Podziwiam Camerona, że ten jest w stanie zająć się swoimi dziećmi. Naprawdę, gdybym była matką, włączyłabym im jakąś dwugodzinną bajkę i poszła spać, choć pewnie to nie byłoby takie proste i znudziłyby się po piętnastu minutach. Gdyby ktoś powiedział mi, że będę się opiekowała dzieckiem w wieku osiemnastu lat, wcześniej nie mając z nimi żadnego doświadczenia (dosłownie, bo ja nawet nigdy nie wzięłam żadnego na ręce), to bym go wyśmiała. A tu proszę, taki Cameron zostawia mnie ze swoim synem. I jasne, że mogłabym odmówić, ale to była sytuacja kryzysowa i nawet mi, tak, mi, byłoby głupio powiedzieć „słuchaj Cameron, ja bym mogła, ale nie zostanę”. Chyba nie na tym polega bycie przyjaciółką, czy kim my tam dla siebie jesteśmy?
W każdym razie, było naprawdę miło, dopóki ten nie wyjął skądś farb, a przecież miał być tym grzeczniejszym. Spokojnie, Brianne, to dziecko, nie robot, ono też może być niegrzeczne. Po tym wieczorze dochodzę do wniosku, że nie mogłabym mieć dzieci, a przynajmniej nie przed trzydziestką. Chociaż, właściwie to Cameronowi bliżej do trzydziestych urodzin, niż mi.
Wychodzę z bloku, na dworze jest zimno i wieje jeszcze zimniejszy wiatr, przez co momentalnie dostaję gęsiej skórki. Zima w Avenley River zaczęła się na dobre wraz z wczorajszymi świętami. Mróz szczypie mnie w policzki, kiedy idę na najbliższy przystanek, aby złapać jakiś nadjeżdżający autobus. Dojazd stąd jest o tyle wygodny, że prawie wszystko jedzie w kierunku mojego miejsca zamieszkania, które, tak na marginesie, bardzo daleko stąd nie jest. Na całe szczęście. Tupię w miejscu z niecierpliwością, kiedy okazuje się, że rozkład jest już przestarzały i najprawdopodobniej zapomnieli wywiesić nowy. Zdana na łut szczęścia, czekam na pierwszy lepszy autobus, coraz bardziej będąc pewna, że Cameron zastanie jutro na przystanku zmarzlinę ze mną w środku. Kiedy nie mam już żadnej nadziei, po ulicy naprzeciwko jedzie niebieski pojazd z numerem sześćdziesiąt dwa. Uśmiechnęłabym się na jego widok, gdybym tylko czuła swoje usta i policzki, jednak i one są chyba już zamarznięte na kość. Kiedy autobus skręca w prawidłową uliczkę, a jego drzwi otwierają się, wsiadam, rozpoczynając proces odmarzania. Idzie mi opornie, bo kiedy siadam na losowym siedzeniu, nie czuję żadnej różnicy, niż jakbym stała. Tragedia.
W domu jestem półgodziny później. W nim także panuje chłód i egipskie ciemności, dopóki nie włączę wszystkich świateł i ogrzewania. Rozpaliłabym w kominku, gdybym tylko miała jakieś, jakiekolwiek drewno. I rozpałkę. Za czasów mojej pełnej rodziny ogień palił się w kominku prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę, uwielbiałam przy nim stać i okręcać się dookoła własnej osi, aby ten mnie wszędzie ogrzał. Teraz zostaje mi centralne ogrzewanie, chyba że skądś wytrzasnę kilka metrów drewna.
Przebieram się w dresy. Właściwie nie muszę się kąpać, skoro zrobiłam to u Camerona, ale to dobrze, bo niezbyt to lubię. Włączam telewizję, nastawiam pierwszy lepszy, durny program i wyjmuję z szafki nocnej paczkę paprykowych chipsów, mając w zamiarze ich zjedzenie. Otwieram czerwoną paczkę, najpierw wąchając jej wnętrze. Nie ukrywam, że leżała w tej szafce dłużej, niż jej termin ważności przewiduje, ale kiedy nie pachną podejrzanie, wkładam jednego chipsa do ust. Trzy minuty reklam i nie ma już połowy paczki.
Wstaję z samego rana. Dzień zaczynam od garści tabletek, szybkiej kąpieli i wciśnięcia się w termiczną, białą, ciasno przylegającą bluzkę. Dzisiaj lodowisko jest zarezerwowane na godzinę jedenastą, więc myślę, że właśnie o tej porze przyjdzie Cameron, aby potem nie jeździć w tłumie uczących się dzieci i ich spanikowanych rodziców. W związku z tym, ja zamierzam zjawić się o dziewiątej. O tej godzinie nie będzie dużo ludzi, a ja przynajmniej pojeżdżę, bo wątpię abym mogła zrobić to z Cameronem. Ten pewnie będzie wolał sprzeczać się ze mną o dany kawałek lodu. Do torby pakuję wszystkie potrzebne rzeczy, na nogi wciągam rozciągliwe leginsy, na głowę szarą czapkę z pomponem, na dłonie - różowe rękawiczki, a o ósmej dwadzieścia wychodzę z domu. Jest dokładnie tak, jak mówiłam. Lodowisko świeci pustkami, bo dziesięć osób na krzyż na ogólnodostępnym lodowisku, to są pustki. Przynajmniej dla mnie. Ochroniarz wręcza mi mój stały numerek, zagaja rozmowę i po wymienieniu się uprzejmościami, idę do odpowiedniego przedziału. Mój zegarek na szczęście nie jest jeszcze rozmagnesowany po tylu użyciach, dlatego szafka bez problemu staje otworem. Zmieniam buty na łyżwy, chowam wszystko do jej wnętrza i mocniej naciągając czapkę na uszy, wchodzę na przejrzysty, śliski lód. Tafla jest gładka, bez ubytków, więc po pierwszych kilku kółkach wjeżdżam na linię środkową i robię piruet na lewej nodze. Ląduję z impetem, zauważając, że na oko dziesięcioletnia dziewczynka przygląda mi się zza bandy z lekkim uśmiechem. Ma na sobie uroczy strój łyżwiarski w różowym kolorze z milionem cekinów. Pewnie przyszła na trening. Odwzajemniam uśmiech, odjeżdżając w przeciwnym kierunku. Przez kolejne półtorej godziny jeżdżę, wykonując różne figury do momentu, kiedy czuję na sobie szturchanie.
– Cześć – witam się, widząc za sobą Camerona. Hamuję lekko, aby ten zdołał do mnie dojechać. – Dotarłeś w jednym kawałku? – komentuję jego zadyszkę.
– Brzmisz jakbyś zaplanowała moją śmierć i zdziwiła się, że nie wyszło – mruczy pod nosem.
– Doprawdy? Myślałam, że to tak, jakbym się martwiła. I to niby ja jestem pesymistką.
– Martwiła? Jaka ty jesteś słodka – uśmiecha się szeroko.
– W przeciwieństwie do niektórych nie zostawiam swoich znajomych na pastwę losu – rzucam mu spojrzenie z ukosa.
– Pewnie, ciekawe kiedy cię zostawiłem – nie wierzę w to co słyszę! Czy on tak serio?
– No ciekawe?
– Nie mogę sobie przypomnieć.
– Wielka szkoda – sarkam.
– Długo tu jesteś? – zmienia temat.
– Od dziewiątej. Czemu pytasz? – wzrusza ramionami.
– Tylko pytam.
Chwilę jedziemy obok siebie w kompletnej ciszy, a gdy ta przedłuża się i pogłębia z minuty na minutę, daję sobie spokój i odjeżdżam. Całkowicie nie rozumiem naszej popapranej relacji, ale przecież żadna relacja ze mną w roli głównej nie może być normalna. Czy to ja jestem tutaj problemem? Nie wiem dlaczego nie może być między nami dobrze. Nie umiem stwierdzić co jest nie tak. Przez pewien czas potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać, nawet się śmiejemy i wzajemnie żartujemy! A są momenty, kompletnie bezsensowne, nagłe i bez konkretnego powodu, podczas których wydaje mi się, że zaraz się pożremy. Dosłownie, w całości. Nasze rozmowy są suche, mam wrażenie, że specjalnie sobie dogryzamy i robimy sobie na złość całkowicie bez powodu. To chore.
W pewnym momencie, kiedy jadę kilka metrów za Cameronem, ten niespodziewanie się zatrzymuje. W zamyśleniu wpadam na niego, a ten w ostatniej chwili odwraca się w moją stronę, gdy upadamy z impetem na lód. Gdzieś tam w tle słyszę przestraszone dziecko, które ucieka w ostatniej chwili przed ciałem Camerona i moim. Jak się domyślam, to ono sprawiło, że ten musiał się zatrzymać w ostatniej chwili, aby nie staranować dzieciaka. Słyszę zduszony jęk pod sobą, kiedy wiercę się, w panice próbując wstać. Jesteśmy tak blisko siebie, jak jeszcze nigdy wcześniej, wydaje mi się to niekomfortowe, a moje jak najszybsze ruchy i próby spełzają na niczym. Jego ręce, chyba nieumyślnie, wędrują na moją talię, a kiedy otwiera oczy, nasze twarze są zaledwie kilka centymetrów od siebie. Zmieszana, klepię go po klatce piersiowej, wykrzywiając usta w tylko sobie znanym grymasie. Co teraz, Brianne, co teraz?
– Nawet najlepszym się zdarza.
– O, proszę, Brianne nareszcie zaliczyła glebę – moje usta układają się w kształtne „o”, a brwi marszczą się, kiedy to mówi.
– Dobrze wiesz, że chodziło o ciebie – unoszę podbródek z dumą. – Nie zimno ci na tym lodzie? – mówię z udawanym zmartwieniem.
– Trochę jest – mamrocze. – Ale to od ciebie zależy, kiedy wstaniesz, ja ciebie nie zrzucę.
– Wstałabym, gdybyś się mnie tak kurczowo nie trzymał – parskam. – Wiesz, lęk wysokości nie obowiązuje, kiedy leży się płasko na ziemi.
– Odruch – rzuca, wbijając palce w mój brzuch, a ja momentalnie zginam się, nabierając powietrze w płuca. Tłumię w sobie śmiech, moje policzki nabierają czerwieni, kiedy duszę go w sobie, a chwilę po tym staczam się na lód, chcąc się wyswobodzić za wszelką cenę. Udaje mi się to dość sprawnie, staję szybko na nogach i odjeżdżam, nawet nie otrzepując ze śniegu ubrania. Cameron ma problem ze wstaniem, jak zawsze z resztą, ale nie będę mu tego ułatwiać. Kiedy i za pierwszym, i za drugim razem jego nogi rozjeżdżają się na dwie strony świata, rozeźlony czołga się w stronę bandy. Śmieję się, gdy podpiera się o nią, wyraźnie zdyszany, a następnie wstaje z oporem, przenosząc na mnie swoje spojrzenie.
– Cyrk za darmo – teatralnie ocieram niewidzialną łżę.
– Bardzo śmieszne – marszczy brwi.
– Pan maruda – naśladuję jego minę, a ten tylko w odpowiedzi opuszcza kąciki ust. – Boże, co ci tym razem? – przewracam oczami.
Nie ma poczucia humoru, nie ma dystansu, a może ma to wszystko, tylko ja nie umiem rozpoznawać emocji innych? Pewnie to drugie.
– Przecież żartuję – prycha. – Kto tu jest panem marudą?
Tak, stanowczo to drugie.
– Ty. Jak zwykle – wbijam przednią część płozy w lód za sobą, ruszając powoli do przodu. Ten stoi w miejscu, zostaje daleko w tyle, więc nawet nie zaprzątam sobie głowy tym, żeby na niego czekać. Pewnie wpadniemy dzisiaj na siebie jeszcze nie raz. Przez następne kilkadziesiąt minut skupiam się na wymijaniu dzieci, jadę wolno i uważnie, a nie tak, jak zwykle. Nim się spostrzegam, mija dobra godzina jazdy. Kolejna, dobra godzina. Wkrótce schodzę z lodowiska. Mam obolałe nogi, praktycznie ich nie czuję, dwa tygodnie to prawdopodobnie zbyt długa przerwa jak na mnie i moją kondycję. Przy szafkach dogania mnie Cameron, biegnąc niezgrabnie na łyżwach, a jego płozy piszczą, gdy spotykają się z gumą wyłożoną na podłodze.
– Też wracasz? – zagajam, na co on przytakuje.
Rozchodzimy się, gdy kieruję moje kroki w stronę szafki. Tam, rutynowo, jak zawsze, zmieniam łyżwy na zwykłe, zimowe buty na niewielkim obcasie, nakładam kurtkę, wszystkie rzeczy pakuję do torby i zarzucając ją na ramię, idę do wyjścia. Przy drzwiach czeka Cameron, w pełnej gotowości do powrotu. Mocniej zaciskam szalik na swojej szyi, świadoma pogody panującej na zewnątrz. Żegnamy się z ochroniarzem, który macha nam w życzliwym geście, a następnie wychodzimy. Miałam racje, jak zawsze z resztą, na dworze w najlepsze pada śnieg, a wiatr praktycznie urywa głowę. Nawet się do siebie nie odzywamy, po prostu przemy na przód, aby jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu. To jeszcze nie czas, w którym powinniśmy się rozstać, nasze drogi rozchodzą się dopiero na następnym skrzyżowaniu.
Moje serce zamiera, a ja staję nieruchomo, wpatrując się w jeden punkt. Wszystko dzieje się bardzo szybko, Cameron wchodzi na przejście dla pieszych, a zza zakrętu wyjeżdża rozpędzony samochód. Nawet nie wiem, czy stara się zahamować, ja, będąc w szoku, wyciągam rękę w stronę Camerona, aby chwycić go za rękaw kurtki, ale jest za późno. Auto potrąca go z impetem, mojego przyjaciela odrzuca kilka metrów do przodu, a ja podbiegam do niego ze łzami w oczach i gulą w gardle, gdy ten się nie rusza. Nawet nie jestem w stanie spojrzeć na tablicę rejestracyjną, z resztą sprawca ucieka z miejsca zdarzenia tak szybko, jak tylko się pojawił. Dookoła nie ma ani żywej duszy, każdy o tej porze odchorowuje jeszcze święta. Kucam przy Cameronie, obejmuję jego twarz dłońmi, dotykając każdą jego kończynę. Z jego ust wydobywa się jęk, kiedy ściskam mocniej jego lewy nadgarstek oraz okolice łokcia w drugiej ręce. W amoku rozpinam jego kurtkę, zdejmuję czapkę i podkładam pod głowę, aby nie leżał na zimnej ziemi.
– Cameron, Cameron – mówię spanikowana, wyciągając z kieszeni chusteczki. Przykładam jedną z nich do jego wargi, nabieram w garść odrobinę czystego śniegu i zawijając go w kolejną chusteczkę, kładę prowizoryczny okład na jego czerwonym, pulsującym oku, które puchnie w oczach. – Możesz wstać? Musimy jechać do szpitala, chodź.
– Nic – wydusza z siebie, otwierając jedno oko. – Mi nie jest.
Siadam na śniegu, zdejmując z siebie kurtkę, czapkę, szalik, właściwie to wszystko, co blokuje mi ruchy. Torbę rzuciłam już wcześniej gdzieś na pobocze, teraz pewnie leży tam w rowie, przemoczona do suchej nitki, ale nie to jest teraz ważne.
– Zadzwonię po taksówkę – wzdycham, a kiedy ten chce wstać, każę mu leżeć jeszcze przez chwilę. Z kieszeni wyjmuję telefon, dzwonię pod wybrany numer. Rozmowa zajmuje mi tylko chwilę, a kiedy rozłączam się, pomagam Cameronowi chociażby usiąść. Ten, z trudem, ale nawet wstaje. Zapinam jego kurtkę, wspinam się na palce, aby naciągnąć mu kaptur na głowę, bo w końcu pada śnieg. Swoje rzeczy także zbieram z ziemi oraz otrzepuję. Mężczyzna jest chyba w niezłym szoku, bo stoi z opuszczoną głową, nie ruszając się. Dochodzę do wniosku, że rozmowa z nim w takim momencie to nie najlepszy pomysł, skoro ledwie kontaktuję. Z jego torby wygrzebuję telefon, wchodzę w alarmowe kontakty i wyszukuję numer Lane. Oczywiście, nie znam go, ale na szczęście jest podpisany. Piszę do niej SMSa w moim imieniu. Powiadamiam o sytuacji, jaka zaszła, i że zabiorę go do siebie, i czy dzieci mają jakąś opiekę. Ta szybko odpisuje mi twierdząco, zmartwiona, pytając się „jak on się czuje”. Stoimy chwilę, ja piszę z Lane, a Cameron... po prostu jest. Kiedy słyszę dźwięk podjeżdżającego samochodu, jak się okazuje, taksówki, odkładam telefon z powrotem do torby, zamykam ją i władowuję na tylne siedzenie auta. Swoją także łapię za uchwyt, wyciągając z zaspy śniegu. Kiedy chwytam Camerona za zdrowy łokieć, ten idzie za mną posłusznie, nie odzywając się ani słowem. Chyba rzeczywiście jest w szoku. Jednym słowem, uraz powypadkowy.
Nie wiem kiedy dojeżdżamy do domu, korzystam z tego, że jest pusty, prowadzę go do swojego pokoju i układam na łóżku tak, że w połowie siedzi, a w połowie leży. Ma zamknięte oczy, ja szybko biegnę po lód. W zamrażarce jest jakiś półtoraroczny i śmierdzący, ale jest chociaż zimny, więc zawijam go w pierwszą lepszą szmatę i wracam do Camerona. Kładę mu to na oku, a jego mięśnie twarzy automatycznie się rozluźniają, kiedy czerwono fioletowy siniec spotyka się z zimnym lodem. Delikatnie podciągam rękawy jego czarnej bluzy, nadgarstek także jest spuchnięty, a ja mam ochotę siąść i płakać nad jego losem. Jeszcze nie doszło do mnie, że to przeze mnie jest w takim stanie i oby doszło jak najpóźniej. Siny łokieć smaruję maścią chłodzącą, podobnie jak nadgarstek, obie części ciała zawijam sprawnie bandażem, kiedy ten mruczy coś pod nosem.
– Co? – pochylam się nad nim natychmiastowo. – Boli cię coś? – macam go po klatce piersiowej, nogach, szyi, łapię go za uszy. – Głowa cię boli? Będziesz... rzygał?
– Jeżeli będziesz tu stała, zapewne na ciebie – mruczy pod nosem. – Przecież jest okej.
– Jesteś zielony jak groszek.
– Jest okej – powtarza.
– Chcesz spać? – poprawiam poduszkę zamaszystym ruchem. – Może dam ci jakieś tabletki?
– Boże, przestań udawać zmartwioną – warczy, przewracając się na bok.
– Udawać? – unoszę się na kolana, marszcząc brwi.
– A nie?
– Tak. Racja. Przecież wiesz lepiej, jak zawsze.
Nie odzywa się. Ja też nie. Po zaledwie kilku minutach zwleka się z łóżka, gnany nudnościami i idzie koślawym krokiem do łazienki. Na szczęście trafia bez problemu, pochyla się nad toaletą, a do moich uszu dochodzi dźwięk, cóż, mówiąc subtelnie, rzygania. Wzdycham, wyjmując z szafki nocnej butelkę wody niegazowanej. Idę za nim do łazienki, z półki zabieram nową, nieodpakowaną szczoteczkę, z kubeczka wyjmuję pastę i leki przeciwbólowe, po czym wręczam mu te wszystkie rzeczy, kiedy przestaje wymiotować. Chwilę później wychodzę z łazienki, biorę do ręki książkę z komody i zasiadam wygodnie na fotelu.
– Zaraz będę się zbierał.
Nawet na niego nie patrzę, gdy siada na łóżku. Wzruszam ramionami, zabieram książkę i idę do kuchni, aby nastawić ekspres do kawy. Wsypuję kawę, podstawiam filiżankę i naciskam odpowiedni przycisk, a ten zaczyna nalewać do niej kawy. Kiedy zabieram kubek, na dół schodzi Cameron. Nie wygląda najlepiej, ale zajęłam się nim jak mogłam i mam czyste sumienie. On nie ma, bo nie potrafi tego docenić, ale to już jego sprawa. Nie zmieniam swojego zdania. Takie wartości to żadne wartości. W pewnym momencie po prostu, chyba, traci grunt pod nogami. Osuwa się na ziemię, całkowicie bezwładny, na co marszczę czoło. Tylko tego brakuje, żeby tu zszedł. Podchodzę do niego i trącam jego ramię, a kiedy ten się nie rusza, ani nie odzywa, nie tracę więcej czasu i wbrew jemu, dzwonię po karetkę. Krótka rozmowa i zostaje wysłane do nas pogotowie. Układam go w pozycji bezpiecznej, aby nic sobie nie zrobił. Ostatnie, czego bym chciała, to żeby zaczął wymiotować i jeszcze się tym zadławił. Nie mija nawet dziesięć minut, kiedy słyszę domofon i syrenę karetki. Otwieram im bramę, ci szybko wjeżdżają i wchodzą do domu. Krótki wywiad, opisuję im sytuację, jaka zaszła, a oni go po prostu ładują na nosze i zabierają, uprzednio sprawnie robiąc wkłucie.
I tak oto zostaję sama. Mimo, że jestem na niego zła, to jednak trochę się martwię, ale tak nie do przesady. Pewnie nic mu nie jest, jego dzieci są pod opieką Lane i wszystko, nawet, gra. Nie ma się o co martwić. Jest wczesna godzina, bo czternasta. Z szafki wyjmuję opakowanie ciastek, będące jednocześnie moim obiadem, po czym zakładam kurtkę i wychodzę z domu.
– Jak ja cię dawno widziałam! – krzyczy z oddali pani Vibes. – Słyszałam, że złapało cię paskudne choróbsko.
Kiwam głową potakująco, w głębi duszy wiedząc, że to sprawka mojej matki. Nie obeszło ją, że nie chodzę do szkoły, ale jakieś usprawiedliwienie, rzecz jasna, musi być. Dzisiejszego popołudnia w miejscowym teatrze trwa próba do sztuki, w której mogłam występować. Czuję ukłucie zazdrości, gdy widzę te wszystkie tancerki. Zapewne dostałam jedną z głównych rol, jak nie tę najważniejszą. Nie żebym była wyniosła, ja jedynie znam swoją wartość, a przynajmniej jeśli chodzi o balet, a to akurat chyba nic złego.
– Jak one sobie radzą? – zagajam, kiwając w stronę rozgrzewających się dziewczyn. Zapewne kilka by do mnie podeszło, gdybym miała z nimi dobry kontakt. Czasem razem trenujemy, ale nasze poziomy różnią się na tyle, że dość rzadko się spotykamy. W każdym razie, nawet gdyby było inaczej, to nie mówiłybyśmy sobie nawet „cześć”.
– Na początku było trudno, ale idzie im coraz lepiej. Mam nadzieję, że wszystko dobrze wypadnie. W innym wypadku zaprzepaścimy szansę na czek pieniężny od burmistrza.
Kiwam głową, życząc powodzenia, kiedy mój telefon wibruje w kieszeni. Wyciągam go, odblokowuję i wchodzę w ubogą konwersację z Cameronem, który to do mnie napisał. Wow, co za zaszczyt.
Od: Cameron
Miałaś rację :’D
Zero zdziwienia na mojej twarzy. Przecież to było proste jak budowa cepa, naprawdę. Trzeba być niespełna rozumu, żeby upierać się przy swoim, dobrze wiedząc jaka jest prawda. Nie odpisuję mu. Może i głupie podziękowanie to za wiele jak na niego? Na to wygląda.
– Kiedy wracasz do treningów? – słyszę.
– Pewnie jak pojawi się jakaś nowa sztuka. Zamierzam wziąć w niej udział, tą sobie odpuszczę, bo i tak nie znam układu, z resztą nie ma dla mnie miejsca.
– Coś by się znalazło – kobieta w podeszłym wieku zamyśla się na chwilę, na co kręcę głową.
– Nie, nie, naprawdę. Nie warto zmieniać całości dla jednej osoby, w dodatku to wydaje się ciężkie dla dziewczyn – kiwam głową na moją rudowłosą znajomą, która upada z impetem na ziemię. – Dołączę innym razem.
Pani Vibes kiwa głową, wyraźnie niepocieszona, a ja przymierzam się do powrotu do domu, w którym zapewne jest już moja matka. Jeśli znowu zrobiła syf, to przysięgam, że sama będzie w nim siedziała, dopóki nie obrośnie nim wzdłuż i wszerz, a ja jeszcze będę jej w tym kibicować.
Wychodzę z budynku, zmierzając w stronę przystanku autobusowego. Mogłabym wziąć samochód, gdybym tylko umiała nim dobrze jeździć. Kilka zakrętów i jedna prosta to nic trudnego, ale jeżdżąc nim na co dzień szansa na mój zgon do lat dwudziestu przekraczałaby dziewięćdziesiąt procent. Wybierając bezpieczniejszy (dla mnie) środek transportu, postanawiam wsiąść do pierwszego lepszego autobusu i pójść naokoło do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz