Staram się jak najszybciej wyjść z galerii handlowej, żeby ludzie dookoła przestali namiętnie przysłuchiwać się naszej kłótni, robić skrzywione miny i odwracać się przez ramię w reakcji na oskarżycielskie słowa mojej przyjaciółki, które są jednak kierowane do mnie, nie do pewnych randomowych przechodniów. Co takie cudowne i niebywałe, że nagle każdego dookoła interesuje nasze życie.
Ale ta skomplikowana sytuacja zaraz się skończy, wraz z imprezą, którą zapamięta każdy. Nie bez właśnie takich oczekiwań starałam się o najmniejszy szczegół, o najdokładniejsze złożenie zamówień, dobór smaków i dekoracji, żeby nikt się tym nie zachwycił — a najbardziej zadowolona ma być Izzy. Co prawda wszystko było współpracą z Nate'm. Ale najzwyczajniej w świecie denerwuje mnie już fakt, że przez Mortensen wszystko kręci się dookoła niego, bo nie może ona odsunąć swoich domysłów na całkiem daleki plan. Jak to wszystko się skończy, przysięgam, że przyjeżdżam na cholernie długi urlop od tej wesołej rodzinki.
— Nie, nie mam siostry — utwierdzam ją w przekonaniu, przerzucając torbę z sukienką w drugą dłoń.
— Dzięki Bogu.
— Właściwie możesz dziękować moim rodzicom.
Rodzicom. Właściwie to którym?
Wzdycham ciężko i zatrzymuję się z Izzy na przystanku autobusowym. Autobus, który ma zabrać nas pod sam apartamentowiec.
— Jeszcze ich nie poznałam — mruży oczy, zerkając na mnie kątem oka. Nie muszę nawet kierować twarzy w jej stronę, by wiedzieć, że mnie obserwuje.
— Ja twoich też nie. — odbijam piłeczkę. — Nie, dobra, tylko twoją mamę. Ale mnie właściwie w środku studiów naprawdę ciężko wsiąść w busa i pojechać nawet w odwiedziny — mamroczę.
— Ty musisz czekać do świąt — kiwa głową, przyznając mi rację. — Za to chaos w moim domu na święta będzie jeszcze większy niż normalnie.
Prycham rozbawiona.
— Uważam to za pozytyw.
— Jasne... spróbuj wytrzymać tam więcej niż godzinę, to wręczę ci order.
— Lubię wyzwania. Ale nikt mnie do ciebie nie zapraszał — odzywam się z uniesioną brwią. Może i żartuję, ale dobrze wiem, że Izzy będzie mieć na myśli Nathaniela i mój rzekomy związek z nim. Nat nie zaprosił mnie do siebie? Zgroza!
— Nat też tego nie zrobił? — Bingo. — Czyli nie jest tak poważnie, jak myślałam?
— Może tak, może nie. — Unoszę wzrok w górę i wodzę nim od prawej do lewej. To wkurza Mortensen, która powarkuje pod nosem.
— Nie lubię cię. I jak ja mam ci teraz ufać? — burknęła.
— Zmienisz zdanie. — Puszczam jej oczko.
Wreszcie wsiadamy do autobusu.
***
Czas ucieka jak przez palce. Niemal umyka mi fakt, że nadszedł właśnie ten dzień. Wstaję z głębokiej drzemki z lekkim opóźnieniem, jednak na szczęście to Nathaniel zajmuje się dziś częścią organizacyjną — moja robota zostaje taka, że mam ściągnąć Izzy do lokalu w odpowiednim momencie. Stres zżera mnie niesamowicie. Od rana czuję wydrążoną, ściskającą się w żołądku dziurę, nie wiedząc nawet, czy to trema czy najzwyklejszy głód, bo ani nie zjadłam śniadania, ani obiadu.
Zanim wychodzę wymalowana z łazienki, dostaję SMS od Nathaniela. Na treść serce zaczyna mi bić ze dwa razy szybciej. Boże, Candice Snow, przestań się stresować. Masz to pod kontrolą. Jesteś profesjonalistką. Zawsze.
N: Przyprowadź ją o wpół piątej. Wszystko jest prawie gotowe.
Próbuję przejść w tak zwany stan gotowości. Dmucham cicho pod nosem, żeby pozbyć się stresu i nieco ochłonąć. Po niespełna dwóch kwadransach sama jestem gotowa — sukienka, którą kupiłam z Izzy, leży na mnie jak ulał. Wychodząc z łazienki w takiej odsłonie chyba nieco konsternuję Izzy, która paraduje w kapciach i zwykłych, codziennych ubraniach. Grunt, że się pomalowała, jednak moje czujne, sokole oko szybko doszło do wniosku, że potrzeba jeszcze czegoś by dopełnić urodzinową stylizację.
Swoją drogą cały dzień udawałam, że wcale nie wiem, że są urodziny mojej przyjaciółki. Nic. Kompletnie tak, jakby ten dzień niczym się nie różnił od pozostałych.
— Mortensen, czas wstawać. — Chwytam się pod boki. Dziewczyna ze zdziwieniem mierzy mnie wzrokiem, chyba nie rozumiejąc celu mojego outfitu.
— Ale po co?
— Na drinka. Nie wiesz, jaki mamy dzień?
— ...Wiem? — odpowiada mi niepewnie, jednak pociesza mnie cień uśmiechu na jej ustach.
— Gratulacje. Więc wbijaj w kieckę, którą kupiłyśmy, podkreśl... nieco lepiej makijaż, żeby wyglądać jak gwiazda, i ruszamy.
— Czy ty sugerujesz, że nie wyglądam jak gwiazda? — rzuca mi spojrzenie typu masz szansę właśnie zmienić to, co powiedziałaś i kładzie dłonie na biodrach.
Składam ręce jak do modlitwy, staję na palcach, potem piętach, właściwie kołyszę się, i uśmiecham szerzej niż spodziewałam.
— Skądże. W każdym razie rób, co mówię. Tak, ja wiem, że mi nie ufasz, ale zrób to.
Mruży oczy tak, że jestem pewna, że widzi tylko swoje gęste rzęsy, aż wreszcie odpuszcza i rusza, by zrobić to, co jej każę. Oddycham wówczas z większym spokojem. Mija trochę więcej niż pół godziny, i moja przyjaciółka wychodzi z pokoju jak — nie hamując nawet tego stwierdzenia — milion avarów. Lustruję ją spojrzeniem tak długo i z tak szerokim uśmiechem, że Izzy zaczyna machać mi przed oczami.
— No, no, Isabelle Mortensen, wyglądasz przecudownie. — Udaję, że się wzruszam. — Oceniam, że możemy ruszać.
— Naprawdę miałam tak wystroić się na drinka?
— Tak? — Marszczę brwi. — Ach, zapomniałabym. Załóż szpilki.
Ja zakładam nieco niższe buty, bo wiem, że na miejscu czeka mnie parę rzeczy do ogarnięcia, a w szpilkach po prostu moje nogi poniosą klęskę. Mortensen podejrzewa chyba coraz więcej, ale najpewniej nie chce nawet drążyć tematu czy się ze mną kłócić.
Kiedy idziemy chodnikiem wzdłuż jednej ze ściany apartamentowca, tylko ja wiem, że „niespodziewany” przyjazd mamy Izzy jest tak naprawdę bardzo spodziewany — przecież nie jechałybyśmy marną komunikacją miejską na urodziny, jeszcze w tak przepięknych kieckach. Wracając. Pierwsza część imprezy ma być głównie dla rodziny mojej przyjaciółki, a dopiero potem zacznie się prawdziwa impreza, kiedy lokal opanują wszyscy bliżsi przyjaciele i znajomi, których udało się ściągnąć.
Wreszcie zauważam samochód pani Lilianne Mortensen. Izzy dziwi się i krzywi tak, jakby co najmniej zobaczyła swoje dawne zadanie maturalne z matematyki.
— Cześć dziewczyny, gdzie się wybieracie tak wystrojone? — Kobieta rzuca nam ciepły uśmiech, kiedy tylko szyba samochodu osunęła się do końca.
— Wie pani, weekend, te sprawy — mówię, specjalnie omijając okazję naszego wyjścia. — Chciałyśmy szybko dostać się na jakiegoś dobrego drinka.
— Mamo, ale co ty tu robisz? — wtrąca się Mortensen, ale Lilianne skutecznie ją ignoruje, co tylko podsyca skrępowanie dziewczyny.
— Ach, pojedźcie ze mną. Chyba zbiera się na deszcz, więc nie ryzykujcie, że te piękne sukienki się ubrudzą. — Puszcza nam oczko.
Mamy bezchmurne niebo.
— Jasne! — Szybko się zgadzam i wsiadam na tyły auta.
— Chyba czegoś nie rozumiem — mamrocze Izzy przed wejściem do pojazdu. Uwielbiam tę konsternację uwięzioną na jej twarzy. Prawie zapominam przez to o tremie. Tremie albo głodzie. Nie wiem.
Pani Mortensen wygląda niesamowicie w swojej błękitnej, skromnej, ale ładnej sukience. Makijaż pierwsza klasa — nawet tylko przez to ktoś mógłby pójść o zakład, że kobieta wybiera się na jakieś uroczyste wydarzenie.
— Czego nie rozumiesz? — Unoszę brew w górę i opieram się łokciem o przedni fotel, na którym siedzi moja przyjaciółka.
— Nie wiem — mówi krótko. — Obie jesteście... dziwne. Tak, dziwne to dobre określenie.
— Przesadzasz. — Nie hamuję uśmiechu cisnącego się na usta.
Tak blisko. Tak bardzo blisko!
Ściskanie żołądka nasila mi się o stokroć. Oddycham głośniej, nie chcąc już nawet otwierać torebki i patrzeć w telefon, chcąc się upewnić, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Bo jest.
Musi być.
Dojeżdżamy pod sam lokal. Izzy już wie, że nie jedziemy na żadnego drinka. Łapię dziewczynę za dłoń i wyprowadzam ją z auta, zaraz po tym, jak sama wysiadam. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa... jeden. Otwieram szeroko drzwi i widzę rozstawioną na całym parkiecie rodzinę Mortensen ze znajomymi i bliskimi.
— Wszystkiego najlepszego, kochana paskudo! — Klaszczę w dłonie, za czym idzie cała reszta, która również wiwatuje z tej okazji i zaczyna tradycyjne, głośne sto lat. Uśmiech sam przykleja mi się na twarz, kiedy widzę, jak moja przyjaciółka porzuca już wszelkie wątpliwości i całkiem oddaje się totalnemu zdziwieniu. Obejmuję ją jednym ramieniem i przyciągam do siebie, żeby wyrwać ją z szoku i ruszyć naprzód do rodziny, która tak chce ją wyściskać. Hej — to w końcu jej i tylko jej dzień, który wprawdzie szykowałam z Nathanielem dobry kawał czasu.
Niemal zapominam o prezencie schowanym na zapleczu, czyli o srebrnym naszyjniku z prawdziwym kryształem i kolczykach, które w zestawie kosztowały zbyt dużo, by teraz policzyć, jednak wiem, że Mortensen zachwycała się tym w sklepie do tego stopnia, że nie mogłam tego zignorować.
Co za ulga, że to już po całej tajemnicy.
Izzy?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz