28 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Porozmawiajmy o uczuciach. Uczucia są… nieprzewidywalne, wyczerpujące, zobowiązujące, męczące, żarliwe, bezsensowne, bezcelowe, głupie, zbędne, niepotrzebne, dołujące, żałosne, bezlitosne, nieprawdziwe, udawane, nieszczere, chore, nieobliczalne, gorszące, uciążliwe, mozolne, upierdliwe, wycieńczające, mordercze, zbyt intensywne, wymagające, ogłupiające, oślepiające, gwałtowne, zaskakujące w złym sensie, mdłe, nijakie, upierdliwe, nielogiczne, irracjonalne (niepotrzebne skreślić). Nikt nie wie, jakie straszne to jest, do momentu zetknięcia się z nimi, stanięcia twarzą w twarz. To jakby w gorący dzień oblać rozgrzane ciało lodowatą wodą, albo lepiej, oblać lodowatą wodą półnagiego mężczyznę stojącego na zewnątrz w temperaturze minus czterdziestu stopni gdzieś w głębi zaśnieżonego lasu czy, o, morza, skąd wieje zajebiście zimny wiatr. To jakby zostawić dziecko na pastwę losu, żeby zajęło się sobą, samo nakarmiło, przewinęło, nauczyło mówić, chodzić, samo nauczyło się wykonywać działania z liczbą pi, tworzyć roboty i finalnie zawładnąć światem w odstępie trzech dni od jego narodzin. To jakby posadzić ucznia szkoły podstawowej na fotelu prezesa największej, najprężniej rozwijającej się firmy na kontynencie i kazać dbać o nią tak, by nie upadła. To jakby wystawić Camerona Monaghana przed oblicze Brianne Waldorff, co prędzej czy później skończy się jedną, wielką tragedią w której wszyscy zginiemy. Pytanie brzmi – dlaczego? Co skłoniło mnie do tak głębokich przemyśleń, do wylewania swoich żali, płakania w poduszkę wieczorami? Co poruszyło mnie do cna, wyżarło od środka, powodując nagły upadek samopoczucia? Uwaga, drodzy państwo, powiedzmy to sobie prosto w twarz – pocałowałem Brianne, a Brianne pocałowała mnie. Albo w odwrotnej kolejności. Nieważne. I co w związku z tym? Przecież ludzie tak robią, tego nie można się wstydzić, czynność taka, jak wszystkie inne.



     Ano, właśnie, że nie. Ustalmy jedno – ja i Brianne to dwa światy. Jednocześnie jesteśmy do siebie tak podobni i tak się od siebie różnimy, do porzygu. I co aż tak nas łączy? To, iż nie porozmawiamy na ten temat szczerze, któreś z nas wyprze się czegoś, wywiąże się z tego kłótnia, ona znienawidzi mnie, ja znienawidzę jej i tym oto ohydnym sposobem skończymy nasze cudowne love story, które nie istniało nawet przez dwadzieścia sekund, bo pocałunek trwał z dziesięć. Oboje będziemy tłumić to w sobie, te wszystkie nieprzewidywalne, wyczerpujące, zobowiązujące, męczące, i tak dalej, uczucia ukryjemy gdzieś w czeluściach serc i jedyne, czym będziemy się kierować, to instynktem, jaki nie przewiduje okazywania słabości. Dlaczego aż tak to przeżywam? Czy nie mogę zachować się jak mężczyzna, pojechać do niej i wprost powiedzieć, co o niej uważam? Przecież to byłoby takie proste. Byłoby? Oczywiście, że nie, przecież nie stanę przed nią i nie wyznam, że jest jedną z najmądrzejszych osób, jakie w życiu poznałem (jak nie najmądrzejszą), że, bez względu na to, co o sobie myśli, jest urocza, w szczególności z tymi długimi, poskręcanymi lokami i, co zdarza się rzadko, z uśmiechem na twarzy, że podziwiam ją za to, że przeskoczyła przez każdą kłodę rzucaną jej pod nogi, że zamiast spędzać czas z kimkolwiek innym, chciałbym rzucić wszystko, by jeszcze raz pojechać z nią w jakąkolwiek podróż, że gdybym tylko mógł, oddałbym jej każdą dostępną powierzchnię w moim mieszkaniu, byleby miała gdzie spać, że dla niej ugotowałbym najlepszy ryż na świecie i wydał krocie tylko po to, żeby zjadła domowy, przygotowany z sercem obiad, że chciałbym wynagrodzić jej te lata cierpienia, odciążyć, sprawić, iż przez chociażby tydzień nie będzie myślała o swojej okropnej matce. To byłoby skrajnie głupie, ryzykowne i najpewniej pozbawiłoby mnie jedynej osoby, która wzbudza we mnie jakiekolwiek uczucia. I co jest najgorsze? Ja jej nie znam. Nie mam pojęcia, jakie jest jej ulubione danie, nie wiem, czy odwiedziła jakieś kraje, jaki kolor lubi najbardziej, jakie zwierzątka miała w dzieciństwie, czy w szkole podstawowej miała chłopaka, nie wiem też, które kwiaty miałbym jej dać, kiedy, wydawałoby się, obraziłaby się na mnie po wsze czasy. Jedyne, co nas połączyło, to lodowisko i, nieco później, chęć oderwania się od beznadziejnej rzeczywistości. Kłócimy się ile wlezie, skaczemy sobie do gardeł, wytykamy najmniejsze błędy, nie jesteśmy w stanie określić emocji drugiej osoby, a potem, jak gdyby nigdy nic, całujemy się, tylko dlatego, że chciałem jej udowodnić, iż jej na mnie zależy? Okej, gdyby tak to rozłożyć, to miałoby sens. Nie, dobra, nie ma absolutnie żadnego sensu. Nie powinniśmy, zdecydowanie nie powinniśmy, to jak samobójstwo, w szczególności dla mnie, bo, przysięgam, jestem pewien, że Brianne w tej chwili robi coś niezwykle interesującego, żyje swoim życiem, rządzi się w nowym mieszkaniu i nie myśli o tym obsesyjnie, w przeciwieństwie do mnie. Zadręczam się tym tak strasznie tylko dlatego, iż teraz nasze relacje będą tak bardzo napięte, a ja chciałbym rozmawiać z nią codziennie, nawet, gdyby mnie wyzywała i krzyczała non stop. To boli, ponieważ wiem, że mnie odtrąci. Nie chcę tej konfrontacji, nie chcę złamanego serca, nie chcę mówić tak szybko adios. Jeżeli tak wygląda miłość, wolałbym nigdy nie poznać Brianne.
     Rozpoczynam terapię na własną rękę. Jeszcze nie wiem, jaki mam plan, ale coś wymyślę. Im szybciej tym lepiej.
     W porządku, okej, nie mam siły na myślenie. Nie bez powodu siedzę na fotelu, tkwię w bezruchu, z brodą opartą o wnętrze dłoni. Jakieś dziesięć minut temu pozbawiono mnie dzieci, bo, jak stwierdziła Mackynzie, w kinie jest świetna bajka i nie przepuści okazji, żeby jej mąż, jakkolwiek ma na imię, zabrał i moje kaszojady do kina. Myślę, że zrobiła to również dla mnie, widząc mój upiorny stan podczas odwiedzin tego poranka. Właściwie, to było już południe. Mniejsza z tym, kogo to, do cholery, obchodzi. Dlaczego musiała kupić to pieprzone mieszkanie? Dlaczego teraz? To znaczy, ja wiem dlaczego – żeby nie konfrontować się ze mną każdego dnia, ale miało to mieć wydźwięk retoryczny. Czy aż tak bardzo widać, jaki kryzys przechodzę?
     Gdyby ktoś wynalazł wehikuł czasu, będę pierwszy w kolejce. Albo drugi, bo dowiem się zbyt późno. Cofnąłbym się do lata dwa tysiące szesnaście, kiedy w spokoju podlewałem trawnik na Ziemi, słuchałem Katy Perry, tańczyłem do Macareny i udawałem, że nie obchodzi mnie nic poza prawidłowym odtworzeniem układu tanecznego do Britney. Nie wiedziałem, kim jest Roxanne, Raven, a w szczególności Brianne, która, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich pań, namieszała w mojej głowie tak, iż sam siebie nie poznaję. Właśnie w ten sposób mija pierwszy dzień – nie robię nic, poza kursowaniem między salonem a kuchnią, czasami łazienką, ale zawsze, podkreślam, zawsze wracam do pokoju dziennego, oglądam w telewizji ten sam chłam, w dłoni trzymając jakieś gówno w puszce, wygazowane, okropne, ale przynajmniej zabija myśli (i szare komórki przy okazji). Kiedy inni w stresie jedzą, ja leżę na kanapie praktycznie na czczo, poczucie głodu zapijam ohydnym czymś i dobijam się jeszcze bardziej, patrząc na naszą konwersację sms-ową. Wystukuję jakieś zdanie, ale po chwili kasuję je, później robię to samo, to samo, aż w końcu denerwuję się na własne niezdecydowanie i klikam ten przeklęty samolocik z papieru, wysyłając wiadomość.

     Ja: Jak tam w nowym mieszkaniu?

     Przecież nie mogę z marszu zapytać, czy czuje się źle z tym, co stało się zeszłej nocy albo, co gorsza, nie wyznam jej niczego przez telefon. To byłoby… bardzo głupie. Z tego względu spróbuję, że tak powiem, rozładować atmosferę między nami, chociaż mam ochotę cisnąć telefonem w ścianę i magicznym sposobem wyłączyć myślenie. Przed wyjściem podała mi swój adres, na całe szczęście. Przed wyjściem, czyli jeszcze poprzedniego dnia, przed tym, jak nam obojga coś upadło na mózg. I że też to był mój pomysł, żeby wyłożyć się na tę podłogę tak dla testu. Masz babo placek, teraz cierp. Swoją drogą, idąc tym dziwacznym łańcuchem, wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że (a) usiadłem na kanapie, (b) odpowiedziałem na jej pytanie, (c) nie poszedłem od razu spać, (d) wybrałem się po szklankę wody, (e) siedziałem z telefonem do północy, (f) poszedłem tej nocy spać, (g) wróciłem tak późno, albo tak wcześnie, (h) zaproponowałem Bri nocleg, (i) matka Brianne wpadła na szalony pomysł, (j) nawiązałem z nią jakikolwiek kontakt po podróży, (k) wybrałem się z nią gdziekolwiek, (l) zaczepiłem ją na lodowisku, (m) Raven zmarła, (n) Roxanne odeszła, (o) jakaś wariatka wysłała nas na pieprzoną planetę Shilien, (p) pojechałem do tej akademii, jakkolwiek się nazywała. Okej, w tym wypadku za ten pocałunek mogę winić Thomasa, który tak chętnie polecał mi wyjazd do akademii. Dzięki Thomas, spłońże w piekle! Mam praktycznie cały alfabet na dowód przeciwko tobie!
     O piętnastej mój telefon zaczyna wibrować, co oznacza mniej więcej tyle, iż otrzymałem wiadomość zwrotną. Z trudem zwlekam się z kanapy, tylko po to, żeby dosięgnąć leżącego na fotelu telefonu i przy okazji podgłosić telewizję pilotem, który jakiś czas temu upadł na podłogę. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale napisał do mnie Carey, a nie, jak się spodziewałem, Brianne. W sumie to się nie spodziewałem, po prostu miałem głupią nadzieję na to, iż to ona. Pyta, czy chciałbym pójść dzisiaj na piwo. Picie i siedzenie w barze to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, jednak, z drugiej strony, pozwoli mi na oderwać myśli od dziewczyny. Ale nic, nawet najsilniejszy argument na pokona mojego lenistwa. Przecież ja nie wstanę z tej kanapy, nie ma szans. Po chwili telefon rozdzwania się, wydając z siebie ten irytujący dźwięk. Odbieram go.
     – Nie masz ochoty na piwo? – zaczyna przyjaciel. – Jestem w szoku.
     Przewracam oczami sam do siebie.
     – Nie mam nastroju, ochoty tym bardziej – mruczę.
     Szybko wciąga powietrze, powodując szum w słuchawce.
     – Trzeba wytoczyć ciężka artylerię. – Wzdycha. – Czekaj na gościa, zajmie jej to piętnaście minut.
     I rozłącza się. Mam czekać na gościa? Cholera jasna, już wolałabym pogadać z nim przez telefon, ale twarzą w twarz? Tak, że widać wszystkie emocje, wahania, nie można pomyśleć, bo rozmówca ponagla? To wcale mi nie pomoże, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zamknę się w sobie, będzie mi smutno i jeszcze się rozpłaczę z tych nerwów, jak Raven na pobraniu krwi. Czy świat nie może odpuścić, pozwolić mi na spędzenie tych paru dni w samotności, przynajmniej do Sylwestra? Myślę, że to coś, czego potrzebuję, niebawem uda mi się poukładać myśli, wtedy podejmę odpowiednie kroki, wyjdę z dołka emocjonalnego i, kto wie, może nawet naprawię relację z Brianne (co nie zmienia faktu, że do końca naszej znajomości będę tkwić w beznadziejnym friendzone). Nie mam pojęcia, kim ma być ten gość, jednak, sądząc po rodzajnikach, mówi o kobiecie, a jedyną kobietą w jego otoczeniu jest Lane. Świetna z niej przyjaciółka, z pewnością potrafi wspierać, ale… nie wiem, czy chcę, żeby moje przemyślenia na temat relacji z Bri wyszły na światło dzienne albo, co gorsza, zostały poddane opinii Lane. Jeżeli mam się tym zadręczać, tak najwyraźniej powinno być i prędzej czy później podniósłbym się z kolan, otrzepał kurz, po czym wrócił do rzeczywistości, do pracy i całej gamy obowiązków dorosłych ludzi. Zresztą, nie wiem, czy mam wystarczająco dużo energii, żeby streszczać jej dzieje naszej relacji i szczegółowo opisywać wszystko, tak, by wszystko zrozumiała, przede wszystkim mój problem.
     Nie mylę się – niebawem ktoś puka do drzwi. Wstaję z kanapy, albo, poprawka, zjeżdżam z niej, układam stopy na podłodze i drepczę w stronę wejścia, żeby wpuścić ją do środka, czyli rozpocząć długą terapię. Otwieram drzwi. Staje w nich nie kto inny, jak właśnie Lane, troskliwym uśmiechem na ustach i miłością w oczach. Prowadzę ją do pustego pokoju dziennego, siadam na sofie, dla niej zostawiając fotel albo, jak woli, drugą stronę narożnej kanapy. Wybiera to drugie.
     – Chcesz coś do picia? Do jedzenia? – pytam, udając wzrokowego gospodarza.
     – Nie. – Kręci przecząco głową. – Porozmawiajmy o tobie.
     Niech przedstawienie trwa. Dzisiaj oferujemy komedię. Dramat. Komediodramat z Monaghanem w roli głównej.
     – Lane, nie potrzebuję pomocy. Ani psychologa. Ani tym bardziej pomocy psychologa – parskam. Nie wiem, czy to zauważyła, ale pomimo znaczącego śmiechu, mówię w stu procentach poważnie. – Każdemu zdarzają się gorsze dni.
     – Ale ty nie masz gorszego dnia! – zaprzecza, wrzucając ramiona w powietrze. – Coś się stało, czuję to. Mówi o tym zły duch, zła aura tego pomieszczenia. I smród, jakbyś nie miał okien – zauważa, po czym, podchodząc do okna, otwiera je na oścież.
     – Jest zima! – protestuję, podrywając się z miejsca. – Zły duch już zamarzł!
     Nie dyskutuje, po prostu zamyka to okno i wraca na swoje miejsce. Zakłada nogę na nogę, najwidoczniej czekając, aż zacznę litanię.
     – Nie patrz tak na mnie, tylko opowiadaj historię – ponagla.
     – Lane, ta sprawa jest pokręcona – jęczę, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. – Nie chcesz o niej słyszeć…
     Przerywa mi jednym gestem. Wzdycham.
     – Pamiętasz Brianne, prawda? Tę, z którą wyjechałem, ta, która była na Wigilii, na pewno kojarzysz. – Kiwa głową. – Nigdy nie byliśmy wzorowymi znajomymi, ja miałem, i mam wciąż, tak swoją drogą, jakieś problemy z impulsywnością, czy coś, ona chyba lubiła się kłócić, w dodatku przez brak pewnych lekarstw była sto razy bardziej emocjonalna, niż zazwyczaj. Raz się śmialiśmy, innym razem kłóciliśmy, czasami powiedziałem coś w żartach, ona wzięła to na serio i… po prostu, dużo sprzeczek. Mamy inny światopogląd, mnie trudno zrozumieć ją, jej trudno zrozumieć mnie, jesteśmy przypadkowymi ludźmi, którzy wpadli na taki idiotyczny pomysł. Wiem, że to brzmi bardzo chaotycznie i pewnie zgubiłaś się już przy “na pewno kojarzysz”, ale, uwierz mi, to jest proste jak drut.
     – Mówiłeś, że to pokręcona sprawa.
     – Bo ma dwa oblicza, tak jakby. Zależy, z której strony patrzysz. Ogólnie, cała nasza relacja jest skomplikowana i masakrycznie nielogiczna, prosta zaś jej sprawa tego, o czym zaraz ci opowiem – zapowiadam. – Matka Brianne chce ją wydziedziczyć, z tego, co pamiętam. Bri bardzo się zdenerwowała, w nerwach zaczęła się pakować i powiedziała, że znajdzie sobie jakiś hotel, a potem kupi mieszkanie. Zaproponowałem, by przez jakiś czas pomieszkała u mnie, zamiast niepotrzebnie płacić. I to chyba była jedna z gorszych decyzji, bo, wyobraź sobie, Lane, kiedy zazwyczaj trzymamy się na dystans, wczoraj, a właściwie dzisiaj, stało się coś kompletnie odwrotnego. Brianne zapewniała, że o mnie nie dba i jej na mnie nie zależy, więc chciałem udowodnić, iż to nieprawda, iż okłamuje i mnie, i siebie. To głupie, ale udałem, że straciłem przytomność i po prostu runąłem na ziemię, tam, – wskazuję na wolną przestrzeń między fotelem a stolikiem kawowym – w tamtym miejscu. Jak można się domyślić, od razu do mnie podbiegła i próbowała cucić, wtedy powiedziałem, że jednak jej zależy. Potem wszystko potoczyło się strasznie szybko, nawet nie pamiętam, co ja dokładnie zrobiłem, żeby do tego doszło. – Podnoszę z kanapy, zaczynam krążyć wokoło. – I co teraz?
     Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi.
     – Uprawialiście…
     – Nie! Boże, Lane, przestań myśleć w kółko o tym samym! – zaprzeczam stanowczo.
     – Chciałam zapytać, czy uprawialiście narciarstwo w Dale, ale skoro tak…
     – Nieprawda, nie chciałaś.
     – To fakt. – Przewraca oczami. – Gryzie cię to, że się całowaliście?
     – Tak! Właśnie tak!
     Opiera podbródek o wnętrze dłoni.
     – Dlaczego?
     – Co dlaczego? – dziwię się.
     – Dlaczego tak źle reagujesz na to, co się stało?
     Jednak nie rozumie. Jak mam to wyjaśnić? Przecież ona jest w związku małżeńskim z Carey’em, dla niej takie problemy są przeszłością, zresztą, z tego, co wiem, ich miłość była prawdziwa już od pierwszej chwili, więc nie mieli takich dylematów.
     – Bo to boli, tak… psychicznie boli, Lane. Brzmię jak czternastoletnia dziewczynka, ale, przysięgam, wolałbym cofnąć czas i do tego nie dopuścić. Czy ty nie widzisz, jak idiotycznie wygląda ta sytuacja? Takie relacje spotyka się tylko w książkach, chociaż nie, ta jest zbyt dziwna, żeby ktokolwiek wpadł na ten pomysł.
     Parska śmiechem.
     – Czyli jesteś zakochany?
     – Słucham? Nie, oczywiście, że nie! – Marszczę nos.
     – Gdybyś nie był, jeden pocałunek w tę czy w tę nie zrobiłby ci żadnej różnicy.
     Zagryzam wargi.
     – Zakochany to za mocne słowo. Jak można być zakochanym w osobie poznanej zaledwie miesiąc wcześniej? – kontynuuję.
     – Cameron. – Podnosi się z fotela i powoli podchodzi w moją stronę. – Czas nie ma znaczenia, niektórzy wchodzą w związki po roku, to prawda, ale ty z Brianne widzicie się… praktycznie codziennie, prawda? Z pewnością trochę o sobie wiecie i to jest najważniejsze, a nie jakieś idiotyczne odmierzanie czasu, jakby istniała jakaś bariera oddzielająca udane związki od tych bez przyszłości, bazowana na tym, ile się znacie. Nie myśl tak.
     – Nie zmienia to faktu, iż w swoim towarzystwie najchętniej odgryźlibyśmy sobie głowy. Moja obecność ją męczy.
     – Skąd możesz to wiedzieć? Pytałeś? Rozmawiałeś z nią szczerze?
     – Nie, Lane, ale nie ma szans…
     – Przynajmniej spróbuj, nic nie stracisz. – Uśmiecha się pocieszająco, przyciąga mnie do siebie i zamyka w uścisku. Dobra z niej przyjaciółka.

     Trzydziesty pierwszy grudnia roku dwa tysiące pięćdziesiątego pierwszego, popołudnie, godzina pewnie późna, celuję w, sam nie wiem, może szesnastą. Za oknem istna tragedia, ciemno, mokro, nie ma co mówić o śniegu, zanieczyszczenie miasta. Wszechogarniający smutek, dziwna aura przygnębienia. Poza mną, w mieszkaniu nie ma nikogo innego, Jane zwinęła bliźnięta o dwunastej w południe, jak umawialiśmy się już parę tygodni wstecz. Leżę na wznak na łóżku, z głową ukrytą między poduszkami i wyprostowaną lewą, tą uszkodzoną ręką. Dzwoniłem do niej sześć razy, napisałem trzydzieści sms-ów i już po wysłaniu pierwszego byłem pewien, iż uzna mnie za natręta, spróbuje zbyć, nigdy więcej nie odpisze i zrazi do mnie, bo jestem tylko pachołkiem, którego prędzej czy później przejedzie walcem. Cholera jasna, jestem tak żałosny, że nawet Raven mi to przyznała ostatnim czasem.
     Trudno podnieść się z tego łóżka i zrobić cokolwiek produktywnego. Wczorajszy dzień był w porządku, zrobiłem parę ciekawych rzeczy, byłem na zakupach, jakoś zleciał. Ten z kolei jest zdecydowanie gorszy, jakbym cofnął się do tamtego popołudnia, kiedy moje samopoczucie dosięgło dna. Oferta z upijaniem się w Sylwestra jest najprawdopodobniej nieaktualna, a szkoda, wydawało się to kuszące. Nawet bardzo kuszące. Nie, nie mogę.
     Chociaż… może mogę?
     Nie mogę. To głupie.
     Tak, powiedzcie to temu Cameronowi, który właśnie wysiada na przystanku w dzielnicy Laville, dwie ulice od mieszkania Brianne. Prawdę mówiąc, stresuję się nieco mniej, niż podejrzewałem, serio. Staram się przekonać samego siebie, iż to jedyne wyjście, ponieważ w przeciwnym wypadku powstanie błędne koło i tylko sobie zaszkodzimy. Mam tylko nadzieję, że nie planuje żadnej imprezy, a ja nie przeszkodzę w leczniczej kąpieli w jacuzzi, które zapewne ma się świetnie. Trafia mi się takie szczęście, iż akurat trafiam na wychodzącą z budynku kobietę. Po długich namowach udaje mi się przekonać ją, że nie mam złych zamiarów, wpuszcza mnie do środka, dzięki czemu nie muszę dzwonić domofonem do mieszkania Brianne (i tak nie odbierze, albo rozłączy się po usłyszeniu mojego głosu). W wiadomości sprzed kilku dni napisała, iż mieszkanie nosi numer czterdziesty siódmy, czyli, jak widzę, znajduje się nieco wyżej. Dziwi mnie fakt otwartych drzwi, upewniam się jeszcze, czy aby na pewno tak pisała, czy aby na pewno czterdzieści siedem. Tak i tak. Musiała kupić to mieszkanie, widzę jej kurtkę w korytarzu, to bez dwóch zdań własność dziewczyny.
     W porządku, Cameron, dasz radę bez większego problemu.
     Stukam w drewno trzy razy, kulturalnie, a nie, jak babcia mawiała, do obory. Nie odpowiada mi nic, nie gra telewizor, mieszkanie, wydawałoby się, jest po prostu opuszczone, a ta kurtka, sam nie wiem, mogła mi się przewidzieć. Nie, nie przewidziała – są tu też jej buty. Niezaprzeczalnie tu mieszka. Brnę dalej, w głąb mieszkania. Natrafiam na kręte schody, patrzę w górę – to musi być sypialnia. Swoją drogą, Brianne wybrała naprawdę ładne mieszkanie, ale nie o tym teraz myślę. Wchodzę na górę, krok po kroku, pokonuję każdy stopień, finalnie stając na piętrze. Upewniam się, czy zamknąłem za sobą drzwi do mieszkania, żeby, całkowicie przypadkiem, ktoś jej nie okradł (swoją drogą, dlaczego były otwarte?). Na środku stoi wielkie, wysokie łóżko, na łóżku wybudowany schron z jasnej pościeli i, można by powiedzieć, nie ma tu nikogo. Gdyby nie zdradził jej ten jeden ruch nogi, który poruszył całą konstrukcją. Bez słowa podchodzę bliżej, nie tracę czasu na pieprzenie się z siadaniem, stopniową zmianą pozycji, po prostu kładę się obok, na brzuchu, twarzą zwróconą w stronę Brianne. To absurdalne. W mojej głowie tańczyła i śpiewała na stole, bawiła się i świętowała nadchodzący Nowy Rok. A ona leży w łóżku, będąc szczerym, nie wygląda najlepiej.
     – Hej – mruczę, unosząc głowę. – Jak się masz?
     – Co ty tu robisz? – Patrzy na mnie spuchniętymi oczami.
     – Trochę czasu mnie ignorowałaś, więc musiałem coś z tym zrobić.
     – Spałam. – Odwraca się na drugi bok, plecami do mnie.
     – Przez cztery dni? – nie daję za wygraną.
     – Pięć, może sześć.
     Wzdycham.
     – Ja też straciłem rachubę, mniejsza z tym. – Podnoszę się, podchodząc do półki, na której zostawiłem różową kosmetyczkę. – Wiem, że miałem to schować, ale pomyślałem… może chcesz to z powrotem? To jedyna rzecz, którą zostawiłaś, wolę zwrócić ci wszystko.
     Nie odpowiada. W zamian za to przykrywa się kołdrą w aż po czubek głowy.
     – Będziesz udawać, że mnie tu nie ma? – Siadam na krańcu jej połowy (chociaż teoretycznie obie należą do niej). – Ignorowałaś mnie tyle czasu, i to jeszcze przez telefon, więc proszę, jeżeli masz mi coś do powiedzenia, zrób to teraz, żebym więcej nie wchodził do twojego życia.
     Okej, Cameron, idzie ci nieźle.
     – Mój telefon jest w walizce, która jest przy drzwiach – stęka.
     Rzucam krótkim w porządku, kierując się w stronę wyjścia. Z walizki wypakowuję jej smartfona, który, na całe szczęście, leży na wierzchu, więc nie muszę przekopywać całej zawartości. Wracam na górę.
     – To tak na przyszłość. ¬ Odkładam go na szafeczkę nocną, przechylając głowę w stronę Brianne, aktualnie leżącej przodem do mnie.
     Nie wierzę. Czy ona płacze? Poważnie, zaświadczam, zmoczyła już całe prześcieradło i nieporadnie pociąga nosem, pociera oko. Nawet na mnie nie patrzy, wbiła wzrok w jakiś punkt na podłodze. Zdezorientowany, nie wiedząc, jak postępować z płaczącymi dziewczynami, odsuwam się do tyłu, wyszukując miejsca do posadzenia tyłka. Siadam na samym skraju, gdzieś na wysokości jej brzucha, odwracam się całym ciałem w jej stronę.
     – Co jest, Brianne? – pytam ostrożnie.
     Unosi spojrzenie, patrzy na mnie przez moment. A później przysuwa się bliżej. Przytula mnie. O cholera. Za dużo bliskości. To znaczy, nie mam nic przeciwko, po prostu… to dziwne. To bardzo dziwne. To jak… och, wow, serio, ciągle się tuli, moja ręka automatycznie ląduje na jej plecach – głaszczę ją delikatnie, słysząc niespokojny oddech. Musi być jej niewygodnie. Puszczam ją na moment, przysuwam nieco bliżej, obejmuję ponownie. Powoli osuwam się na materac, dziewczyna nie puszcza mojej piersi.
     Przyjemne uczucie. Łóżko jest miękkie, niczego sobie.
     Czegoś takiego było mi trzeba, tak sądzę. Jej chyba też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz