Szklanka z grubego szkła odbijała od swojej chropowatej powierzchni padające na nią wiązki światła, rozpraszając je na wszystkie strony. Drżała, podobnie jak stół, za sprawą mocnych fal dźwiękowych wprawiających cały ten klub w ruch — niezauważalny na pierwszy rzut oka co prawda, ponieważ stał tak, jak przed kilkoma godzinami, niemniej wyczuwalny, będący jedynie wibracjami. Zacisnął palce na szkle, jak wąż, który chce udusić swoją ofiarę. Gdyby znalazł czas na wykorzystanie tego nieszczęsnego karnetu na siłownię, jaki dostał na zeszłoroczne święta, mógłby ją potłuc. Jednak nie — szkoda by było wyrzucać tak piękne naczynie do śmieci, to w końcu straty budżetowe, niepożądane i, co najważniejsze, niekonieczne. Wziął za to głęboki oddech, dla równowagi tysiąca wymiarów wydarł z pustego dzienniczka jedną, nieistotną kartkę i złożył wszystkie dokumenty, gotowy do opuszczenia lokalu. Nie nabył się w nim zbyt długo, niemniej jednak, zważywszy na okoliczności, wydaje się, że wystarczająco — szczególnie ze względów pozostawienia jego sprawy przez Katfrin Salvadore, na której, wydaje się, najbardziej mu zależało. Nie to, iż uległ jej presji, jej groźnemu spojrzeniu spod byka i wojskowej aurze, ot, Howell miał nosa do ludzi. Widział w niej zagrożenie, a chociaż było niewielkie, uruchomiło odpowiedni trybik każący mu strzec swoich interesów jak pies broniący własnej budy i pożywienia. Rodzinna cecha Howellów, tych popieprzonych biurokratów.
W dalszym ciągu miał dwa wyjścia — mógł stąd wyjść i, już w mieszkaniu, rzucić się w wir żmudnej roboty albo zostać, żeby czaić się na odpowiednią okazję ku nawiązaniu bliższego kontaktu z Salvadore. Był biznesmenem, obowiązki stawiał ponad wszystkie inne powinności.
Dlatego też wszystkie swoje rzeczy zakluczował w odpowiednim pomieszczeniu, byle z wolnymi rękami zasiąść przy odpowiednim stole pełnym ludzi, z którymi mógł porozmawiać na nudne tematy ściśle powiązane z zarabianiem gór pieniędzy, jakby narzekał na własny stan konta.
Katfrin rzuciła mu się w oczy. Raz, później następny, czasami nawiązywali kontakt wzrokowy i kiedy Liam unosił swoje szlachetne ciało, żeby do kobiety podejść, ta znikała w tłumie rozbujanych gości, z powodów Howellowi bliżej nieznanych — uciec nie uciekała, w końcu sama obiecała, iż rozmowę dokończą przy następnej okazji. Mylić się nie mógł, do twarzy pamięć ma, więc jedyną pozostałą opcją było podejrzenie, że do klubu wpuszczał zbytnie tłumy. Odnotował sobie w głowie, iż następnym razem musi się ograniczyć, to i będzie większy popyt na bilety, a może nawet zapłacą podwójnie, byleby zobaczyć wyczekiwaną gwiazdę.
Nie przypuszczał, iż posunie się do tego, żeby zawisnąć przy barze, oczekując pojawienia się wrogiej jednostki. Nie był typem desperata, który swoich interesów będzie bronił za wszelką cenę, choćby kosztem straconego czasu, w przypadku odmiennej sytuacji najpewniej rzuciłby wszystko w cholerę i cały wieczór spędził w towarzystwie papierów i nieodgadniętych haseł wypisanych na nich, które, w oczach niewyspanego faceta z najprawdopodobniej urojeniami, zapisane były obcym językiem — jak dobrze, że znał ich parę. Salvadore miała w sobie upór, jakby bez względu na wszystko, idąc po trupach, chciała udowodnić mu winę, najchętniej oklejając całe miasto plakatami z jego wizerunkiem i propagandowym, nieco pysznym hasłem winny skurwysyn.
— Salvadore, zrządzenie losu. — Westchnął, pokonując dzielący ich stołek, coby znaleźć się na jak najmniejszej odległości. Stanął więc metr od niej. — Mam nadzieję, że klub przypadł do gustu.
Wbiła w niego gryzące, zadufane spojrzenie, od którego powinny ugiąć mu się kolana. Sztukę tę miała dość dobrze opanowaną, tego odmówić jej nie odmawiał — najpewniej miała doświadczenie z ludźmi, wiedziała, jak posługiwać się ich niewielkimi mózgami i manipulować informacjami przekazywanymi do owych umysłów. Sęk w tym, że Liam do najgłupszych nie należał, jednak odniósł wrażenie, iż Katfrin była tego świadoma. To i lepiej.
— Jak najbardziej — odparła z kwitnącym uśmiechem. — Pilnujesz mnie, jakbym miała okazję ku odkryciu… czegoś. — Mimo wszechpanującej ciemności, dostrzegł błysk w jej oczach. Każdy ruch Salvadore wydawał się tak banalny — pewna siebie, pewna przewagi, zapewne patrząca na Liama jak na zagubionego szczeniaka, a na domiar tego ironizująca. Niezdeterminowana osoba nie posługiwałaby się sarkazmem, chyba że w obliczu beznadziejnej sytuacji bez wyjścia, gdzie jedyną opcją był atak na samego siebie.
— Oprowadziłbym cię po klubie, gdyby był nieco ciekawszym lokalem. — Zerknął ku parkietowi. — Główna sala, łazienki, moje biuro. — Uniósł prawy kącik ust. — Jak mówię, nic ciekawego.
Zanim zdążyła otworzyć usta, zza pleców Howella wyłoniła się postać wysokiego mężczyzny o niewyraźnym spojrzeniu i chwiejnym kroku. Właściwie, był bliski upadku, ledwo trzymał się na nogach, więc kiedy nieomal nie uderzył o ramię Liama, a później blat baru, do którego chciał się przyssać, Howell odsunął się o krok. Nierzadki widok, szczególnie w tego typu melinach. Reakcja Salvadore świadczyła o tym, iż pijanego jegomościa znała, kto wie, może nawet dobrze. Liamowi twarz nic nie mówiła, to i w rozmowę między dwójką się nie wcinał, coby od zalanego nie dostać niecelnym sierpowym.
Jak widać, tamtego wieczora towarzystwo było mu pisane, ponieważ niedługo później do wesołej gromady dołączył jeden z tutejszych ochroniarzy, który zakomunikował szefowi, iż za klubem miała miejsce bójka — nikt nie dbał o to, kto kogo pobił i za co, ochrona zwyczajnie rzuciła się na obu, rozdzieliła strony i nie zagłębiała w szczegóły. Chociaż ostateczny osąd pozostawili Howellowi, wszyscy doskonale wiedzieli, iż wylecą z klubu na zbity pysk, obaj, o ile wpierw nikt nie wezwał policji.
— Chryste, wywalcie ich — mruknął, przenosząc spojrzenie na Katfrin. Dostrzegł, jak z uporem opróżnia pojemniczek z serwetkami i przykłada je do twarzy zapitego. Zmarszczył brwi. — Gdzie oni są?
— Obaj na zewnątrz.
Zacisnął usta i podszedł do Katfrin i jej towarzysza. Zdecydowanym ruchem pociągnął go za ramię, żeby mężczyzna oparł się plecami o bar i mógł na niego spojrzeć, co prawda, mrużąc oczy, ale mógł. Po jego policzku spływała strużka krwi mająca swoje źródło na łuku brwiowym.
— Biłeś się?
Pokiwał głową.
— Ja s-p-to pszysz-szłem d-do Ka-...Katfrin.
— Co się dzieje? — wtrąciła Salvadore.
— Bel-el się… no…
— On też się bił?
Znowu skinął.
— Bel? — Howell spojrzał na ściągnięte brwi dziewczyny.
— Je-ej brat.
— Dziękuję, właśnie ciebie o to pytałem — sarknął do mężczyzny. — Za minutę będzie leżeć na chodniku przed klubem — on i, jak przypuszczam, mężczyzna, z którym się lał. Jego też bym wyrzucił, gdyby nie to, że prawdopodobnie zmył się wcześniej i to nie jego złapali. Je…
— A-ale B-b-bel się wc-ale nie… bił. J-ego bi-ili.
— Nie dbam o to. — Złączył dłonie. — Nie będę proponował żadnych ustępstw ani układów, nie szerzmy korupcji wśród żołnierzy. To przyjacielska oferta, wzięta ze współczucia. Kulturalnie wyrzucimy twojego brata, ty zwiniesz swojego kolegę i zawiozę was tam, gdzie tylko zechcecie. Jesteś samodzielną kobietą, pułkowniku Salvadore i nie wątpię, że dałabyś im obu radę. Sęk w tym, iż zanim wsadzisz obu do samochodu i odjedziesz, policja wejdzie przez tamte drzwi. — Wskazał na główne wejście. — Bójka, jak pewnie wiesz, nie jest poważnym wykroczeniem, ale zabierze wam chwilę. Dłuższą czy krótszą. Jak sądzę, zrobi się nieprzyjemnie, chaos i takie tam, jak to bywa. Sam nie mam najlepszych relacji ze służbami, co mogłaś, Katfrin Salvadore, zauważyć.
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz