmiana któregokolwiek z akapitów równała się z wiecznym potępieniem. W zasadzie i tak do nieba nie trafię, więc co za różnica, jedno przewinienie w jedną czy drugą. To jakby płakać, bo tegorocznych brzozowych liści jest o jednego mniej, niż w zeszłym — różnica jest tylko w teorii, w praktyce absolutnie żadna. Przynajmniej tak kiedyś powiedział ogrodnik, tylko rozpowszechniam jego słowa.
— Możemy zostawić tę scenę na przedstawienie? — Spojrzałem na niego błagalnie. — Będzie efekt wow, niech mi pan zaufa.
— Nie, macie spróbować.
— Proszę pana, nie jestem w nastroju do…
— Całowania, Nanne? Bzdury, zawsze jesteś.
— Ale… pierwsze pocałunki wychodzą najlepiej, jeśli go powtórzymy, prawdopodobnie nie wyjdzie tak dobrze i…
— Dobrze, w porządku. — Uniósł ramiona w geście obronnym. — Tylko scena, bez całowania, zanim zazrzędzisz się na śmierć.
Wystarczająco dyskretnie zerknąłem na zajętą czytaniem swojego egzemplarzu scenariusza sceny Josephine, wziąłem głęboki wdech, przelatując wzrokiem pierwszą linijką tekstu.
Sama scena nie była szczególnie wzruszająca, mogła wyzwolić uczucia u spragnionych bliskości starych prukw, nazywanych nauczycielkami naszej szkoły, wzruszyć parę serc, ale nic poza tym — za to my, aktorzy, musieliśmy dołożyć wszelkich starań, żeby uczynić z niej coś niezwykłego. Zamienić w emocjonalną, intymną, przedstawić postacie jak najnaturalniej i odstawić typową dla teatru szopkę, coby tylko urozmaicić nieco ten romans. Personalnie uwielbiałem romanse, ale ten… ten był co najmniej denny.
Hughes wykonał piruecik i odwrócił się do Josephine.
— Im szybciej skończymy, tym prędzej jego twarz zniknie mi z oczu — rzuciła do niego zgorzkniale i spojrzała w stronę widowni. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu na przedstawienie ich życia. — Miejmy to już za sobą.
Po raz ostatni zerknąłem na papier, zakodowałem w głowie niedługie zdanie.
— Liv, dlaczego mnie unikasz? — zacząłem łamiącym się głosem, robiąc krok do przodu, ku czekającej na środku sceny Josephine.
— Nie robię tego dlatego, że chcę, Jude. Ostatnio... ostatnio dowiedziałam się czegoś o moim zdrowiu i — zawahała się, zgodnie ze scenariuszem — i nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiał. Przysięgam, twoje cierpienie jest dla mnie znacznie gorsze niż to, co sama przeżywam.
— Martwiłem się.
Zrobiła krok w przód, starając się cicho przełknąć ślinę. Następnie w ciszy położyła dłoń na moim policzku, przesuwając delikatnie kciukiem po gładkiej skórze.
— Niepotrzebnie. Wszystko będzie tak, jak być powinno. — Oczywiste kłamstwo ukryte w słowach Liv sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz. Postać Josie w następnym akcie miała umrzeć, a Jude… Jude wierzył, że wszystko się ułoży.
Przede mną była najgorzej oddająca rzeczywistość scena. Za parę chwil z moich ust miały paść najgłupsze słowa świata. Mortimerze, dlaczego musieli cię, biedaku, anulować?
— Liv — wymówiłem jej imię ściszonym głosem. — Wiesz, że cię kocham, prawda?
Zerknęła na kartkę.
— Wiem, Jude. Wiem.
— Nie, nie zrozumiałaś — przerwałem jej zduszonym parsknięciem. — Kocham cię. Naprawdę cię kocham i jestem zmęczony ukrywaniem tego przez kolejny rok, w obawie przed twoją reakcją. Jesteś dla mnie jak dziupla dla wiewiórki. — Przerwa, publiczność miała się zaśmiać. — Jesteś najważniejsza na świecie.
Spojrzałem w hipnotyzujące oczy Josephine, ze wszystkich sił starając się wytłumaczyć samemu sobie, że w jej miejscu stoi Liv. A ja jestem Jude. Nie odwrotnie, nie inaczej — po prostu, że jesteśmy aktorami i na czas prób musimy wyłączyć wszelkie emocje. Każdą jedną, wszystkie.
Mimo to czułem się zsolidaryzowany z biednym Jude, przez lata olewanym i brutalnie friendzonowanym przez miłość jego młodości. Jako dzieciak, naturalnie, interesowałem się dziewczynami, a że Josie stanęła na mojej drodze, uczyniło mnie zajebiście szczęśliwym. Ale minęło mi jeszcze szybciej, niż się zaczęło, chociaż przez te lata ciągnęło jak kula i łańcuch u nogi. Wracając — nie chodziło o to. Jude bał się, że zostanie niezrozumiany, wyśmiany i zmieszany z błotem, a na dodatek, jako wisienkę na torcie, straci najbliższą mu osobę.
Jej dłoń parzyła mój policzek.
I w tym miejscu powinniśmy się pocałować, bo, niespodzianka, Liv odwzajemnia uczucia Jude i, kolejna niespodzianka, w rzeczywistości moja droga koleżanka wcale mi nie przebacza i nikt nie żyje długo i szczęśliwie. Na pewno nie w tej bajce.
Odsunęła się ode mnie, jakbym co najmniej zatruwał powietrze.
— Było… — Hughes wyrósł spod desek sceny. — Było… beznadziejnie, nie widziałem absolutnie żadnej chemii, ale to jest do dopracowania.
Westchnąłem przeciągle, zbywając jego bezlitosną uwagę.
Wróciłem do domu zmęczony bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, plecak klasycznie rzucając w kąt pokoju, a samemu zbiegając na parter, żeby tam delektować się niemal wieczną nieobecnością matek. Wpadając między jej poduszki, założyłem nogi za oparcie kanapy i włączyłem telewizor, w którym akurat leciało coś… coś z całą pewnością długiego, ponieważ przez następne dziesięć minut oglądałem reklamy, palcem wolnej ręki przesuwając wzdłuż ekranu telefonu. Na głównej stronie jednego z komunikatorów namnożyło mi się postów jak małych pajączków wydostałych ze zmiażdżonej pajęczycy, więc przewijałem je tylko i przewijałem, dopóki nie trafiłem na post Timothy’ego — wstawione raptem piętnaście minut wcześniej zdjęcie jego samego, na którym oznaczył, jak sądziłem, autora zdjęcia, Willa.
Wcisnąłem ikonkę papierowego samolociku, który przeniósł mnie do naszej prywatnej rozmowy z chłopakiem.
To jak zamach na własne życie, nieprawda?
Wystukałem na klawiaturze pierwszą wiadomość.
Vincent: możemy porozmawiać? jutro po szkole?
Timothy zwykł odpowiadać późno, więc odpowiedź dostałem po dwudziestu minutach, może nawet trzydziestu. No, jakby nie było, wyszukana to ona nie była. Skomplikowana też nie.
Timothy: Jestem zajęty.
A zaraz później druga, niespodziewana wiadomość.
Timothy: Umówiłem się z Josephine.
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz