Strużka krwi spływa po moim policzku, lądując na skórze podłokietnika przy drzwiach. Przypadkiem rozmazuję ją rękawem.
– Kurwa – syczę, unosząc ramię na wysokość twarzy.
Przyglądam się czerwonej plamie na wewnętrznej stronie rękawa. Kręcę głową, wybitnie niezadowolony z obrotu sytuacji. Brianne zerka na mnie kątem oka, kiedy, jak największy idiota, patrzę na niewielkie zabrudzenie i denerwuję się jak dziecko. Jestem pewny, że w duszy tylko przewraca oczami i przeklina mnie, bo ubrudziłem jej samochód. Dotykam piekącego miejsca, łuk brwiowy, kto się spodziewał. Dziwię się, iż nie ma na nim żadnej blizny, rozciąłem go niejednokrotnie, to przez idiotyczne bójki, to głupie przypadki. Odsuwam palec. Nie widzę wiele, poza ciemniejszym kształtem na opuszku – jest za ciemno. Wyjeżdżamy z kolejnej dzielnicy, jedziemy w kierunku centrum. Opieram policzek na dłoni, znudzony patrzę na budynki, które, jeden za drugim, znikają za szybą. Wysokie blokowiska, nieprzyjemne ulice, mnóstwo graffiti – Laville jest całkiem oryginalne. Teraz wjeżdżamy do Nashleen, krajobraz w jednej chwili ulega zmianie, a na horyzoncie widać już wieżowce, drapacze chmur i inne perełki wśród tutejszej architektury. Czuję się nieprzyjemnie z myślą, iż przez to miasto wiezie mnie akurat Brianne. Co prawda między nami nie ma specjalnie napiętych stosunków (żart), niemniej jednak odtąd będę zobowiązany do odwdzięczenia się za to. Równocześnie sytuacja może wyglądać tak, że to, co dziewczyna robi, jest właśnie odwdzięczeniem się za jakąś przysługę. Jednak moja pamięć jest zawodna, jakoś ciężko mi przypomnieć sobie, co takiego dla niej zrobiłem, poza darciem się. Ale nie znaczy to, że tego darcia się żałuję, o nie, nie.
Uliczne światła są zdecydowanie mocniejsze, niż w tamtych stronach. Jest tu od groma samochodów i choć żyję w tym mieście już od paru lat, dopiero teraz, kiedy ma się zmęczony wzrok, dostrzega się tak irytujące sprawy, jak wieczorne korki, klaksony, migotająca sygnalizacja świetlna, której nikt nie naprawia od miesięcy. Spuszczam spojrzenie, wbijam je w nienagannie czystą skórę nieopodal mojego łokcia. Jesteśmy w Avenley River. Co to oznacza? Gdzieś tutaj, parę przecznic dalej, znajdę moje dzieciaki. Chociaż minęły z, sam nie wiem, dwa tygodnie, stęskniłem się za nimi przeokropnie, to była pierwsza taka rozłąka. Nie wątpię jednak, iż Carey z Lane zajęli się nimi wzorowo i maluchy, zamiast płakać, cały czas się śmiały, bo para non stop wymyślała im nowe zabawy. Carey’a zabiorę do baru w ramach podziękowania, Lane kupię dobre wino. Ja wiem, ja wiem, myślę pod kątem alkoholowym, ale, proszę was, co po długiej wizycie dzieci nie uspokaja tak dobrze, jak wyśmienity drink? No co?
– Mieszkam na obrzeżach Juley, w kierunku Nashleen – mruczę pod nosem w nadziei, iż dziewczyna usłyszy.
Czy to do niej dotarło, nie mam pojęcia, bo nie odpowiada. Nawet gdyby, zapewne i tak by to przemilczała, niczego innego nie jestem w stanie się spodziewać. Zamykam oczy, otwieram dopiero po paru sekundach, i tak w kółko, parę razy, powstrzymuję się od zaśnięcia. Jaka to będzie ulga, kiedy nareszcie wrócę do mojego własnego mieszkania, spokojnie prześpię całą noc, wstanę o pierwszej po południu, odbiorę dzieciaki, zapewne posiedzę trochę u przyjaciół, po czym wspólnie wrócimy do domu. W pracy czekają na mnie dopiero po Nowym Roku, bodajże trzeciego stycznia, więc do tego jeszcze kupa czasu. Przede mną wspólne ubieranie choinki, prowizoryczna wigilia w towarzystwie własnym, Raven i Isaiah, jakieś odwiedziny u znajomych w pierwszy czy drugi dzień świąt, a później Sylwester, na czas którego zapewne wynajmę tanią opiekunkę, żeby w ten jeden dzień odreagować całoroczny stres. Plan niemal idealny. Plan niemal bez skazy. Poza jednym. Dobija mnie monotonia. Poważnie, ledwo wróciłem do miasta, a już mnie coś ściska, jakbym wcale nie odwiedził żadnego Wealdstone, żadnego Dale, żadnego Portware, jakby tamta podróż nagle nie miała żadnego znaczenia, a wszystkie wspomnienia znikały, bo znowu tu jestem – w Avenley River. Znowu będę siedział z dziećmi w mieszkaniu, chodził do pracy przez następne czterdzieści lat, aż do usranej emerytury. Ciekawe, co myśli na ten temat Brianne. Ciekawe, jak szybko zapomni o tym, że gdziekolwiek wyjechała. A z kim? To już w ogóle.
Wyjeżdżamy, tym razem z Nashleen, pozostawiając za sobą te wysokie budynki. W tym mieście nietrudno domyślić się, kiedy wyjeżdżasz z danego terenu, każdy jest tak skrajny, iż, gdyby tylko zaszła taka konieczność, możnaby było stworzyć osobne miasteczka z każdej z dzielnic. Trochę mnie to zaskakuje, w końcu jasno powiedziałem, iż może wysadzić mnie nawet w tym centrum, i to będzie dobre. Tymczasem my oddalamy się od niego, a co za tym idzie, oddalamy się od miejsca, które wskazałem. Może jedzie odciąć mi głowę? Albo przestrzelić ją pistoletem? Kobiety muszą dać upust swoim emocjom, jakiekolwiek by one nie były.
Kiedy, mogłoby się wydawać, dojeżdżamy do celu, moim oczom ukazuje się niemałych rozmiarów willa zbudowana w nowoczesnym stylu. Znajdujemy się gdzieś na obrzeżach Avenley River. Domy wokoło wyglądają inaczej, jednakże, podobnie, jak ten, wyglądają na drogie, zamieszkane przez naprawdę bogatych ludzi. Czyli tak mieszka Brianne? Nie powiem, zaszczypało, szczególnie, kiedy moje mieszkanie ma mały metraż i jedynie trzy pokoje. Cóż, czego innego spodziewać się po osobie bez szczególnego wykształcenia, które, w przeciwieństwie do magnatów bez studiów, nie jest w stanie zrobić niczego, co prowadzi w stronę rozwoju osobistego. Może kiedyś mi się uda. Byłoby naprawdę świetnie.
Bez słowa wysiada z samochodu i kieruje się w stronę bramy, co obserwuję przez przednią szybę. KIedy jej skrzydła zaczynają się otwierać, powoli wywlekam się z auta. Nie doganiam jej – idę parę metrów z tyłu.
– Po co tutaj jestem? – pytam, gdy docieramy do drzwi.
– Chociaż raz się zamknij.
Przewracam oczami. O Boże, Brianne się zdenerwowała, straszne, jakbym to ja jedyny generował problemy i pakował ją w bagno. No straszne. Chociaż raz się zamknij. Chciałbym ją uświadomić, iż, chociaż o to nie prosiłem, wywiozła mnie gdzieś, gdzie nie powinienem być. Gdzie zwyczajnie nie chcę być. Ale nie mogę, bo zaraz wyśle na mnie tych swoich mafiozo, którzy w jednej chwili strzelą kulką prosto w moją potylicą i tyle będzie z mojego udanego życia. Lepiej być posłusznym, bo kto wie, jakiej egzekucji chce dokonać na mnie Brianne. Swoją drogą, ugh, fajnie, że ratuje mi życie, ale niech nie będzie taka wkurwiająca.
Wchodzimy do środka. Już na wejściu zauważam okropny nieporządek w największym pokoju. Wszędzie walają się jakieś pudła, blaty są dosłownie niezauważalne pod stertą jakichś opakowań, gdzieniegdzie widać rozlane dziwne ciecze, podłoga już na pierwszy rzut oka wygląda tak, jakby miała się dokleić do stopy. Gdyby nie ten fakt, byłoby tu naprawdę przyjemnie. Staram się nie zwracać większej uwagi na to, jak prezentuje się ten pokój, nie mnie to oceniać, każdemu się zdarza. W dalszym ciągu nie wiem, co mam zrobić – przyciskam chusteczkę do rany, choć czuję, jak z każdą sekundą przemaka coraz gorzej. Brianne kiwa głową w stronę kuchni, więc posłusznie kieruję się w jej stronę. Wdrapuję się na jakiś blat, czystszy od pozostałych i czekam sobie, chociaż sam nie wiem, na co konkretnie. Prawdopodobnie na to, jak dziewczyna zjawi się w progu kuchni i wyjaśni, dlaczego mnie tu przywiozła, bo, wyobraźcie sobie, ja nadal nie mam bladego pojęcia. Nie wiem, czy to normalne, czy ja zwyczajnie jestem trochę niepełnosprytny. Jak się spodziewałem – Brianne niebawem dołącza do mnie w pomieszczeniu. W jednej dłoni trzyma apteczkę, idzie w moim kierunku, po czym układa ją obok mnie, rozkłada i studiuje jej zawartość. Trwa to ułamek sekundy, następnie wyjmuje sporych rozmiarów plaster, bandaż, wodę utlenioną, wydaje się, jakieś tabletki i coś jeszcze. Ustawia to w jednym rządku. Czyli chce mnie leczyć? Zająć się moją raną? O cholera, jej dzisiejsza dobroć przekracza wszelkie dopuszczalne normy – byłem święcie przekonany, iż zostawi mnie gdzieś wpół drogi i będę ostatnią rzeczą, o którą byłaby w stanie zadbać. Cały czas mam przedziwne wrażenie, że nie robi tego tak o, z siebie, bo lubi pomagać, bo lubi mnie, nie chce, żebym się wykrwawił, czy coś. Może czuje jakieś zobowiązanie w stosunku do mnie, coś na zasadzie “odwdzięczę się za coś tam, bo tak mówi moje sumienie”. Zeskakuję z blatu, chcąc ułatwić jej sprawę – no, dosięgnęłaby jedynie na palcach. Opieram się plecami o szafeczkę i kulturalnie czekam, stoję w bezruchu. Przemywa ranę wodą, zagryzam wargę. Taki duży facet i boi się wody utlenionej. No kto by pomyślał. Przez cały ten zabieg nie odzywam się ani słowem. Nawet na nią nie patrzę, wzrok mam wbity gdzieś w przeciwległą ścianę, w jakiś punkt na niej.
Wraz z zakończeniem zawiłej procedury zranienie przestaje szczypać, ku mojemu zadowoleniu. Brianne składa pozostałe rzeczy do apteczki.
– Dzięki – rzucam i kieruję się w stronę korytarza.
– Spoko – sarka. – Tylko zamknij za sobą drzwi.
Kiwam ze zrozumieniem głową.
– A, właśnie. – Zatrzymuję się jeszcze na moment. – Który dzisiaj mamy?
– Dwudziesty drugi – mruczy.
– Okej. W takim razie wesołych świąt. – Uśmiecham się sztucznie, jak na tych wszystkich bożonarodzeniowych reklamach. – Wesołych świąt – powtarzam, tym razem faktycznie idąc w stronę drzwi frontowych. Biorę swoje rzeczy i opuszczam budynek.
Złapałem autobus i jadę w stronę centrum. Tak na dobrą sprawę to nawet nie wiem, gdzie dokładnie jedzie, bo nie do końca kojarzę te wszystkie ulice, aleje czy ronda, jedynie pojedyncze nazwy. Moim celem jest mieszkanie, nieotwierane od niemal dwóch tygodni, zapewne kurz zdążył pokryć każdą możliwą powierzchnię – co prawda na sprzątanie przygotowany nie jestem, aczkolwiek mus to mus. Przydałoby się zająć czymś myśli, a wymachiwanie szczotką na prawo i lewo wydaje się idealnym wyjściem. Z głośników sączy się jakaś denna, świąteczna przyśpiewka, widzę, jak niektórzy poruszają w jej rytm kolanem, a ja mam ochotę zmienić stację na cokolwiek innego, byle nie słuchać tego świątecznego chłamu. Nie, zdecydowanie nie czekam na tegoroczne święta. Będą nudne, powtarzalne, zero jakichkolwiek atrakcji, jedna wielka monotonia, coś, co przeraża swoją… prostotą? Rzecz jasna, w tym negatywnym sensie. A co stało się w święta dwa lata wstecz? To żadna rocznica, nie ma się z czego cieszyć, ale, tak, właśnie tak, stało się t o, t o c o ś, co zabrało Raven. Co prawda dziewięć miesięcy później na świat przyszli Raven z Isaiah, jednak to wciąż coś, czego będę żałował do końca życia – można powiedzieć, iż w pewien sposób przyczyniłem się do śmierci drugiej osoby. To zapewne brzmi strasznie idiotycznie, w końcu komplikacje przy porodzie się zdarzają, ale, cholera, gdybyśmy się wtedy nie upili, Raven by żyła, zapewne ciągle mieszkalibyśmy razem i, kto wie, może świętowali tegoroczne Boże Narodzenie razem, jak przystało. Może bylibyśmy parą, kto to, do cholery jasnej, wie, to w końcu półtora roku od jej śmierci! Bywają chwile, gdzie godzę się z losem bez większej walki, ale czasami przychodzą gorsze momenty. Takie, jak ten. Nie jestem w stanie oswoić się z tą myślą. Znowu. Po raz kolejny przeżywam to samo. Chociaż wiem, że to prędzej czy później minie, moje samopoczucie na te parę godzin pójdzie zdecydowanie w dół.
Autobus zatrzymuje się na Granite Passage, skąd niedaleko do mojego mieszkania. Szybkim krokiem kieruję się w jego stronę. Kiedy mrugam, sklejają mi się powieki, w dodatku pociągam nosem – mam nadzieję, że to nie są objawy choroby.
Dopiero parę prób wsunięcia kluczyka w zamek drzwi skutkują. Napieram na klamkę, która często zawodzi, i, barkiem popychając drzwi, dostaję się do mieszkania. Nareszcie. Uderza we mnie przedziwne, bliżej nieokreślone uczucie, jakby mieszkanie było mi poniekąd obce. Kwestia przyzwyczajenia. Machinalnie zakluczam je i udaję się do swojej sypialni, kompletnie nieprzytomny.
Następnego ranka, zaraz po odłazienkowaniu się, wychodzę z domu. Po drodze na autobus wchodzę do jakiegoś spożywczaka, żeby kupić sobie odgrzewanego hot-dogs i napój gazowany. Na busa, o dziwo, wcale się nie spóźniam.
Wysiadam na przystanku nieopodal bloku Carey’a i Lane. Do ich bloku docieram bardzo szybko, czego zasługą jest przede wszystkim dokuczliwy mróz – dłużej na dworze nie wytrzymam. Wybieram numer ich mieszkania, już po paru sekundach po drugiej stronie domofonu rozlega się damski głos należący do nikogo innego, jak nie do Lane.
– Halo?
Uśmiecham się pod nosem.
– Wpuścisz mnie? – pytam przekornie.
Nie mówi już nic, słyszę tylko, brzęczenie tego przedziwnego głośniczka, który oznajmia, iż blokada drzwi prowadzących na klatkę zwolniła się. Wślizguję się do środka, otrzepuję buty ze śniegu i, skacząc po trzy schodki na raz, wspinam się na trzecie piętro. Drogę znam na pamięć, więc nawet teraz, kiedy jestem wybitnie rozkojarzony, bez większego kłopotu trafiam pod odpowiedni numer. Pukam. Drzwi otwierają się od razu, jakby cała czwórka na mnie czekała tuż przy progu, odkąd zadzwoniłem do drzwi na parterze.
Carey uśmiecha się słabo, zza jego ramienia wyskakuje szatynka.
– Odechciało mi się dziecka. – Wzdycha mężczyzna, kładąc swoją dłoń na moim ramieniu.
Lane uderza go z otwartej ręki w kark.
– Zbyt dużo gadasz, zmieni ci się – zapewnia beztrosko. – Dzieci…
Tak a propos dzieci, kiedy tylko para odwróciła od nich uwagę, bliźniaki zdecydowały się na interwencję. Ciekawsko zaglądają przez ścianę w stronę drzwi, jakby niepewnie. No, przynajmniej do chwili, kiedy Raven nie wykrzykuje tata! i biegnie w moją stronę, ciągnąc brata za nadgarstek. Oboje rozkładają szeroko ramiona. Udaje mi się przykucnąć, więc, zamiast do nogi, przyczepiają się do mojej szyi. Otaczam ich ramieniem i przysuwam do siebie jeszcze bardziej – Raven przestępuje z nogi na nogę, a Isaiah opiera się o moje udo, odrzucając głowę do tyłu. Przenoszę spojrzenie na Carey’a.
– Że tobie chce się nimi zajmować – szepcze, korzystając z nieobecności małżonki. – Dobrze, że już wróciłeś.
– Bo tęskniłeś?
– Nie miałem z kim pić. – Puszcza mi oczko. Parskam głośno.
Udaje mi się podnieść dzieciaki. Wchodzę do korytarzyka w mieszkaniu, stopą domykam drzwi. Za przyjacielem idę do pokoju dziennego, gdzie na kanapę odstawiam bliźnięta. Skaczą po niej, najwyraźniej domagając się jakiejś zabawy. Moje umiejętności rodzicielskie w tej chwili zanikają, bo jedyne, na co mam ochotę, to kolejna dawka snu, a równocześnie nie chcę obciążać przyjaciół kolejnymi godzinami spędzonymi z krzykaczami. Siadam na sofie, naprzeciwko Carey’a.
– Opowiadaj, stary.
Śmieję się cicho.
– Nic ciekawego, serio.
– Czyli się nie opłacało?
– Nie no, opłacało. – Uśmiecham się delikatnie na myśl o poprzednich dniach. – Było naprawdę miło.
Miło to za dużo powiedziane.
– Miło? – Unosi brwi. – Miło?!
– Co innego mam ci powiedzieć, było miło, hej – parskam.
– A ta laska?
– Co z nią?
– Była znośna?
Bez przerwy się szczerzę, serio. Nie wiem dlaczego, ale wspomnienia z podróży tak dziwnie na mnie działają, chociaż jeszcze tak niedawno powtarzałem i usilnie wbijałem sobie do głowy, iż te dni nie miały dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, a sama Brianne jest mi tak samo obca, jak przedtem, kiedy znaliśmy się wyłącznie z lodowiska. To po prostu wygodniejsza wersja.
– Tak i nie – mówię szczerze. – Czasami się kłóciliśmy, w pewnej chwili non-stop, ale bywały momenty, gdzie było naprawdę sympatycznie. Uczyłem ją jazdy na nartach, ale potem na mnie nakrzyczała, bo ponoć jestem złym nauczycielem. Rozumiesz? Złym nauczycielem! A kto niby nauczył bliźnięta informować o swoich potrzebach? Masakra.
– To fakt, bardzo dobitnie to zaznaczały. – Kiwa głową. – No dobra, dawaj, opowiedz coś o niej.
– Co takiego, Carey? Ta historia naprawdę nie jest długa.
– No, czy, no wiesz. – Złącza ze sobą dwie dłonie, w dziwnym geście, który podłapuję od razu.
– Nie. Nawet nie mamy kontaktu.
Otwiera szeroko usta.
– Przecież dzisiaj wróciłeś…
– Tak, ale to chyba tyle z naszej znajomości. Trochę się pożarliśmy, powiedziałem za dużo, chyba się obraziła, sam wiesz. – Wzruszam ramionami. – Mam bandaż, tak jakby uratowała mi życie i to w sumie tyle, serio. Nie ma czego żałować, oboje będziemy żyć swoim życiem, po sobie płakać nie zamierzamy.
– Powiedz mi, stary, czy ją lizałeś.
– Całowałeś! – krzyczy z kuchni Lane. – Mówi się całowałeś, ancymonie!
Isaiah i Raven bawią się na podłodze i, o dziwo, są cicho. Jeżeli to oznaka czasu na drzemkę, chwała niebiosom, utniemy ją sobie razem, ja, bez obaw, iż rozwalą mi dom i oni, bez strachu, że nie będą miały się z kim bawić.
– Nic mi nie mów. – Macham ręką. – Wyszła z hukiem, no wiesz, jak to urażona laska, spakowała swoje torby, wyszła na ten pieprzony mróz. I co? I chce iść! Serio, był już późny wieczór, a ona stwierdziła, że to najlepszy czas na odejście. Właściwie to się z tym pogodziłem, bo miałem dość jej zachowania, ale, sam wiesz, jak się coś kończy, trzeba zrobić to tak… ładnie. No i ją pocałowałem, prawdę mówiąc, bywało lepiej, ale to pewnie dlatego, że trwał w cholerę krótko i, no, był elementem zaskoczenia.
Rozchyla usta jeszcze szerzej. Do pokoju wchodzi Lane.
– Jesteś strasznie seksistowski. Te twoje teksty: jak to urażona laska i tak dalej? – Patrzy na mnie spod zmrużonych oczu.
– Nie jestem seksistowski, Lane, tylko zmęczony podróżą. Poza tym, wciąż jestem tak troszeczkę zły na Brianne, że to wszystko się tak potoczyło, ale to była nasza wina, nie tylko jej. Bywa.
– A poza tą lask… – zerka z ukosa na małżonkę – ...dziewczyną, działo się coś ciekawego?
Potwierdzam.
Działo się, działo. Pomimo tego, iż cała nasza podróż trwała tak krótko, z czystym sumieniem powiem, iż działo. Nie jestem w stanie wymienić tego na palcach.
– Było parę zabawnych sytuacji. Albo mniej. Parę razy ktoś chciał nas zabić, spotkaliśmy psychopatę, miałem jakiś pojebany sen, jakiś gang mścił się na Brianne, mówię ci, Carey, chora sprawa. – Przykładam dłoń do czoła.
– Jak w filmach!
– O tym samym pomyślałem! – wykrzykuję, wskazując na niego palcem. – Serio, cały czas.
– Kawy, Cameron? – pyta Lane. – Nie, przepraszam, ty nie lubisz.
– Macie miętę? – odkrzykuję. Słyszę głośne pomrukiwanie. – W takim razie miętę. Właśnie. – Zwracam się do Cara. – Jak tam dzieciaki? Było aż tak źle?
Kiwa głową.
– Oczarowały Lane, ale dla mnie są za głośne. Krzyczą, skaczą, ciągle chcą uwagi, w ogóle, ciężkie to rodzicielstwo. A co dopiero dwójki! Raven czasami była nieznośna, myślałem, że wyrzucę… dobra, sorry, nie przy dzieciach. Isaiah jest grzeczniejszy, ale to cały czas dziecko. Tak bardzo cieszę się, że wróciłeś. Masz już jakieś plany na święta?
Tym razem to ja zaprzeczam.
– Absolutnie żadnych. Muszę kupić im jakieś prezenty, wigilię zjemy u nas, potem pójdą spać, ja prędzej czy później też. Co innego można robić z dziećmi?
– Wpadnij do nas – rzuca.
– W wigilię?
– A czemu nie?
– To dość… osobiste święto. Każdy spędza je z rodziną. – Wzruszam ramionami. – Nie sądzę, żeby…
– Spójrzmy prawdzie w oczy, Cam. Z wami spędzamy najwięcej czasu. Do moich rodziców jedziemy w któryś tam dzień świąt, rodzice Lane nie żyją, a jej brat przyjedzie jeszcze kiedyś tam indziej. My sami, wy sami, a skoro święta, połączmy się!
To brzmi trochę śmiesznie, ale niegłupio. Zgadzam się więc na jego warunki. Umawiamy się na szesnastą trzydzieści w moim mieszkaniu.
W dalszym ciągu mamy dwudziesty trzeci grudnia. Za moją małą prośbą, bliźnięta zostały u Carey’a jeszcze na dwie godziny, żebym ja, bez większych utrudnień, mógł zrobić jakieś zakupy spożywcze oraz, rzecz jasna, kupić im jakieś prezenty-niespodzianki. W przeddzień świąt miasto paraliżuje niezliczona ilość korków, tak, iż nawet komunikacja miejska zawodzi, na czele ze spóźnionym metrem, o tramwajach nie wspominając. Idę więc na pieszo, z racji, iż do najbliższej galerii z mieszkania przyjaciół daleko nie jest. Mam zdecydowanie więcej funduszy, toteż, zamiast na obsesyjnym oszczędzaniu, mogę skupić się na przyjemnościach związanych z zakupami. Co prawda nie jest to mój ulubiony sport, co raczej nie dziwi, jednak w pewnym sensie lubię kupować jedzenie, żeby później przygotować jakieś fajne dania. W tę wigilię muszę szczególnie zabłysnąć, z uwagi na to, iż będę miał gości, i to nie byle jakich. Co jeszcze lepsze, zaprosiłem również Mackynzie z mężem i dzieciakami oraz Jane, która pierwotnie miała spędzać ten wieczór w samotności. W ten oto sposób w moim niewielkim mieszkaniu nagromadzi się siedem osób, do tego nasza trójka – dziesięć. Plusem tej sytuacji jest to, iż Raven i Isaiah będą miały Ethana i Benjamina do zabawy, więc przez przynajmniej pierwsze dwie godziny panować będzie względny spokój. Pozostaje kwestia jedzenia. Z racji, iż jest to Wigilia, pożądane jest, no, przynajmniej osiem dań, dwanaście to już bomba. W moim domu rodzinnym zawsze było ich od groma, z piętnaście nawet, ale to zasługa tego, iż rodzina niespecjalnie przykładała się do tych narzuconych zasad bożonarodzeniowych. Zresztą, pamiętam, że każde święta były tak sztuczne i na pokaz. Muszę zrobić rybę – to po pierwsze. Żywej ryby, rzecz jasna, nie kupię, to byłoby okropne z mojej strony, jestem więc zdany na pokrojone kawałki zza szyby zamrażalnika. Wybieram parę najładniejszych sztuk, dwa filety i kilka kawałków z ościami. Kolejnym daniem będzie ryż, ale znajduje się on na drugim końcu sklepu, więc odkładam to na później, w nadziei, że nie zapomnę. Co dalej? Pierogi! Pierogi z kapustą i z grzybami! Skoro pierogi, to i krokiety, to i paszteciki – jest już pięć, czyli nieco więcej, niż połowa. Zbieram wszystkie potrzebne składniki, których potrzebną ilość, będąc szczerym, obliczam jedynie na oko. Nie chodzi o to, iż może zostać za dużo – boję się, iż zamiast piętnastu krokietów wyszłoby siedem, a wtedy powstałby problem, bo sam Carey zjadłby ze trzy. Do menu dochodzi barszcz czerwony z uszkami (nie, nie robię ich sam, kupię), kapusta z grochem (kto to w ogóle je? (poza Carrym)), ciasto, które, mam nadzieję, uda mi się upiec, a także śledzie w śmietanie. Do tego dochodzi ubieranie przeklętej choinki, której wciąż nie kupiłem. Powtórzę – wigilia jest jutro, a ja, będąc w markecie o godzinie dziesiątej, mam zaledwie trzydzieści godzin na przyrządzenie tych wszystkich dań, uprzątnięcie i udekorowanie mieszkania oraz ubranie drzewka. Przecież ja nie dam rady, nie ma szans..
Z dwiema ogromnymi, materiałowymi torbami kuśtykam przez rynek główny, na którym rozłożyli się sprzedawcy żywych choinek. Ozdoby mamy, całkiem sporo, więc jedynie drzewka nam brakuje. Wszystkie wyglądają olśniewająco, ceny zapewne też, ale raz w roku mogę sobie na to pozwolić, no, w dodatku będzie trzeba patrzeć na nią przez parę tygodni, więc, siłą rzeczy, musi być znośna. I duża. Serio. Chcę wielką choinkę. Taką, żeby się zmieściła w małym mieszkaniu, ale niech będzie duża, tylko na tym mi zależy. No dobra, jeszcze na tym, żeby była gęsta. To moja wymarzona choinka.
– W czym panu pomóc? – Zza drzewka wyłania się sprzedawca.
– Chcę kupić drzewko choinkowe – odpieram niezbyt bystro.
– Wysoką? Niską?
– Średnią, musi zmieścić się do mieszkania.
Pokazuje mi różnego rodzaju drzewa, gęste bardziej lub mniej. Moją uwagę przykuwa jedna z nich – gęsta, w dobrej cenie. Co prawda nie mam wolnej ręki i nie wiem, jak ją przetransportuję do mieszkania (w zębach?), ale nie jestem w stanie przejść obok obojętnie. Płacę za nią sto dwadzieścia avary (zabolało). Minusem żywej choinki jest fakt, że skubana będzie sypać się niemiłosiernie i kłuje jeszcze bardziej, niż sztuczna, co nie spodoba się dzieciakom. Ale co z tego, jest przepiękna. Dobrze, że kupiłem nowe lampki, i to tak dużą paczkę. Co okazuje się wręcz zbawieniem? Sprzedają i wypożyczają tu wózeczki do przewożenia drzewek! Kupuję jeden, ponieważ jego koszt nie jest specjalnie wysoki. Razem z sprzedawcą pakujemy zakup na ten właśnie wózek, do tego układam na nim torbę z zakupami. Z całym tym bagażem udaję się na przystanek, skąd za piętnaście minut powinien wyjechać autobus.
Przysięgam, Carey to najcudowniejsza osoba na świecie. Lane tym bardziej. Dzięki nim przez cały jutrzejszy dzień będę mógł zajmować się świątecznym chłamem, ponieważ już z rana jedno z nich przyjedzie po bliźnięta, żeby zabrać je do siebie i przywieźć o wpół do piątej, kiedy to rozpoczniemy wspólną kolację. Na dzisiaj je odbieram, ponieważ chcę, żebyśmy spróbowali wspólnie ubrać choinkę, chociaż, fakt, przy półtorarocznych dzieciakach może być to trochę skomplikowane. Na szczęście mamy plastikowe bombki.
Raven wbiega do salonu i rzuca się na sofę, Isaiah wolnym krokiem idzie w stronę fotela, żeby wgramolić się na niego i zapewne uciąć szybką drzemkę, bo, jak widze, jest troszeczkę zmęczony. Żadne z nich nie zauważa podłużnego kształtu pod ścianą, nie pyta co to?, po prostu robią to, co zwykli robić każdego dnia. Jest godzina trzynasta, nawet nieco po trzynastej. Z tego, co mi wiadomo, nie jedli nic od rana, więc od razu zabieram się za przygotowanie jakiegoś obiadu, niespecjalnie skomplikowanego, bo większość składników czeka na jutro. Zresztą, nie podam im przecież pizzy, muszę być bardziej… delikatny. Ziemniaki.
Drzewko choinkowe rozkładam gdzieś koło szesnastej, kiedy za oknem jest już w miarę ciemno. Dzieci przyglądają się mu z zachwytem, chociaż wciąż go nie przystroiliśmy. Na pierwszy ogień idą lampki, srebrno-białe światełka rozkładam równomiernie, starając się wystrzegać dziur między gałęziami. Bombki, które na co dzień stoją w nieużywanym pokoju, podają mi bliźniaki. Raven biega po pokoju z łańcuchem na szyi, Isaiah, mówiąc coś do samego siebie, bawi się drewnianym dziadkiem do orzechów i bombką w kształcie bałwanka. Czuję święta jak nigdy. Nie spodziewałem się, iż obecność moich dzieci będzie sprawiała mi tak wielką radość. I pomyśleć, że to są już drugie wspólne święta. Padają o dwudziestej. W ciągu dnia syn spał jedynie godzinę, a jego siostra non-stop coś robiła, podobnie zresztą do mnie.
Budzę się o siódmej czterdzieści trzy. Nie chcę wstawać, ponieważ doskonale wiem, co mnie czeka. Nie przygotowałem większości potraw. Nie sprzątnąłem mieszkania na błysk. Nie rozwiesiłem łańcuchów, nie poustawiałem stroików. Można powiedzieć, cały czas jestem w dupie. Podnoszę się z łóżka, kiedy uświadamiam sobie, iż do szesnastej trzydzieści pozostało zaledwie dziewięć godzin. Dziewięć godzin na ulepienie pierogów, zrobienie krokietów, ugotowanie ryżu i zrobienie pozostałych dań, z którymi jestem daleko, daleko w tyle. W dodatku mam jedynie cztery palniki i jeden piekarnik. I parę blatów. Lane przyjeżdża po dzieci o ósmej dwanaście, rzucamy tylko krótkim “cześć”, posyłamy parę uśmiechów i kończymy całą rozmowę. Od razu gnam do kuchni, zasyfionej, ale pachnącej kuchni.
Zasuwam ścierką po stolikach, mycie okien odpuszczam. Odkurzanie przekładam na później, na sam koniec. Większość dań jest już gotowa, krokiety czekają na podsmażenie, paszteciki na odgrzanie, ryż na ugotowanie, kapusta stoi w lodówce, ciasto także. Dochodzi piętnasta, więc mój czas jest coraz to bardziej ograniczony. Ale, nieskromnie mówiąc, udało mi się wszystko ogarnąć, i to nie byle jak, w nie byle jakim czasie.
I… mamy święta. To, co powiem, będzie brzmiało źle, tak przynajmniej myślę. Pomimo tej komercyjnej otoczki, pomimo konkretnych planów na dzisiejszy wieczór, moją głowę zaprząta ktoś jeszcze. Zastanawia mnie, jak spędzi Wigilię, czy w ogóle ją obchodzi. Mam nieodparte wrażenie, że nie. Jej dom nie wyglądał tak, jakby się do czegoś szykował, z tego, co mi wiadomo, nie ma najlepszych relacji z mamą, więc takie udawane świętowanie byłoby bezsensowne. W takim wypadku, nawet, jeśli się mylę, może powinien być troszeczkę milszy niż zazwyczaj?
Wysiadam niedaleko jej ulicy. Mój gest nie będzie specjalnie oryginalny, Brianne może odebrać to trochę inaczej, niż powinna, ale, kiedy tak na to patrzę, nie mam nic do stracenia. Przynajmniej tak mi się wydaje. Z dłoni ściskam uszy plastikowej reklamówki, która zaparowała od ciepłego jedzenia w styropianowym pudełku. Nakładłem tam wszystkiego po trochu. Dzwonię dzwonkiem przy potężnej bramie, uprzednio stawiając paczkę na murku, po czym odchodzę, niespecjalnie chętny na konfrontację z Brianne.
+80PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz