– Dzień dobry, panie Richardson – odpowiadam smętnie, nie mogąc wyzbyć się przedziwnego uczucia. – Obaj wiemy, po co pan dzwoni, więc, mam propozycję, niech zacznie pan od sedna sprawy.
Śmieje się perliście, dokładnie tak, jak śmieją się bogaci magnaci ze szklaneczką tequilą w dłoni i kijem od golfa w drugiej. Nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie tak wyglądał Robert Richardson.
– Chciałbym poznać moje wnuki. – Spinam się na te słowa. – Jesteś młodym, samotnym ojcem, Cameronie. Nie musisz się spieszyć, możemy zaaranżować spotkanie dzisiaj, jutro, za tydzień albo nawet za miesiąc, dopóki starczy mi życia. – Swoją drogą, jestem pewien, że ma to zapisane na jakiejś karteczce, która teraz nakleił na blat biurka i czyta, starając się zachować pełen aktorski profesjonalizm. – Powiedz mi tylko, kiedy będziecie wolni, a ja zajmę się całą resztą.
A ja zajmę się całą resztą? Tak, z pewnością jest w cholerę bogaty i zabierze nas w miejsce, które wręcz oczaruje bliźnięta. Podbije ich serce, ja zostanę zepchnięty na bok i zamiast tato, zabierz nas od Lane będzie Lane, zawieź nas do dziadka. To bardziej niż pewne.
– Właściwie, mamy czas dzisiaj. – Kątem oka zerkam na Brianne, która uśmiecha się kojąco, trzymając za mnie kciuki.
Nie wiem, czy bliźnięta są gotowe na tak bliską konfrontację ze swoim dziadkiem. Pomimo tego, iż mają zaledwie dwa lata, nie są głupie, zauważają tę subtelną różnicę między rodziną naszą a Mackynzie czy chociażby Carey’a. Zamiast mamy dostać jej ojca? Będą pytały, zarówno mnie, jak i jego, będą doszukiwać się odpowiedzi, dlaczego mamy nie ma, dlaczego ten pan mówi do nich słoneczko, dlaczego, skoro jest dziadek, nie ma babci? Mężczyzna wspominał coś na temat matki Raven, ale, wydawało mi się, używał czasu przeszłego. Nie żyje, nie mają kontaktu? Nie wiem i, prawdę mówiąc, nie wiem, czy chcę się dowiedzieć. Mam wystarczająco wielki mętlik w głowie, potrzebuję odpoczynku, kogoś, komu będę mógł się wygadać, kto mnie, kurwa, przytuli, jakkolwiek nędznie to nie brzmi. Desperacko szukam swojej rodziny.
– O piętnastej wyślę adres i godzinę spotkania. Do usłyszenia! – Na sto procent się uśmiecha, to słychać.
Odsuwam telefon od ucha, odkładam go na stolik i z posępną miną patrzę przed siebie.
– Nie jestem w stanie się przemóc – mruczę.
Chciałbym opowiedzieć o tym Brianne, o moich wątpliwościach, o relacji między mną a moimi dziećmi, o chwilach zawahania, tak trudnej decyzji. Równocześnie nie wiem, jak by zareagowała, zważywszy na to, iż jej dzieciństwo wyraźnie odbiegało od sytuacji Raven i Isaiah. Nie potrafię przewidzieć, czy zrozumiałaby to, dlaczego myślę w ten, a nie inny sposób i, nawet jeśli, czy byłaby w stanie rozwiać moje wątpliwości. Nie chcę zadręczać jej swoimi problemami, będę cholernie nachalny, ponieważ to ja, właśnie ja, nieustannie mówię o sobie, siłą wciągam ją w swoje życie.
– Przecież nie musisz się na to zgadzać. – Opiera się biodrem o mebel. – Z resztą, co w tym złego, że raz je zobaczy i porozmawiacie? Myślałam, że to właśnie rozmową rozwiązuje się takie sprawy.
No, nie rozumie.
– A co, jeśli ma jacht? A na jachcie plac zabaw tysiąc razy większy od tego tutaj? Dzieci się w nim zakochają, stanie się dla nich drugim ojcem, ja natomiast pójdę w odstawkę. Jeżeli nie ma jachtu, w pewien sposób wprowadzę go do naszego życia, dotąd trzyosobowej rodziny. To zawsze kończy się źle. – Przecieram twarz dłonią.
– O czym ty gadasz? – prycham. – Sądzisz, że t w o j e dzieci polecą do jakiegoś dziada, bo ten ma plac zabaw? No, już, Cameron, bierz się w garść. To, powiedziałabym, że normalna sytuacja, nawet jeśli może wydawać się podejrzana. Twoim zadaniem jest określenie jego prawdomówności.
– Chyba mnie nie zabije. – Wzruszam ramionami. – Napiszę ci później, co z tego wynikło, sam jestem ciekawy.
Zaciskam usta i wykrzywiam je w delikatnym, nieszczerym uśmiechu, który miał mnie uspokoić. Nie uspokoił. Zamiast tego, patrzę na biegnącą w naszą stronę Rav, zapewne po picie. Staje przed stolikiem, porywa herbatnika kupionego przy kasie i gna dalej, pomimo mojego krzyku oraz wyraźnego zakazu dotyczącego jedzenia w strefie nieprzeznaczonej (nasza jest, rzecz jasna, przeznaczona).
– Wspominałaś coś o teatrze, wróciłaś do dawnych zainteresowań? – zagajam.
– Nawet od nich nie odeszłam. To znaczy, przygotowywali sztukę, kiedy mnie nie było i nie chciałam wparować w środku jej przygotowań, bo każdy już miał w niej swoje miejsce. Teraz zaczynają się próby do nowej, więc się zgłosiłam.
– Dawnych, niedawnych, co za różnica, dwa tygodnie to kupa czasu. – Macham ręką. – Co to za sztuka? – zadaję kolejne pytanie, sięgając po ciastko.
– Sylfida – mówi.
Wzdrygam się.
– Nie chcę wyjść na ignoranta, ale brzmi to jak nazwa śmiertelnego wirusa – parskam. – Główna rola?
– To balet neoromantyczny odgrywany do Powletta – cmoka. – I tak – unosi podbródek, wypinając pierś w udawanej dumie.
– Bylebyś się nie przewróciła. – Przewracam oczami.
Idziemy aleją, wzdłuż kolorowych fontann. Raven z Isaiah biegają wokół rozciągniętych na paręnaście metrów wodnych atrakcji, nieznacznie mocząc swoje ubrania. Mamy godzinę piętnastą, za parę minut dostanę informację na temat naszego spotkania z Richardsonem, za dwie godziny Brianne jedzie na próbę. Mnóstwo czasu. Nie wiem, co robić w galerii handlowej, chodzenie po sklepach z parą niegrzecznych bliźniaków brzmi jak kara, z drugiej strony nie chcę wracać do mieszkania tak wcześnie, ponieważ jedyne, co mnie czeka, to przekładane sprzątanie w zapomnianym pokoju i sypialni. Zrobię to dziś wieczorem, o ile nie zapomnę.
– Gdzie teraz? – pytam.
– Co?
– Co co? Jest prawie trzecia, powinniśmy zjeść jakiś porządny obiad, a powrót do domu jest nieopłacalny.
– Ja nie jestem głodna, więc wybierzcie pod siebie. – Wzrusza ramionami.
Kiwam głową.
– Okej. – Odwracam się do bliźniaków. – Zabiorę Was do strefy z fast-foodami, a ty, Brianne, – zwracam się do dziewczyny – możesz iść, sam nie wiem, gdzie chcesz. Jedzące dzieci są męczące. – Uśmiecham się żałośnie.
Łapię Isaiah za dłoń, kiedy Raven wysuwa się na prowadzenie. Czując wibrowanie w kieszeni kurtki, puszczam go na chwilę, żeby wydobyć telefon.
Robertson: O piątej w Solarfair.
Przemyślał to. Solarfair to park rozrywki położony na dosłownie drugim końcu miasta, więc, żeby dotrzeć tam na czas, musimy wyjść z galerii już przed czwartą.
Zamawiamy jedzenie w niewielkiej restauracji, bez fast-foodów, w razie, gdyby dziadek chciałby zabrać bliźnięta na jakieś dziwne kolejki górskie przeznaczone dla dzieci. Boję się, że problemy Isaiah z żołądkiem mogą wyjść na jaw, co byłoby bardzo nieprzyjemne. Isaiah sam w sobie jest tak delikatny, iż kiedy Raven nabiłaby sobie guza, u niego byłoby to złamanie. Wybierają sobie zestawy dziecięce (swoją drogą, raczej im na to nie pozwalam, ale dzisiaj, gdyby zawiodły się na dziadku, niech to będzie pocieszeniem), ja natomiast tortillę. Po odebraniu zamówienia znajdujemy wolne miejsce.
– Co zrobimy potem? – pyta niewyraźnie Raven.
Nie ukrywajmy, jak na dwa lata, mówi naprawdę dobrze, chociaż wciąż myli co niektóre sylaby.
– Pojedziemy…
– Do domu? – przerywa.
– Nie, pojedziemy do Solarfair. – Uśmiecham się delikatnie.
– Co to Sofiar?
– Solarfair – poprawiam ją. – Park rozrywki. – Biorę gryza tortilli.
– Co to park rozrywki?
– Zobaczysz.
– A po co? – włącza się do rozmowy Isaiah.
– Przedstawię wam kogoś.
– Kogo?
– Nieważne.
Raven odchyla głowę do tyłu, a kiedy każę jej jeść, z niechęcią wraca do poprzedniej pozycji i zabiera się za rozgrzebywanie naleśnika. Chłopiec, w przeciwieństwie do niej, zjadł już połowę. Przynajmniej wcześniej wyjedziemy, jeżeli się pospieszą.
W parku stawiamy się o szesnastej pięćdziesiąt trzy. Przed chwilą napisałem SMS-a do Brianne, tak po prostu, zapytać o to, czy żyje. Równocześnie miało to zmniejszyć mój stres, ale, jak widać, niewiele to zmieniło. Solarfair jest głośny, tę irytującą muzyczkę słychać szczególnie tutaj, przy kasach, gdzie czekamy na Richardsona w zniecierpliwieniu. Siadamy na żółtej, drewnianej ławce, Isaiah pakuje się na moje kolana, Raven, nie wiadomo skąd, przechwyciła telefon i uderza w niego poirytowana brakiem jakiejkolwiek reakcji z jego strony. Nie chcę przyzwyczajać jej do elektroniki, nie teraz, nie w wieku dwóch lat, to skrajnie głupie.
Za dwie szesnasta przed parkiem pojawia się czerwony, sportowy samochód z przyciemnianymi szybami. Prowadzony przez goryla w garniturze pojazd nie parkuje, kierowca zatrzymuje się przy chodniku, żeby z wnętrza wypuścić prawdziwą gwiazdę, onieśmielająco bogatego, jak mniemam, Roberta Richardsona. Starszy mężczyzna w dopasowanym, granatowym komplecie macha do nas przyjacielsko. Wzdycham głęboko.
– Cameron! Jak dobrze was widzieć! – Rozpościera ramiona. – To pewnie Isaiah. – Uśmiecha się szeroko w stronę chłopca.
Kuli się, marszczy brwi i przysuwa w moją stronę, wyraźnie zdezorientowany. Zsuwam go ze swoich kolan, żeby wstać i w należyty sposób powitać rzekomego dziadka bliźniąt, ale uprzedza mnie Raven, zeskakując z ławeczki w zawrotnym tempie. Staje przed wysokim mężczyzną, podpiera dłonie o biodra. Mała kopia Raven I.
– Zostaw go – mówi do niego, wykrzywiając usta w grymasie.
Odstawiam Isaiah na ławkę, tym samym przejmując pałeczkę poprzez zatrzymanie… agresywnej Raven. Zagarniam ją do siebie.
– Zdarza się, przepraszam pana – mruczę do Richardsona, wymijając dwulatkę. Podchodzę bliżej i podaję mu rękę.
– Mów mi Robert, kolego. – Ściska ją. – Proponuję pójść po bilety, niech Raven w tym czasie ochłonie – śmieje się mężczyzna.
Mam nadzieję, że nagła reakcja ze strony wnuczki (oby) niespecjalnie go dotknęła. Tak poza tym, muszę pamiętać, żeby odlegitymować go, chociaż wciąż nie wiem, jakim cudem miałbym to zrobić. Właściwie, nawet jeśli okaże się Robertem Richardsonem, skąd będę miał pewność, iż był ojcem Raven? Nie mają wspólnego nazwiska, nigdy o nim nie słyszałem, a poza tym… no dobra, po dłuższym przypatrzeniu się, są nawet podobni. Nawet bardzo. Kupujemy więc te bilety i idziemy w stronę wejścia. Pierwsza atrakcja na minimapce to potężny, dmuchany zamek i, zgadnijcie co – tak, dzieci nie zamierzają obchodzić tego szerokim łukiem i gonią w jego stronę, buty zdejmując w drodze. Rzecz jasna, nie wychodzi im to, a Isaiah prawie się przewraca, ale satysfakcja dokładnie taka sama.
– Jak sobie radzisz? – pyta nagle Robert.
Patrzę na niego spod przymrużonych powiek.
– Dobrze. – Wzruszam ramionami. – Dzieci rosną w odpowiednich warunkach, jeżeli o to pytasz. Nie zarabiam krocia, to raczej czterocyfrowe sumy. – Nie raczej, a na pewno. – Mają zabawki, swoje rzeczy, zapewnione regularne wizyty u lekarza, w przyszłości planuję posłać je do przedszkola. Radzimy sobie świetnie.
Kiwa głową.
– Po wyprowadzce do ciebie, Raven powtarzała to samo – że jest w porządku, dobrze zarabia, ma znośnego współlokatora, że żyje się dobrze – wylicza. – Miałem co do tego wątpliwości, ale, wiesz, ufałem jej. Była dobrą osobą, nie chciałem, żeby coś jej się stało, ale, mówiłem ci zresztą, nie mogłem powiedzieć jej tego wprost. Byłem jej ojcem w ukryciu. Robiłem wszystko, żeby żyło jej się jak najlepiej, jej oraz jej matce, Scarlett.
– Nie żyje?
– Zmarła dziewięć lat temu – mówi. – Chciałbym poznać moje wnuki i spędzić z nimi choć trochę czasu.
Zaciskam usta w wąską kreskę.
– Jak mnie pan znalazł? – Unoszę wzrok.
– Kiedyś Raven dała mi wasz adres. Słyszałem o jej śmierci, wiedziałem też, że urodziła bliźnięta. Jakiś czas temu odwiedziłem twoje mieszkanie, ale nikt mi nie otworzył, mimo tego czekałem pod nim, nie wiem, nawet pół godziny, bo bardzo mi zależało. Wtedy twoja sąsiadka powiedziała, że wyjechałeś. Na początku było ciężko, ale w końcu udało mi się zdobyć twój numer. I oto jestem. – Uśmiecha się pewnie. – Słuchaj, Cameron, ja wiem, że mogę brzmieć podejrzanie. Jestem starym facetem, który wziął się w sumie znikąd i nagle chce kontaktu z twoimi dziećmi, oczkami w głowie. Nie mam złych zamiarów. Dopiero na starość docenia się takie wartości jak rodzina, a nie tylko praca czy pieniądze. Zależy mi na zaufaniu bliźniąt. Chciałbym być dla nich dobrym dziadkiem, bez oszukiwania i kręcenia. Wszyscy popełniamy błędy, a ten mój muszę zrekompensować, nawet, jeśli nie mojej córce, tylko jej dzieciom. – Niesamowite, Robert wymienił moje obawy i przejrzał mnie na wylot w ciągu dziesięciu minut, kiedy Brianne nie potrafiła ani razu. Jeden punkt dla staruszka. – Plusem posiadania dziadka jest możliwość proszenia o pieniądze, kiedy będą starsi. – Puszcza oczko w moją stronę, parskam mimowolnie.
– Dlaczego akurat teraz? – brnę dalej.
– Teraz, czyli po dwóch latach? Nie wiem, Cameron, nie wiem. Dotąd miałem zajęte życie, mam swoją firmę, dużo obowiązków, spotkań, na początku roku mieliśmy niewielkie problemy ze sztabem pracowniczym, musieliśmy wszystko uregulować. Poza tym, trochę się bałem, miałem wrażenie, że z marszu odmówisz i tyle będzie z mojego kontaktu z wnukami. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że i tak nie mam nic do stracenia – wyjaśnia. – Poza Raven, mam jeszcze dwójkę dzieci. Powiedziałem im niedawno. Córka, Thalia, była w szoku – śmieje się. – To zapewne zasługa tego, że od małego były najlepszymi przyjaciółkami i tylko w żartach nazywały siebie siostrami. A tu, okazuje się, faktycznie nimi są. Gorzej przyjął to Andrew, sam nie wiem, dlaczego. Z uwagi na niego przekładałem tę wizytę, odwodził mnie od tego pomysłu. Thalia z kolei wspierała mnie jak mogła, powtarzała, że mam do tego prawo. Bo mam, nie? – Klepie mnie po ramieniu. – O, co się stało?
Macham dłonią.
– Długa historia, niewielki wypadek – mruczę. Patrzy na mnie wyczekująco, więc, siłą rzeczy, muszę kontynuować opowieść. – Przechodziłem przez pasy, kiedy zza zakrętu wyjechał rozpędzony samochód terenowy. Uderzył we mnie, co poskutkowało wstrząśnieniem mózgu i poważnym urazem nadgarstka – powtarzam słowa lekarza.
Przez krótką chwilę między nami panuje cisza.
– Wiesz co? Przypominasz mi mnie z młodości.
Marszczę brwi. To będzie długi dzień.
Wracamy do mieszkania wpół do dziesiątej, a to wszystko za sprawę głupiego systemu komunikacji i korków, bo tym razem zdani byliśmy na autobusy. Isaiah zasypiał na stojąco, Raven bez przerwy narzekała, w pewnej chwili przenosząc swój lament na wyższy poziom, płacz. Było mi tak wstyd, ponieważ doskonale wiem, jak irytujący może być ryk dziecka, szczególnie tak głośny, jak ten Raven. Po dotarciu do mieszkania od razu rozbieram bliźnięta z kurtek, bucików i kładę do łóżeczek. Nie mija chwila, a oboje zasypiają. Zmęczony idę do kuchni, wyjmuję z lodówki puszkę piwa, po czym kieruję się do salonu, w nadziei, iż zdążę na swój ulubiony program. Zatrzymuję się w progu, widząc rozłożoną na całej długości sofy Brianne. Patrzę na nią bez słowa, siadam na fotelu.
– Jak poszła próba?
Przenosi spojrzenie na mnie i podnosi bluzkę. Na jej żebrach pojawiły się fioletowo-niebieskie siniaki.
– Początki bywają trudne.
Uśmiecham się pocieszająco.
– Kiedy ją wystawiacie?
– Równo za miesiąc.
– Mało czasu. – Układam nogi na stole, zsuwając głowę z oparcia. – Czy to drogi teatr dla grubych ryb Avenley?
– Czy ja wiem? – prycha śmiechem. – Zależy, czy się odwiedza, czy pokrywa koszta treningów.
– Odwiedza.
– A, to w tym przypadku, za moją sprawą dwadzieścia avarów.
– W takim razie zobaczę tańczącą Brianne, spełni się moje marzenie – śmieję się. – Kiedy Raven będzie starsza, a ty mnie jeszcze nie zjesz, zapewne będzie wypytywać o taniec. Widziałaś jej popis w tym… parku zabaw, cokolwiek to było.
– W szkole baletowej, do której należę, jest oddział czterolatków. Ale to tylko balet, nie wiadomo co jej się spodoba.
– Brakuje jej dwóch lat. – Wzruszam ramionami. – Może Richardson opłaci jej lekcje. – Przewracam oczami na wspomnienie mężczyzny.
– Nie są drogie, przynajmniej nie te dla dzieci. Od dziesiątego roku życia stawka się podwaja, bo zmieniają instruktora.
– Mniejsza z tym. – Zbywam temat machnięciem dłoni. – Wiesz co? Ten cały ojciec Raven nie wydaje się taki zły.
– Mówił coś ciekawego?
– Tak i nie. Opowiadał o swojej rodzince, to interesowało mnie mniej, coś o Raven, to już bardziej, zapytałem go, jak mnie znalazł, wyjaśnił to w miarę swoich umiejętności. Ogólnie, brzmiał całkiem autentycznie – opowiadam. – Powiedział, iż gdybyśmy potrzebowali pieniędzy, zawsze możemy zwrócić się do niego, rozumiesz? Ledwo nas poznał, a już tak nam ufa.
To dziwne bardziej i mniej. Ta sytuacja jest jak medal – ma swoje dwie strony. Nie mam stuprocentowej pewności, czy mówi prawdę, czy kłamie, czy faktycznie był w tym bloku, czy zdobył mój numer w całkowicie inny sposób. Nie wiem, czy to, co robi, jest, jak zapewnia, z dobrej woli i z potrzeby, serca, czy wręcz przeciwnie? Rozpatrując wszystkie możliwe opcje zgromadziłem: chęć prawnego przejęcia dzieci (co, w połączeniu z dobrymi prawnikami, którzy za wykonaną pracę dostanę paręset tysięcy plus krocie w postaci łapówek), śmiertelna choroba i potrzeba spędzenia ostatnich lat w gronie najbliższych (czyli, w jego przypadku, również wnucząt), chęć odpokutowania lat spędzonych na okłamywaniu Raven (czyli pokazanie bliźniakom, że mają dziadka, a nie oszukiwanie, iż ci nie żyją), przekonanie, iż nie jestem w stanie zająć się dziećmi (czyli uprzedzenie do biedniejszych, przekonanie, iż jedynie w warunkach zapewnianych przez niego będą żyły godnie), chęć poznania ich ze względu na spisywanie testamentu (a co za tym idzie, pewien procent jego majątku odziedziczyczyliby Raven z Isaiah), jakieś szemrane interesy (co oznaczałoby mniej więcej tyle, iż sama postać Richardsona to jedno wielkie oszustwo, chociaż nie wiem, jaki to miałoby sens). Sześć? Tak, sześć różnych wersji i nie mam bladego pojęcia, któremu sobie mogę zaufać.
– Cameron, nie ufa wam ani trochę. – Przewraca oczami. – Znaczy, jaki dziadek przeszedłby obok ewentualnej biedy, w której żyją jego wnuki? Żaden. To normalne, że zapewnił was o swojej pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Nawet jeśli, czy to nie brzmi jak jakaś sztuczka? Teraz będzie taki dobry, a kiedy okaże się, no nie wiem, gorszą wersją siebie, będę miał wobec niego dług, on to wykorzysta? Może buduje zaufanie, a potem zburzy tę pseudowieżę, czy jakkolwiek można to nazwać, coś się stanie i no… dobra, cholera, i tak nie zrozumiesz. Gdzie jest to mieszkanie, o którym wspominałaś?
– Nie wiem po co snujesz jakieś teorie. Przecież nie jesteś w jakiejś kryzysowej sytuacji, żeby od razu brać od niego pieniądze, on chciał tylko wiedzieć kim jesteś, z resztą ze wzajemnością. Nie ma się co doszukiwać drugiego dna i niestworzonych historii, może nawet więcej go nie usłyszysz? Wyluzuj. Będziesz się martwił jak będzie na to pora. – Bierze oddech. – W Laville. I jeszcze inne w Nashleen, ale to pierwsze bardziej mi się podoba.
Ma poniekąd rację.
– Laville? – Unoszę brwi. – Gorszej dzielnicy nie mogłaś wybrać?
– Jest naprawdę ładne – marudzi.
– Nie wątpię, ale nie zmienia to faktu, że właśnie w Laville jest najwięcej ciemnych uliczek, morderców i gwałtów na kilometr kwadratowy.
– Przynajmniej nie będzie mi się nudzić. – Puszcza mi oczko i tak, to najprawdopodobniej najbardziej pokraczne oczko, jakie kiedykolwiek widziałem.
Uśmiecham się delikatnie.
– Nie zdziw się, kiedy zabiją mnie w drodzę na twoją parapetówkę, na którą, mam nadzieję, dostanę zaproszenie. Swoją drogą, masz jakieś plany na Sylwestra? Witasz nowy rok z przytupem, czy preferujesz przeżywanie dramatów filmowych w samotności?
– Planuję otworzyć najdroższe wina ojca z dwa tysiące czterdziestego i upić się nimi w samotności, ale jak bardzo potrzebujesz mojej świetnej osoby, to pozwolę ci upić się nimi razem ze mną.
– Dziękuję, jesteś bardzo łaskawa – zauważam. – Zawsze mogę otworzyć wino z grudnia dwa tysiące pięćdziesiątego za piętnaście złotych i to będzie to samo, szczególnie, kiedy wcześniej się upiję. Dobra. – Uderzam dłonią o podłokietnik fotela. – Dobranoc, Brianne.
+60 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz