22 maj 2020

Od Josephine C.D Vincent

Bądźmy szczerzy, Vince nigdy nie był normalny. Normalność to wprawdzie taka rzecz, której nie osiągnie nigdy, i może to sprawiło, że lata naszego wspólnego życia nie wiały nudą. Wiele razy podczas marnego, cichego wieczoru wystarczyło głupie słówko, kompletnie nie na temat, byśmy oboje eksplodowali śmiechem i, jak gdyby nigdy nic, wrócili do przyjemnej ciszy, która w naszym wydaniu chyba ani razu nie była niezręczna.

Akurat teraz, zabijając moby w jungli, wzięło mnie na tak bezsensowne wspomnienia, w jakich zatopiona jest ta odrywająca się od mojego umysłu część mnie. Powinnam ją całkiem zerwać, zgnieść, wrzucić w trumnę, by dryfowała na morzu resztę życia w samotności, dopóki nie skonie. A mijam się z nią jak gdyby nigdy nic, dzień w dzień, ignorując jak deszcz za oknem, bez świadomości, że pewnego dnia zaleje cały mój świat. Cholera, gdybym naprawdę była tak dobra z filozofii, jak teraz, dyskutując nad sensem życia, to wcale nie miałabym słabej dopuszczającej na semestr. Pomimo turnieju trwającego w grze, nie ignoruję więcej migającej, irytującej zielonej diody, która oznacza, że ktoś wysłał wiadomość. Nie oszukujmy się, nie piszę z wieloma ludźmi, więc nadawcą musi być Vincent.
Vincent: zmiana planów, najbliższy termin to sobota. widzimy się w weekend, przyjadę do ciebie o trzynastej i nie obchodzi mnie, jeśli zaraz zaczniesz krzyczeć, że masz turniej w grze. do zobaczenia w szkole!!!
Co za absurd. Jego nienormalność potwierdza się tak szybko, jak jego dosłownie babska zmienność, objawiająca się z wiadomości na wiadomość. Ciekawe po której mamie ją odziedziczył? Teoretycznie o żadnej genetyce nie może być mowa.
Josephine: ty chyba nie wiesz co mówisz
Josephine: wstaję w weekend o dwunastej, więc dlaczego oczekujesz, że zbiorę się o trzynastej?
Josephine: dlaczego sobota? co ty masz w głowie, jajecznicę?
Czekałam na odpowiedź krócej niż przewidywałam.
Vincent: w takim razie będziesz mieć godzinę na doprowadzenie się do porządku
Josephine: jestem chodzącym porządkiem całe życie
I najlepszym kłamcą — to też kłamstwo. Położyłam telefon obudową do góry i ponownie włożyłam słuchawki na uszy, by wciągnąć się z powrotem w idealny świat dla nerda. Przy okazji, żeby stworzyć pozory wchłaniania wiedzy, otworzyłam prawie zapomnianą książkę od biologii. Sprawdzian zbliżał się wielkimi krokami, a ja dalej zadaję sobie pytanie, co to mitohydrant, mitohandra, pff, brzmiało prawie jak koktajl Mołotowa... mitochondria! Wiedziałam, że byłam blisko. Znacznie bliżej niż do zdania roku.

Nazajutrz, jak to zwykle bywa, nie funkcjonowałam dobrze o poranku. Podczas codziennej jazdy rowerem do szkoły czułam się mniej więcej jak pan menel próbujący utrzymać równowagę z koszykiem pełnym butelek zwrotnych. Nie odróżniałam pola od piaszczystej drogi, która stawiała opór, przez co jechałam totalnym slalomem, takim, że zapewne gdyby ktokolwiek zobaczył, wysłałby mnie na izbę wytrzeźwień.
Koniec końców przeżyłam podróż bez większego szwanku, choć życie zdecydowanie nie jest warte gnicia w sali od matematyki. Nikt nigdy szczególnie nie zauważał mnie na zajęciach, chyba że nadmiernie prezentowałam się z telefonem pod ławką, dlatego nagłe wezwanie profesora ocuciło mnie jak poranny prysznic.
— Panno Odair — zawołał — dlaczego pani zawsze ma taką smutną minę? Dzień się zaczął, ptaszki ćwierkają, trzeba się cieszyć. Jak twój humor?
— Nawet się uczesałam, więc chyba dobry — mruknęłam, starając się poprawić włosy na tyle, by nie zauważył wystających z uszu słuchawek. — Dla mnie dzień równie dobrze może się skończyć, a ptaszki nie ćwierkają, podejrzewam, że to raczej gwizdek pana Logana.
Przerwał mi dzwonek, ale to, co powiedziałam, chyba wystarczyło, by pozostawić profesora Wilsona bez cienia wątpliwości, by nigdy przenigdy nie zagajać rozmowy ze mną.
W ramach przerwy wyszłam zmoczyć buty świeżą rosą na dziedziniec szkolny, który znajdował się nieopodal boiska szkolnego, tam, gdzie w tej chwili widocznie rozgrywały się zajęcia wychowania fizycznego. Nie musiałam nawet patrzeć — denerwujące piszczenie gwizdka i przekleństwa pana Logana ugruntowały mnie w przekonaniu, że trzecia klasa miała tam lekcje.
— Ray, teraz ty na bramkę! Mam nadzieję, że ganiasz za piłką lepiej niż za lafiryndami z czwartej!
Gwizd.
— Laurence, ty łamago, moja babcia zasuwa szybciej na balkoniku niż ty na swoich nogach!
Kolejny gwizd.
— Cholera jasna, wychowuję tutaj bandę baletnic czy facetów grających w piłkę? Dziewczyny grające w siatkę obok śmieją się z was!
Aż parsknęłam. Przechodziłam obok boiska, wystarczająco daleko, by usunąć się z obszaru ryzyka oberwania piłką. Wyciągnęłam telefon z głębokiej kieszeni bluzy i pisałam, raz po raz zerkając na Vincenta, znanego również jako obiekt kpin Logana.
Josephine: dalej ssiesz w sporcie, lamusie
Zdążyłam zaledwie kliknąć niebieską strzałkę oznaczającą wysłanie wiadomości, a znikąd potężna siła lecącej piłki oderwała mnie od ziemi, sprawiając, że ledwo utrzymałam równowagę, by nie upaść na posrebrzaną rosą trawę. Dopiero w chwili przelotnej świadomości uzmysłowiłam sobie, że dostałam piłką, a ból rozlewający się po prawej stronie mojej głowy stawał się nieznośny i pulsował jak diabli.
Ktoś coś mówił. Jeden cień pochłaniał drugi. Ja byłam tylko rozdrażniona i zbyt otumaniona, żeby zrozumieć, co działo się dookoła mnie.
— Hej, śliczna, wszystko gra? — Chłopak o krótkich, czarnych włosach przyglądał mi się w konsternacji. Jego twarz rozmywała mi się i zaostrzała z chwili na chwilę. — Przepraszam cię, nie to miałem na myś...
— Nie, miej na uwadze to, że Tim po prostu nie myśli. — Vince? — Obejdzie się bez guza. Ale nie bierz moich diagnoz zbytnio do serca, znam się na tym tak samo, jak na fizyce.
— Obejdzie się? Jest całe czerwone. — Wskazał na miejsce gdzieś powyżej mojej skroni. Dalej nie rozumiałam, czy to jakiś głupi, beznadziejny sen, czy naprawdę Vincent ze swoim kolegą bawią się w tanich medyków.
— Zabieraj mi te łapska sprzed nosa — fuknęłam, prostując się.
Chłopcy wymienili ze sobą spojrzenia.
— Swoją drogą, skoro już spotkaliśmy się w tym niefortunnym wydarzeniu, jestem Timothy. — Rzucił mi zawadiacki, pewny swego uśmiech. — Myślę, że to fajnie, że poznajemy się jeszcze przed sobo...
Vincent wymierzył koledze kuksańca w tył głowy, zachowując kamienny wyraz twarzy.
Zmarszczyłam brwi. Cokolwiek mówił, docierało do mnie jak przez mgłę, przez co łapałam tylko puste słowa, które pozbawione były większego znaczenia. Jednak kiedy opary otumanienia z wolna opadały, mogłam przynajmniej zrozumieć, że jestem zdenerwowana i chyba ostatnie, co chciałam, to wymieniać się imionami z tym typem.
— Przepraszam za kolegę, właściwie to za to, że obniża IQ całej szkoły, ale nie mam niestety na to wpływu. Najlepiej będzie, jak zaprowadzę cię do pielęgniarki. Tak, wiem, że głowa boli cię jeszcze bardziej od słuchania mojego troskliwego głosu, ale nie wiem, czy ten baran nie zaoferował ci wstrząśnienia mózgu w prezencie.
— Nic mi nie jest — odparłam, pocierając prawą stronę czoła, która promieniowała bólem i ciepłem. Mimowolnie skrzywiłam twarz w grymasie.
Podniosłam telefon z trawy. Był cały w rosie, jednak szybko otarłam go rękawem i z nieskrywaną ulgą wsadziłam bezpiecznie do kieszeni. Podnosząc głowę, czułam tylko jak cały pierdolnik zwany moimi myślami kręci się jak ubrania w pralce.
O cholera.
Przytrzymał mnie jeden, sprawny chwyt skonsternowanego Vincenta, który chyba nie znajdował przyjemności w tym, co teraz robił, ale spokojnie — ja też nie.
— Żyjesz?! — krzyknął Logan ze środka boiska.
Uniosłam rękę i pokazałam mu kciuk w górę.

Na szkolnym korytarzu jak nigdy panował stoicki spokój. Co prawda na białych drzwiach gabinetu pielęgniarki wisiała kartka mówiąca wracam za piętnaście minut, więc mogliśmy podziwiać brak jakiejkolwiek żywej duszy, czyli to, co zadowalało mnie najbardziej. Usiadłam na plastikowym krzesełku, Vincent zrobił to samo. Ściągacze jego dresów były skąpane w rosie, podobnie jak buty, które po przemierzeniu boiska wzdłuż i wszerz przyniosły grudki ziemi z zewnątrz.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale nie ściągając spojrzenia z jakże ciekawej, białej ściany, spytałam:
— Naprawdę kumplujesz się z tym typem? Sądziłam, że znajdziesz godniejsze zastępstwo.
— Czasami ten typ nie jest aż tak zły. Tylko czasami.
— Wiem co to znaczy czasamiCzasami mama daje mi dojść do słowa. Czasami nie wstanę lewą nogą. Czasami Grace woła mnie na imprezę. 
— Grace? — Zmarszczył brwi. 
— Moja najlepsza przyjaciółka — wyrecytowałam. Słowa ociekały sarkazmem, którego nie dało się nie usłyszeć. — Nie mówmy o tym, nie warto. — Wyprostowałam nogi i wsadziłam dłonie pomiędzy uda, zagrzewając je i siedząc w bezruchu.
— Kiedy ostatnio byłaś na imprezie? — wypalił. 
Uniosłam jedną brew i wzruszyłam jednym ramieniem. Przez ciszę na korytarzu zaczynałam czuć się skołowana.
— Legendy głoszą, że dawno temu. Choć nawet nie mogę nazwać tego imprezą a kameralnym spotkaniem z grami i tanim winem w roli głównej — odparłam z siłą rzeczy uniesionym kącikiem ust. Wspomnienia robiły swoje, nawet te najgłupsze. 
Vin parsknął i otworzył usta, jednak naszą uwagę przykuł cichutki dźwięk tenisówek, którymi  pielęgniarka zapieprzała po gumolicie. Oboje wstaliśmy niemal jak na jedno polecenie. 
— Co się dzieje? — spytała z rozciągniętym na ustach uśmiechem.
— Odstawiam koleżankę do pani. — Uśmiechnął się zawadiacko. — Mój kolega, podkreślam, że nie do końca inteligentny, trafił w nią piłką jakieś parę minut temu, może paręnaście. Z pewnością był to wypadek i nic większego jej nie grozi, ale chyba można to sprawdzić.
— Oczywiście. — Kobieta skinęła głową i zaprosiła mnie do siebie do gabinetu ruchem zgrabnej, bladej dłoni.
Rzuciłam tylko pożegnalne spojrzenie Vincentowi, po czym ruszyłam wgłąb przeraźliwie białego pokoju, nabierając coraz większego przekonania, że nic mi nie jest.

Przed spotkaniem kółka teatralnego siadłam pod ścianą, która znajdowała się dokładnie rzut beretem od skrzypiących, ciężkich drzwi. Nie zależało mi, by być tam przesadnie wcześnie, dlatego wymacałam w torbie scenariusz i po raz pierwszy do niego zajrzałam. Nietrudno było zauważyć kwestie Liv podkreślone na jaskrawożółto. Pierwsze parę stron przedstawiało niezwykle prostą relację głównej bohaterki i jej matki, jakkolwiek miała na imię. W głowie rozbrzmiewały mi słowa Vina, by zrozumieć postać. Liv była prawdziwa, jej emocje, przeżycia, problemy, również. Jesteś Liv. Kiedy powtarzałam to w głowie, brzmiało jeszcze idiotyczniej. 
Westchnęłam i pozwoliłam, by scenariusz gładko upadł mi na udo. 
Gdyby Hughes nie przeszedł obok mnie, prawdopodobnie zapomniałabym o kółku — w moim wykonaniu zapomnienie czegoś było dziecinnie proste. Zaklaskał dłońmi niedaleko mojej twarzy, przez co skrzywiłam się jak ziemniak. Dobra, ziemniaki się nie krzywią, byłam tym wyjątkiem.
— Tak wciągnął cię scenariusz? Wiedziałem, że docenisz Liv. — Zaatakował mnie jego wyszczerz od ucha do ucha. — A teraz zapraszam na czwartkowe spotkanie, już, podnoś się z podłogi, bo tyłek przeziębisz. — Machnął ręką w kierunku drzwi, które skrzypiały raz po raz, gdy sznur uczniów wchodził do środka. 
Dźwignęłam się na nogi, nie bacząc na strzelające biodra. 
Jak Austin zapowiedział: tego dnia mieliśmy skupić się na scenografii. Jednak nie widziałam niczego, żadnych materiałów, sklejek, projektów, jedynie kartka bloku technicznego, którą chwytał Hughes. Tam prawdopodobnie dopiero wszystko mieliśmy wspólnie planować, jakby nie wiedział, że nieudana próba może skończyć się skakaniem sobie do gardeł. Nawet na zwykłej lekcji, na głupiej pracy grupowej tak to się finalizowało. 
Nie dałam zbyt wiele rad, właściwie nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że jednak rękę do prac plastycznych, wyczucia stylu i przestrzeni miałam, ale tym bardziej unoszące się agresywne, nerwowe głosy powodowały, że nie znajdowałam żadnej przyjemności we wtrącaniu się w nie swoje sprawy. Siadłam na podeście, puszczając nogi wolno i znów zagłębiłam się w scenariusz. Teraz przeskoczyłam parędziesiąt stron dalej, gdzie przy podkreślonym tekście dołączona była adnotacja z wykrzyknikiem, stąd mogłam wywnioskować, że to coś istotnego. Zmrużyłam oczy.
„Liv w smutku i łzach unosi powoli głowę.”
„Jude chwyta za jej podbródek, najdelikatniej jak potrafi, i składa na jej ustach miękki pocałunek.”
Czułam, jak żółć zbiera mi się w gardle i mimowolnie skrzywiłam się jak po przegryzieniu kwaśnej gumy do żucia. 
Odnalazłam Vincenta tuż obok kubka z jego herbatą, jednak nie pozwoliłam mu nawet chwycić za uchwyt. Cisnęłam w jego klatkę piersiową scenariuszem, choć odpowiedniejszym na to słowem będzie przycisnęłam. Wystarczyło, że chłopak odwróci scenariusz do siebie i zobaczy w cholerę obiecujące zdania.
— To. Ma. Się. Zmienić — fuknęłam. — Nie jestem gotowa na takie poświęcenie, chyba nawet wolałabym pocałować żabę. 
Jakim, do diaska, cudem pomyślałam, że w tragedii romantycznej nie będzie żadnego pocałunku?

Vincent?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz