Biegnę przez dzielnicę, uważając tylko przy przejściu przez drogę, aby jakieś auto przypadkiem mnie nie potrąciło. Trąbi na mnie tylko, zanim zdążę szybko schować się za żywopłotem, w którym jest ukryte nasze tajne przejście. Upadam na brzuch i przeczołguję się pod drewnianym ogrodzeniem, a potem wycieram ręce w bluzę i biegnę dalej.
Ledwo udało mi się wymknąć z domu, ale całe szczęście, że tata pojechał w jakiejś ważnej sprawie do pracy. Mama akurat porządkowała książki, ponieważ pani Nancy wzięła wolne na dwa dni. Mogłem swobodnie wyjść z domu i uważać tylko na wrednego dozorcę, który wydaje mi się, że miał do mnie i Andrei jakiś uraz.
Podbiegam do miejsca naszego spotkania, ale nigdzie nie widzę przyjaciółki. Opieram się o szorstką korę drzewa i wtedy słyszę jej głos:
- Czemu cię wczoraj nie było?
Unoszę głowę w górę i widzę jej smutną minę, policzki są zaczerwienione, jakby właśnie przebiegła maraton albo było tak zimno, że jej skóra przybrała sama kolor płatków róż, które mama pielęgnuje w swoim ogrodzie.
- Przepraszam, tata kazał zostać mi w domu - mówię, biorąc ciężko oddech. Jestem cały zziajany - Musiałem odrobić lekcję, a pani Mariette jest straszną jędzą. Powiedziała, że jeśli tego nie nadrobię, będę musiał uczyć się w weekend. Nie chciałem patrzyć na jej pomarszczoną twarz przez całą sobotę - Indie chichocze swoim dziewczęcym głosem i po raz pierwszy tego dnia widzę na jej twarzy uśmiech.
- No dobrze, niech ci będzie - podnosi się z grubej gałęzi i zwinnie z niej zeskakuje. Spogląda na moją bluzę i wskazuje na nią palcem - Dlaczego masz podartą bluzę?
Patrzę na rozdarcie i krzywię się.
- Zahaczyłem o bramę. Musiałem się jakoś wymknąć, a dozorca akurat był przy furtce. Spadłem w krzaki maliny sąsiada - podwijam rękaw, aby pokazać jej szczypiące małe ranki na swojej skórze.
Przygląda im się przez chwilę - Rodzice będą na mnie źli.
- Oj, Julien - Indie kręci głową i mija mnie, podskakując - Czasem wydajesz się bardziej papieski od samego papieża - mówi i przystaje - Kto pierwszy przy sąsiedniej ulicy? - posyła mi żywe spojrzenie, na które odpowiadam szerokim uśmiechem.
- I tak cię dogonię! - krzyczę i biegnę za nią.
Budzi mnie ucisk na boku. Na jednym i drugim. Poruszam głową, ale gdy chcę unieść rękę do góry, aby przetrzeć zaspaną twarz, coś mnie powstrzymuje.
Jest dziwnie ciepło. Za ciepło.
Przekręcam głowę i otwieram niechętnie oczy. W życiu nie miałem tak trwałego snu. Tak dziwnie przyjemnego.
Sylwetka Indie jest stulona i niemalże wtulona w mój bok jak taki mały, puchaty kurczak. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięła, ale nie mam serca jej budzić. Szczególnie po wczoraj.
Odwracam głowę w drugą stronę i mam przed sobą pysk psa.
Trzymajcie mnie ludzie.
Dorian zaczyna machać ogonem i poprawia się, jakby mój ruch spowodował, że jego pozycja stała się niewygodna.
Świetnie.
Wypuszczam powietrze z płuc w miarę cicho i kładę z powrotem głowę na poduszkę. Pozostaje mi tylko czekać, aż Indie się obudzi. Całe szczęście, że życie obdarowało mnie taką cierpliwością. Nie wiem tylko, czy towarzysz dziewczyny mnie nie wypchnie z łóżka, a możliwe, że właśnie tak się stanie.
Trwało to tak przez godzinę, dopóki ten sierściuch nie zaczął łazić po całym łóżku.
- Cicho - mówię do psa.
Do czego to doszło? Żebym ja mówił do zwierzęcia.
Spogląda na mnie tymi dużymi oczami i czeka, ale niby na co, to ja nie wiem.
- Chcesz wyjść? - szepczę, ale odpowiada mi głucha cisza.
Pies patrzy tak samo, jak ostatnio.
- Dobra, wypuszczę cię - przewracam oczami i ostrożnie wyciągam rękę (podobnie jak samego siebie) spod nadal śpiącej Indie. Powoli wstaję z łóżka, po cichu wyciągam ubrania i wychodzę razem z Dorianem z pokoju. Zamykam drzwi za sobą, ogarniam się w łazience, przez cały czas mając przy tym wiernego towarzysza.
Schodzę na dół i wypuszczam go na podwórko.
- Tylko szybko - opieram się o futrynę i czekam. Dorian znika za domem, a wtedy przed bramą pojawia się pan Carson. To starszy mężczyzna mieszkający najbliżej mnie, a mówiąc najbliżej, mam na myśli, że i tak całkiem daleko. Codziennie rano wychodzi na spacer. Nie wiem w jakim celu, ale skoro lubi, to co mam mu zabraniać. Szczerze mówiąc, to niewiele o nim wiem zarówno, jak i o reszcie swoich sąsiadów.
- Widzę, że sprawił sobie pan pieska! - przystaje obok bramy i zwraca się do mnie z uśmiechem.
- To nie mój - odpowiadam chłodno.
- A to przepraszam - mówi - A przydałby się panu towarzysz.
Unoszę brew na tą "delikatną" sugestię.
- Do widzenia i miłego dnia - mężczyzna unosi dłoń i żegna się.
- Do widzenia - mruczę pod nosem i wtedy pojawia się cały w skowronkach Dorian - Już? Zadowolony? - otwieram drzwi - To hop do środka - wpuszczam go.
Oczywiście trzepie się w holu, bo dlaczego nie mógłby na powietrzu.
- Serio? Dopiero co wytarłem po tobie wczorajsze - mówię, ale pies dawno zniknął w kuchni. Kręcę głową niezadowolony i zdejmuję z siebie kurtkę.
Idę do kuchni. Jak się okazuje, Andrea w tym czasie zdążyła wstać i właśnie wita się z Dorianem. Unosi głowę z delikatnym uśmiechem, gdy tylko pojawiam się w kuchni.
- Dzień dobry - mówi i przeciąga się.
Mierzę ją spojrzeniem i odpowiadam cicho:
- Dzień dobry. Dobrze się spało? - przez chwilę lustrujemy się wzrokiem.
- Lepiej nie mogło być - kiwam głową na potwierdzenie i odwracam się.
- Śniadanie?
- Poproszę. Dawno nie jadłam nic porządnego - mówi i wskakuje na blat. Obserwuję ją przez ramię, ale niech jej będzie. Nie przyczepię się do tego, że zajęła takie, nie inne miejsce.
- Dawno, to znaczy kiedy? - pytam niby od niechcenia - I mogłabyś się ubrać.
- Dawno, to znaczy dawno - odpowiada - I mogłabym, ale tak jakby nie mam za bardzo w co - nieruchomieję na chwilę i unoszę głowę znad wyciągniętymi składnikami na kanapkę.
- Jak to nie masz?
- Julien, nie zaczynaj znowu...
- Niczego nie zaczynam - odwracam się natychmiast i wbijam w nią ostre spojrzenie.
- Przestań, dobrze? - tym razem bez zastanowienia mi odpyskowuje.
Ledwo udało mi się wymknąć z domu, ale całe szczęście, że tata pojechał w jakiejś ważnej sprawie do pracy. Mama akurat porządkowała książki, ponieważ pani Nancy wzięła wolne na dwa dni. Mogłem swobodnie wyjść z domu i uważać tylko na wrednego dozorcę, który wydaje mi się, że miał do mnie i Andrei jakiś uraz.
Podbiegam do miejsca naszego spotkania, ale nigdzie nie widzę przyjaciółki. Opieram się o szorstką korę drzewa i wtedy słyszę jej głos:
- Czemu cię wczoraj nie było?
Unoszę głowę w górę i widzę jej smutną minę, policzki są zaczerwienione, jakby właśnie przebiegła maraton albo było tak zimno, że jej skóra przybrała sama kolor płatków róż, które mama pielęgnuje w swoim ogrodzie.
- Przepraszam, tata kazał zostać mi w domu - mówię, biorąc ciężko oddech. Jestem cały zziajany - Musiałem odrobić lekcję, a pani Mariette jest straszną jędzą. Powiedziała, że jeśli tego nie nadrobię, będę musiał uczyć się w weekend. Nie chciałem patrzyć na jej pomarszczoną twarz przez całą sobotę - Indie chichocze swoim dziewczęcym głosem i po raz pierwszy tego dnia widzę na jej twarzy uśmiech.
- No dobrze, niech ci będzie - podnosi się z grubej gałęzi i zwinnie z niej zeskakuje. Spogląda na moją bluzę i wskazuje na nią palcem - Dlaczego masz podartą bluzę?
Patrzę na rozdarcie i krzywię się.
- Zahaczyłem o bramę. Musiałem się jakoś wymknąć, a dozorca akurat był przy furtce. Spadłem w krzaki maliny sąsiada - podwijam rękaw, aby pokazać jej szczypiące małe ranki na swojej skórze.
Przygląda im się przez chwilę - Rodzice będą na mnie źli.
- Oj, Julien - Indie kręci głową i mija mnie, podskakując - Czasem wydajesz się bardziej papieski od samego papieża - mówi i przystaje - Kto pierwszy przy sąsiedniej ulicy? - posyła mi żywe spojrzenie, na które odpowiadam szerokim uśmiechem.
- I tak cię dogonię! - krzyczę i biegnę za nią.
Budzi mnie ucisk na boku. Na jednym i drugim. Poruszam głową, ale gdy chcę unieść rękę do góry, aby przetrzeć zaspaną twarz, coś mnie powstrzymuje.
Jest dziwnie ciepło. Za ciepło.
Przekręcam głowę i otwieram niechętnie oczy. W życiu nie miałem tak trwałego snu. Tak dziwnie przyjemnego.
Sylwetka Indie jest stulona i niemalże wtulona w mój bok jak taki mały, puchaty kurczak. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięła, ale nie mam serca jej budzić. Szczególnie po wczoraj.
Odwracam głowę w drugą stronę i mam przed sobą pysk psa.
Trzymajcie mnie ludzie.
Dorian zaczyna machać ogonem i poprawia się, jakby mój ruch spowodował, że jego pozycja stała się niewygodna.
Świetnie.
Wypuszczam powietrze z płuc w miarę cicho i kładę z powrotem głowę na poduszkę. Pozostaje mi tylko czekać, aż Indie się obudzi. Całe szczęście, że życie obdarowało mnie taką cierpliwością. Nie wiem tylko, czy towarzysz dziewczyny mnie nie wypchnie z łóżka, a możliwe, że właśnie tak się stanie.
Trwało to tak przez godzinę, dopóki ten sierściuch nie zaczął łazić po całym łóżku.
- Cicho - mówię do psa.
Do czego to doszło? Żebym ja mówił do zwierzęcia.
Spogląda na mnie tymi dużymi oczami i czeka, ale niby na co, to ja nie wiem.
- Chcesz wyjść? - szepczę, ale odpowiada mi głucha cisza.
Pies patrzy tak samo, jak ostatnio.
- Dobra, wypuszczę cię - przewracam oczami i ostrożnie wyciągam rękę (podobnie jak samego siebie) spod nadal śpiącej Indie. Powoli wstaję z łóżka, po cichu wyciągam ubrania i wychodzę razem z Dorianem z pokoju. Zamykam drzwi za sobą, ogarniam się w łazience, przez cały czas mając przy tym wiernego towarzysza.
Schodzę na dół i wypuszczam go na podwórko.
- Tylko szybko - opieram się o futrynę i czekam. Dorian znika za domem, a wtedy przed bramą pojawia się pan Carson. To starszy mężczyzna mieszkający najbliżej mnie, a mówiąc najbliżej, mam na myśli, że i tak całkiem daleko. Codziennie rano wychodzi na spacer. Nie wiem w jakim celu, ale skoro lubi, to co mam mu zabraniać. Szczerze mówiąc, to niewiele o nim wiem zarówno, jak i o reszcie swoich sąsiadów.
- Widzę, że sprawił sobie pan pieska! - przystaje obok bramy i zwraca się do mnie z uśmiechem.
- To nie mój - odpowiadam chłodno.
- A to przepraszam - mówi - A przydałby się panu towarzysz.
Unoszę brew na tą "delikatną" sugestię.
- Do widzenia i miłego dnia - mężczyzna unosi dłoń i żegna się.
- Do widzenia - mruczę pod nosem i wtedy pojawia się cały w skowronkach Dorian - Już? Zadowolony? - otwieram drzwi - To hop do środka - wpuszczam go.
Oczywiście trzepie się w holu, bo dlaczego nie mógłby na powietrzu.
- Serio? Dopiero co wytarłem po tobie wczorajsze - mówię, ale pies dawno zniknął w kuchni. Kręcę głową niezadowolony i zdejmuję z siebie kurtkę.
Idę do kuchni. Jak się okazuje, Andrea w tym czasie zdążyła wstać i właśnie wita się z Dorianem. Unosi głowę z delikatnym uśmiechem, gdy tylko pojawiam się w kuchni.
- Dzień dobry - mówi i przeciąga się.
Mierzę ją spojrzeniem i odpowiadam cicho:
- Dzień dobry. Dobrze się spało? - przez chwilę lustrujemy się wzrokiem.
- Lepiej nie mogło być - kiwam głową na potwierdzenie i odwracam się.
- Śniadanie?
- Poproszę. Dawno nie jadłam nic porządnego - mówi i wskakuje na blat. Obserwuję ją przez ramię, ale niech jej będzie. Nie przyczepię się do tego, że zajęła takie, nie inne miejsce.
- Dawno, to znaczy kiedy? - pytam niby od niechcenia - I mogłabyś się ubrać.
- Dawno, to znaczy dawno - odpowiada - I mogłabym, ale tak jakby nie mam za bardzo w co - nieruchomieję na chwilę i unoszę głowę znad wyciągniętymi składnikami na kanapkę.
- Jak to nie masz?
- Julien, nie zaczynaj znowu...
- Niczego nie zaczynam - odwracam się natychmiast i wbijam w nią ostre spojrzenie.
- Przestań, dobrze? - tym razem bez zastanowienia mi odpyskowuje.
Wzdycham ciężko, opierając się dłońmi o blat, w prawej ręce trzymając nadal nóż do krojenia.
Odzwyczaiłem się od tego, że muszę tłumaczyć każdą swoją reakcję, każde słowo i zachowanie. Wszyscy obecnie wiedzieli, jaki jestem, ale nie Indie. Dla niej najwyraźniej pozostałem chłopcem z dzieciństwa pod względem charakteru. Może właśnie dlatego byłem dla niej taki oschły, bo stała się elementem przeszłości, do której - owszem, mogłem wracać wspomnieniami - ale niechętnie, bo być może tęskniłem za tym, ale nie chcę się przyznać do tego przed samym sobą.
Dobra, może to będzie odpowiednia chwila.
- Wiem, że nie tego się spodziewałaś - wbijam nóż w deskę i odwracam się do dziewczyny. Jej ciemne oczy przesunęły się od noża do mnie i tam już pozostały utkwione - Nie przywitałem cię ciepło, wręcz nijako.
- Cieszę się, że to zauważyłeś - dopowiada.
- A postawiłaś się w mojej sytuacji? Bo ja nie mam jak postawić się w twojej. Nawet nie wiem, co się z tobą działo. Mówisz pod nosem, pojawiasz się jak duch, w moim przypadku pojawianie się kogoś tutaj to kłopoty - marszczy brwi, jakby nie rozumiała, ale nie zamierzam jej niczego zdradzać. Od razu zmieniam temat - Wyglądasz, jakby cię psu z gardła wyjęto, mokra, zmarznięta... właściwie znikąd. Chcę po prostu wiedzieć.
- Myślałam, że chociaż mój przyjaciel potraktuje mnie dobrze, że się ucieszy na mój widok. Czy się pomyliłam? Gdzie jest mój Julien?
- Może odszedł razem z tobą - mówię bez zastanowienia, ale od razu tego żałuję. Najwyraźniej obydwoje wraz z wiekiem zrobiliśmy się bardziej zacięci, choć odkąd pamiętam, ta dziewczyna musiała postawić na swoim, choćby ją żywym ogniem palili. A ostatnią rzeczą, jaką chcę, to kłótnia z nią.
Ja też zresztą lepszy nie jestem. Bolesna mina, jaką Indie miała wymalowaną na twarzy, była wyłącznie konsekwencją moich słów i zachowania.
- Przepraszam Indie, ale nie byłem nastawiony na to. I myśl co chcesz, ale próbuję to zrozumieć, dostając niejednoznaczne słowa i znaki od ciebie. Nie chcesz mi powiedzieć kompletnie nic, a minęło - zaokrąglając - dziesięć lat, odkąd zniknęłaś - wytrzymuje moje spojrzenie, ale skłania głowę tak, jakby rozumiała, ale dalej stała przy swoim.
Żeby nie było niedomówień. Nie zamierzam z niej wyciągać siłą nic, czego nie chce mi tak bardzo powiedzieć. Naprawdę cieszę się, że ją widzę, ale nie potrafię zdobyć się na okazanie szczypty zbytniej radości, jakby w obawie... właściwie sam nie wiem przed czym.
- Nigdy nie wyobrażałem sobie, jak mam cię przywitać, bo nigdy nie myślałem, że jeszcze cię spotkam. Kiedyś znikałaś na dzień lub dwa, ale potem wracałaś. Nie oznacza to, że o tobie nie myślałem - podchodzę i staję naprzeciwko niej - Nie potrafię mieć w sobie nadziei na coś, co może się nie zdarzyć.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że wcale ci nie zależy. Mówisz to w taki... monotonny sposób - przechyla głowę, ale nie słyszę w tych słowach cienia zażalenia - Ale masz szczęście, że widzę to w twoich oczach.
- Bo co? Dostałbym lanie? - unoszę brew, a wtedy na jej twarz wskakuje chytry uśmieszek.
Wzrusza niewinnie ramionami, a potem zeskakuje i od razu robi się znacznie mniejsza ode mnie.
- Nie kuś, a wiesz, że bym wygrała - klepie mnie po ramieniu i wyciąga nóż wbity w deskę. Unosi go w górę i ogląda się przez ramię - To co? Robisz mi to śniadanie, czy wyznajesz zasadę "baba ma swoje miejsce w kuchni"?
Mierzę ją spojrzeniem i zabieram od niej ten nóż.
- Ciekawe, może powinienem zacząć to wyznawać? - przesuwam ją na bok - Daj mi to, bo jeszcze się pokaleczysz.
- Ej! - popycha mnie i wtedy parskam rozbawiony.
- Co tam mówiłaś o tym, że wygrasz?
- Świnia - mówi pod nosem, teatralnie wywracając oczami.
- Swoją drogą... - zaczynam, gdy dziewczyna podchodzi do gotującej się wody - Zamierzasz trzymać tu tego psa? - wskazuję ostrzem na siedzącego nieopodal husky, który wpatruje się we mnie wielkimi, błękitnymi oczami i chyba myśli, że skapnie mu się coś dobrego. Jeszcze nie wie, że nic podobnego się mu nie przytrafi, bo napotkał semiwegetarianina. Chyba że będę łaskawy kupić jakieś białe mięso, o ile będzie mógł to przełknąć.
- To nie jest pies - Indie odpowiada mi, jakby mówiła do dziecka, przy tym kręcąc głową - Tylko Dorian.
- Wszystko jedno, chyba mu się pomylili właściciele - pies podnosi się i podchodzi bliżej, a potem siada niemal przy mojej nodze.
- Dorian, podaj łapę - dziewczyna zwraca się do psa, a ten od razu wykonuje polecenie i czeka, aż otrzyma nagrodę.
No super.
- Grzeczny chłopiec. Musicie się dogadać, nie mogę wybierać pomiędzy tobą a nim, chociaż zastanowię się jeszcze, czy na to zasłużyłeś - marszczę brwi na jej słowa, gdy odwraca się ze złośliwym uśmieszkiem.
- A co tu wybierać? Ja się nie ślinię na widok noża i deski do krojenia, nie śmierdzę po deszczu i nie zostawiam wszędzie sierści. Ty widziałaś, jak wygląda moje łóżko? Jest całe w kłakach - prycham i odkładam pokrojony ser na bok.
- Pan perfekcyjny pedancik się znalazł. Nie masz uczulenia, to się liczy.
- Ma całe podwórze, zamknie się bramę i pies będzie szczęśliwy - kłócę się dalej, choć wiem, że to nie ma sensu. Zaśliniony towarzysz Indie upodobał sobie już moje włości i wygląda na to, że wszystkie meble, na które można wejść i wygodnie się ułożyć, są już jego.
- Dorian nie będzie spał na podwórzu - mówi stanowczo dziewczyna.
Zabiera dwa kubki z lady i podchodzi do stołu, z którego naprawdę rzadko korzystam, mieszkając tu sam.
Spoglądam jeszcze raz na psa, który nie ruszył się od tego czasu. Patrzy tak, jakby doskonale wiedział, że to o nim mowa, ale czeka cierpliwie.
Dobra, niech będzie.
Wyciągam z lodówki kawałek kurczaka i daję go psu.
- Masz, ale cicho.
Kończę robienie kanapki i tostów. Zanoszę je do stołu, gdzie Indie zajęła już swoje miejsce i spogląda na mnie z wymownym uśmiechem.
- Co? - krzywię się na jej wyraz twarzy.
- Nic, nic - kręci głową - Właśnie zapewniłeś sobie wiernego przyjaciela w posiłku - wskazuje ruchem głowy na psa, który podąża za mną krok w krok i zajmuje miejsce obok krzesła, na które właśnie siadam.
- Zobaczymy, czy moje zdolności ignorowania i odpychająca natura zadziała też na niego.
- Nie ma szans. Jesteś stracony.
- Zmieniając temat - zaczynam, odbierając niepewny wzrok Indie - Masz coś poza tym plecakiem i psem? Nie zauważyłem, żebyś miała ze sobą coś więcej - skupiam na niej wzrok.
Przygryza lekko wargę, wręcz niezauważalnie, a jej wzrok jeździ to ode mnie na kanapkę i z powrotem.
- Niezbyt - mówi cicho i zakłada kosmyk włosów za ucho.
Kusi mnie, żeby spytać, ale wyraziła już dosyć dosadnie, że mi i tak nie odpowie, więc nie warto na nowo zaczynać tematu. Denerwuje mnie ta niewiedza, ale jeszcze bardziej wkurza mnie, że Indie mogłaby konkurować w posiadanym majątku z najbiedniejszym mieszkańcem miasta w dzielnicy Laville.
- Koło południa muszę jechać do pracy. Jeśli masz ochotę, możemy wybrać się do jakiegoś sklepu i kupisz sobie to, co tam ci się spodoba, jakieś ubrania, kosmetyki... co potrzebne. Pieniądze akurat posiadam. Potem odwiozę cię z powrotem do domu i będę się zbierał. Pasuje ci?
Odzwyczaiłem się od tego, że muszę tłumaczyć każdą swoją reakcję, każde słowo i zachowanie. Wszyscy obecnie wiedzieli, jaki jestem, ale nie Indie. Dla niej najwyraźniej pozostałem chłopcem z dzieciństwa pod względem charakteru. Może właśnie dlatego byłem dla niej taki oschły, bo stała się elementem przeszłości, do której - owszem, mogłem wracać wspomnieniami - ale niechętnie, bo być może tęskniłem za tym, ale nie chcę się przyznać do tego przed samym sobą.
Dobra, może to będzie odpowiednia chwila.
- Wiem, że nie tego się spodziewałaś - wbijam nóż w deskę i odwracam się do dziewczyny. Jej ciemne oczy przesunęły się od noża do mnie i tam już pozostały utkwione - Nie przywitałem cię ciepło, wręcz nijako.
- Cieszę się, że to zauważyłeś - dopowiada.
- A postawiłaś się w mojej sytuacji? Bo ja nie mam jak postawić się w twojej. Nawet nie wiem, co się z tobą działo. Mówisz pod nosem, pojawiasz się jak duch, w moim przypadku pojawianie się kogoś tutaj to kłopoty - marszczy brwi, jakby nie rozumiała, ale nie zamierzam jej niczego zdradzać. Od razu zmieniam temat - Wyglądasz, jakby cię psu z gardła wyjęto, mokra, zmarznięta... właściwie znikąd. Chcę po prostu wiedzieć.
- Myślałam, że chociaż mój przyjaciel potraktuje mnie dobrze, że się ucieszy na mój widok. Czy się pomyliłam? Gdzie jest mój Julien?
- Może odszedł razem z tobą - mówię bez zastanowienia, ale od razu tego żałuję. Najwyraźniej obydwoje wraz z wiekiem zrobiliśmy się bardziej zacięci, choć odkąd pamiętam, ta dziewczyna musiała postawić na swoim, choćby ją żywym ogniem palili. A ostatnią rzeczą, jaką chcę, to kłótnia z nią.
Ja też zresztą lepszy nie jestem. Bolesna mina, jaką Indie miała wymalowaną na twarzy, była wyłącznie konsekwencją moich słów i zachowania.
- Przepraszam Indie, ale nie byłem nastawiony na to. I myśl co chcesz, ale próbuję to zrozumieć, dostając niejednoznaczne słowa i znaki od ciebie. Nie chcesz mi powiedzieć kompletnie nic, a minęło - zaokrąglając - dziesięć lat, odkąd zniknęłaś - wytrzymuje moje spojrzenie, ale skłania głowę tak, jakby rozumiała, ale dalej stała przy swoim.
Żeby nie było niedomówień. Nie zamierzam z niej wyciągać siłą nic, czego nie chce mi tak bardzo powiedzieć. Naprawdę cieszę się, że ją widzę, ale nie potrafię zdobyć się na okazanie szczypty zbytniej radości, jakby w obawie... właściwie sam nie wiem przed czym.
- Nigdy nie wyobrażałem sobie, jak mam cię przywitać, bo nigdy nie myślałem, że jeszcze cię spotkam. Kiedyś znikałaś na dzień lub dwa, ale potem wracałaś. Nie oznacza to, że o tobie nie myślałem - podchodzę i staję naprzeciwko niej - Nie potrafię mieć w sobie nadziei na coś, co może się nie zdarzyć.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że wcale ci nie zależy. Mówisz to w taki... monotonny sposób - przechyla głowę, ale nie słyszę w tych słowach cienia zażalenia - Ale masz szczęście, że widzę to w twoich oczach.
- Bo co? Dostałbym lanie? - unoszę brew, a wtedy na jej twarz wskakuje chytry uśmieszek.
Wzrusza niewinnie ramionami, a potem zeskakuje i od razu robi się znacznie mniejsza ode mnie.
- Nie kuś, a wiesz, że bym wygrała - klepie mnie po ramieniu i wyciąga nóż wbity w deskę. Unosi go w górę i ogląda się przez ramię - To co? Robisz mi to śniadanie, czy wyznajesz zasadę "baba ma swoje miejsce w kuchni"?
Mierzę ją spojrzeniem i zabieram od niej ten nóż.
- Ciekawe, może powinienem zacząć to wyznawać? - przesuwam ją na bok - Daj mi to, bo jeszcze się pokaleczysz.
- Ej! - popycha mnie i wtedy parskam rozbawiony.
- Co tam mówiłaś o tym, że wygrasz?
- Świnia - mówi pod nosem, teatralnie wywracając oczami.
- Swoją drogą... - zaczynam, gdy dziewczyna podchodzi do gotującej się wody - Zamierzasz trzymać tu tego psa? - wskazuję ostrzem na siedzącego nieopodal husky, który wpatruje się we mnie wielkimi, błękitnymi oczami i chyba myśli, że skapnie mu się coś dobrego. Jeszcze nie wie, że nic podobnego się mu nie przytrafi, bo napotkał semiwegetarianina. Chyba że będę łaskawy kupić jakieś białe mięso, o ile będzie mógł to przełknąć.
- To nie jest pies - Indie odpowiada mi, jakby mówiła do dziecka, przy tym kręcąc głową - Tylko Dorian.
- Wszystko jedno, chyba mu się pomylili właściciele - pies podnosi się i podchodzi bliżej, a potem siada niemal przy mojej nodze.
- Dorian, podaj łapę - dziewczyna zwraca się do psa, a ten od razu wykonuje polecenie i czeka, aż otrzyma nagrodę.
No super.
- Grzeczny chłopiec. Musicie się dogadać, nie mogę wybierać pomiędzy tobą a nim, chociaż zastanowię się jeszcze, czy na to zasłużyłeś - marszczę brwi na jej słowa, gdy odwraca się ze złośliwym uśmieszkiem.
- A co tu wybierać? Ja się nie ślinię na widok noża i deski do krojenia, nie śmierdzę po deszczu i nie zostawiam wszędzie sierści. Ty widziałaś, jak wygląda moje łóżko? Jest całe w kłakach - prycham i odkładam pokrojony ser na bok.
- Pan perfekcyjny pedancik się znalazł. Nie masz uczulenia, to się liczy.
- Ma całe podwórze, zamknie się bramę i pies będzie szczęśliwy - kłócę się dalej, choć wiem, że to nie ma sensu. Zaśliniony towarzysz Indie upodobał sobie już moje włości i wygląda na to, że wszystkie meble, na które można wejść i wygodnie się ułożyć, są już jego.
- Dorian nie będzie spał na podwórzu - mówi stanowczo dziewczyna.
Zabiera dwa kubki z lady i podchodzi do stołu, z którego naprawdę rzadko korzystam, mieszkając tu sam.
Spoglądam jeszcze raz na psa, który nie ruszył się od tego czasu. Patrzy tak, jakby doskonale wiedział, że to o nim mowa, ale czeka cierpliwie.
Dobra, niech będzie.
Wyciągam z lodówki kawałek kurczaka i daję go psu.
- Masz, ale cicho.
Kończę robienie kanapki i tostów. Zanoszę je do stołu, gdzie Indie zajęła już swoje miejsce i spogląda na mnie z wymownym uśmiechem.
- Co? - krzywię się na jej wyraz twarzy.
- Nic, nic - kręci głową - Właśnie zapewniłeś sobie wiernego przyjaciela w posiłku - wskazuje ruchem głowy na psa, który podąża za mną krok w krok i zajmuje miejsce obok krzesła, na które właśnie siadam.
- Zobaczymy, czy moje zdolności ignorowania i odpychająca natura zadziała też na niego.
- Nie ma szans. Jesteś stracony.
- Zmieniając temat - zaczynam, odbierając niepewny wzrok Indie - Masz coś poza tym plecakiem i psem? Nie zauważyłem, żebyś miała ze sobą coś więcej - skupiam na niej wzrok.
Przygryza lekko wargę, wręcz niezauważalnie, a jej wzrok jeździ to ode mnie na kanapkę i z powrotem.
- Niezbyt - mówi cicho i zakłada kosmyk włosów za ucho.
Kusi mnie, żeby spytać, ale wyraziła już dosyć dosadnie, że mi i tak nie odpowie, więc nie warto na nowo zaczynać tematu. Denerwuje mnie ta niewiedza, ale jeszcze bardziej wkurza mnie, że Indie mogłaby konkurować w posiadanym majątku z najbiedniejszym mieszkańcem miasta w dzielnicy Laville.
- Koło południa muszę jechać do pracy. Jeśli masz ochotę, możemy wybrać się do jakiegoś sklepu i kupisz sobie to, co tam ci się spodoba, jakieś ubrania, kosmetyki... co potrzebne. Pieniądze akurat posiadam. Potem odwiozę cię z powrotem do domu i będę się zbierał. Pasuje ci?
Indie?
+40 PD
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz