25 mar 2020

Od Candice C.D Cain

Muszę mocno zaciskać wargi, żeby nie wybuchnąć potokiem emocji, słów, które potem mogą się odbić na mnie bardziej niż tylko negatywnie. Idąc wzdłuż długiego holu, czułam, jak ściany korytarza stają się jeszcze węższe i węższe, aż tracę oddech. Napięta jak struna wchodzę do przestronniej windy, która, na szczęście, stabilizuje moje dotąd niestwierdzone lęki klaustrofobiczne. Nie mam nic pod ręką, oprócz torebki, bo wszystkie walizki i bagaże podręczne zostaną dostarczone następną windą przez kamerdynerów, byśmy nie musieli ich nosić. Bogaty hotel. Pięciogwiazdkowy. Z pewnością pokoje muszą być wyposażone w coś takiego, jak kanapa, a jeśli nie to przysięgam, uznam to za kolejny powód, dla którego nie powinno mnie tu być.

Ostatnie piętro należy do nas. Eric na samym środku kunsztownego i elegancko wykończonego korytarza przekazuje nam klucze. To jasne, że muszę pójść za Hawthornem — idę powoli jak na skazanie, w czasie gdy Lawson i Morissey wchodzą sobie do swoich pokoi do własnej dyspozycji. Ogarniam atak gorąca, który chciał mnie pochłonąć. Właściwie nadal czuję dziwną mgłę w głowie, coś jak otępienie, z którego ciężko się wydostać — jak z koszmaru. Rzeczywiście koszmar się zbliża. Jednak kiedy wchodzę z Cainem do apartamentu, mój oddech zamiera, a koszmar, o jakim myślałam, został odepchnięty autentycznym podziwem. Pod ścianą stoi wielkie, niemal królewskie łoże, wygląda na okropnie miękkie — taki mały minus dla mojego kręgosłupa. Szafa jest wręcz jak na pół pokoju, zajmuje przeciwległą ścianę, pewnie ma dziesiątki półek i zapełniłabym je wszystkie, jednak nie zostajemy tu przecież na całe trzy zbite miesiące. Niedaleko wejścia tli się przyjemny, kamienny kominek. Widzę wielkie okna ozdobione ładnymi, zwiewnymi zasłonami i balkon, na jakim można zobaczyć całą panoramę miasta. I jest nawet kanapa!
— Snow, bo muchę połkniesz. — Hawthorne wyrywa mnie z mojego pięknego snu o przyjemnej, eleganckiej i drogiej wycieczce po Nix. W której nie ma miejsca na trójkę tych idiotów. 
Odwracam się do mężczyzny z mało przyjazną miną. 
— Gdybyś raz na moment się przymknął i dał mi się rozkoszować chwilą, to kosztowałoby cię tak dużo? — rzucam. Na Cainie wnętrze apartamentu raczej nie robi wrażenia, dupek zapewne ma taki za darmo i to w cenie ładnego uśmiechu. — Ach, jeszcze jedno. Śpisz na kanapie. 
Odwraca głowę w moją stronę i widzę, jak zaciska szczękę. Potem uśmiecha się jednym kącikiem ust, który zaledwie drży bezczelnie. Och, nie, nic nie ugrasz, kochasiu. Jak nie wyląduje na kanapie, to wycieraczka przed pokojem bez wątpienia będzie równie wygodna.
— Naprawdę nie wiesz, jak bardzo chciałbym cię wysłuchać — mrużę oczy i krzyżuję ręce na klatce piersiowej, kiedy sięga mnie jego pełen udawanej skruchy głos. — A właściwie to nie, bo nie obchodzi mnie cokolwiek mówisz. 
— Cain — powtarzam i chwytam się pod boki w akcie frustracji, której wybuch jeszcze jako tako kontroluję. — Kanapa jest twoja. I to moje ostatnie...
Rozlega się pukanie. Kiedy Cain rzuca niezbyt uprzejme wejść, kamerdyner wchodzi z naszymi bagażami, które przewozi na wózku. Mężczyzna w średnim wieku z wyuczonym uśmiechem  odstawia nasze rzeczy pod bok. Towarzyszy temu zupełne milczenie.
— Jeszcze jedno. — Cain zwraca się do kamerdynera. — Chciałbym się widzieć z recepcjonistką, by zgłosić do niej pewne małe uwagi.
Małe uwagi, powtarzam w myślach. Twarz mężczyzny blednie o przynajmniej ton. Kiwa głową, rzucając nam gest, by poczekać, jednak on wcale nie wyglądał na takiego, który chce tu wracać.
— Małe uwagi? — parskam nonszalancko. — Co to za genialny, wspaniałomyślny plan, o którym nie wiem?
— Plan? — rzuca bez cienia świadomości, zupełnie jakby robił mnie w balona. — Nie rozumiem, o co ci chodzi, Snow. Chyba tabletki nasenne nadal działają albo zaatakowały jakąś część twojej małej, uroczej główki, która odpowiada za logiczne składanie myśli ze sobą. — Stuka się w skroń. Mój wzrok mógł być jak strzała, którą posyłam prosto w środek jego czoła. Naprawdę szkoda, że nie mam teraz łuku i pełnego kołczanu. 
— Chyba ktoś cię wzywa — odpieram. — Słyszę jakieś niewyraźne nawoływania.
— Ach, tak?
— Tak, to chyba bezdomni spod hotelu, z którymi dzisiaj śpisz. Miłego wieczoru, na pewno cię ciepło przywitają, skarbie. — Chwytam za walizkę i przesuwam ją prosto pod łóżko. Czuję przedzierające się przez moje plecy spojrzenie Hawthorne'a, ale ignoruję go tak bardzo, że pełne skupienie udaje mi się bezproblemowo przerzucić na wypakowywaniu ubrań. Gdybym wiedziała, że będę mieć pokój z tym dupkiem, na pewno nie wzięłabym mojej nowej, czerwonej i pięknej piżamy z koronką. 
Nie mija chwila, a rozlega się kolejny stukot, który przerywa moją czynność. Oboje spoglądamy na drzwi, z których wyłania się ta kobieta, jaka obsłużyła nas przy recepcji. Oczywiście ta starsza, wyglądająca na taka, która ma więcej doświadczenia w tej branży.
— Udało się załatwić lokum, proszę pani? — Moje pytanie wyrywa się od razu, bez względu na to, czy mój towarzysz niedoli chciał coś powiedzieć.
Ku mojemu nieszczęściu, kobieta kręci głową z zawodem na twarzy, a może ze wstydem, bo właśnie grabi sobie u znanego zespołu muzycznego. Znając Savannah, wystawi im złą opinię, i to mnie obchodzi w tym przypadku najmniej — moje własne lokum to konieczność.
— Przepraszam, panno Snow, nie udało się niczego załatwić. W ramach rekompensaty może pani przyjąć od nas kupon na darmową kawę przez rok — mówi rzeczowo, ale z lekką niepewnością w głosie. Moje powieki same rozchylają się ze zdziwienia, a ja silę się, by nie parsknąć jej w twarz. Z wielkim, wielkim trudem chowam złość i niemoc za fasadą sztucznego uśmiechu. 
— Nie skorzystam. 
— Właściwie pan Hawthorne mnie wzywał, chodzi o... — urywa, bo Hawthorne, wyrzucając właśnie z siebie resztki uprzejmości, odbiera kobiecie prawo do mówienia.
— Mam jedną uwagę — zaczyna bezpośrednio. Patrzę się na niego tak, jakbym telepatią chciała wybić mu tę myśl z głowy, jakakolwiek by nie była. Umysł Hawthorne'a to ciemne czeluści piekieł, ciasna, zamknięta przestrzeń, w której zapewne traci się oddech. 
Kobieta spogląda na niego z wyczekiwaniem, kładąc jedną rękę na drugą — formalnie i dostojnie. 
— Nie podoba mi się wystrój tego apartamentu, jest zbyt ciasny, nie dam rady tu tworzyć, choćbym stanął na głowie. Nie mam klaustrofobii, ale ściskające cię ściany to ponoć mało przyjemne doświadczenie, do tego dołącza brak możliwości złapania pełnego oddechu. To ten hotel pięcio-kurna-gwiazdkowy? — cedzi wszystko z kamienną miną i chowa ręce do kieszeni. Cain, do cholery, to miała być tylko mała uwaga. — Kolor ścian też mi się nie podoba, odwraca uwagę, ale wie pani, co mnie zadowoli? Brak tej kanapy. Stoi akurat na wejściu na balkon, co mi wyjątkowo przeszkadza, bo życzę sobie budzić się przy panoramie Glacies, a nie chcę niszczyć sobie poranka widokiem tej beznadziejnej kozetki, której nawierzchnię przygotowała chyba jakaś tania szwaczka, a nie godny projektant. Jeśli daję ludziom zajebistą jakość tego, co robię, to oczekuję tego od innych, krótka piłka.
Zaraz uderzę go w twarz.
— Panie Hawthorne, usunięcie kanapy? — kobieta traci pewność siebie — to trochę niemożliwe...
Mężczyzna parska głośno.
— Czyżby tak niemożliwe, jak nagły brak zarezerwowanego, podkreślam zarezerwowanego pokoju w pięciogwiazdkowym hotelu? — mruczy. — Kto tu próbuje być śmieszny?
Cała sieć żył napina się na szyi i skroniach kobiety. Cała krew prawdopodobnie odeszła jej z twarzy, bo jest cała sina. 
— Tak, dobrze, rozumiem, panie Hawthorne. Kanapa zniknie stąd za chwilę. — Cofa się w drzwiach i miga mi tylko jej ręka już sięgająca do małej słuchawki na uchu.
— Cholera, Cain! — prawie rzucam swoimi rajstopami o dywan. — W skali od jednego do dziesięciu jak bardzo jesteś nienormalny?!
Rzuca się na kanapę, której tak bardzo przecież nie znosi, i uśmiecha się triumfalnie. 
— Dwanaście — rzuca. Jest z siebie zadowolony jak nigdy. 
— Mam ochotę przywalić ci butem z Armaniego w twarz, ale szkoda mi obcasa — syczę i chowam parę butów pod bok.
— Z takimi obcasami zapadniesz się pod śnieg, Snow. W sumie będzie ci do twarzy — mówi z wyraźną ironią.
— Przestań już, mam cię serdecznie dość, bo właśnie odciąłeś mi możliwość zebrania dobrych, przyjemnych wspomnień. — Dalej wykładam ubrania. Kątem oka widzę, jak Cain przenosi się do siadu.
— Dobre, przyjemne wspomnienia? — pyta z lekką chrypką. Tak jak jego głos zazwyczaj irytuje mnie niesamowicie, tak teraz z lekkim zachrypnięciem czuję nawet lekkie ciarki, które skrywają się za caloryjską skórą. — Wiesz, śpimy razem, więc jeśli ładnie i grzecznie poprosisz, dam ci parę dobrych i przyjemnych wspomnień, którymi będziesz mogła się podzielić na babskim wieczorze ze swoją ładną przyjaciółką.
— Cain — rzucam wyjątkowo spokojnie — chyba jednak zaryzykuję i rzucę w ciebie tym butem. Na pewno jest warty więcej niż ty, ale to mnie nie powstrzyma, jak rzucisz jeszcze raz taki komentarz — burczę.
Hawthorne uśmiecha się bezczelnie, dźwiga się z kanapy i robi parę kroków w moją stronę, tak że chcę się jak najszybciej odsunąć. On dokładnie wie, jak onieśmiela, i wykorzystuje to jak ostatni chamski dupek.
— Tak serio to raczej nie będziesz narzekać na deficyt wrażeń — odzywa się i stąpa po pomieszczeniu. — Bo jako moja cudowna, nie bojąca się latać niania masz przepustkę we wspaniałomyślnym planie trzech muszkieterów.
— O czym ty pleciesz? — wyjmuję przepełnioną kosmetyczkę i marszczę brwi do tego stopnia, że widzę Caina tylko przez wachlarz gęstych rzęs ozdobionych czarną maskarą.
— Nie, nie, nie — mówię od razu. — Zapomnij.
Cmoka mało przekonany w odpowiedzi.
— Nie ma mowy, cukiereczku, masz być tam, gdzie ja. Ciesz się, że w ogóle cię uwzględniliśmy, mimo że na początku nie obchodził mnie plan zabrania rudej wiedźmy na najlepszy wypad w stolicy. W sumie dalej bym cię z niego wymazał, gdybym mógł, ale zostałem przegłosowany, więc sama rozumiesz.
— Sprawiłeś mi tym cholerną radość, naprawdę nie wiem, jak bym sobie bez tego poradziła. Chyba płakałabym w poduszkę i jadła lody, popijąc darmową, roczną kawą, podczas gdy wy bawilibyście się w najlepsze. — Nie dam mu się zabawić. O nie, z czegoś muszą mi zapłacić. — Albo... zrobiłabym paznokcie, przygotowała kąpiel w kozim mleku... może wyprostowałabym włosy, zrelaksowała się, o tak. Masz rację, lepiej, by mnie z wami nie było. Swoją drogą, czy Eric o tym wie?
— Nie wie. Ale jeśli się dowie, Jasper zgarnia soczysty wpierdol i to jego genitalia odetnie Savannah.
— Na takich przyjaciół jak ty można liczyć o każdej porze dnia i nocy — wzdycham teatralnie, udając, że w jakimkolwiek szczególe mnie to obchodzi. — Na razie daj mi odpocząć. Chcę w spokoju przejrzeć rzeczy, które wzięłam z Avenley.

*

Ledwo udaje mi się skończyć układanie ubrań przed nadejściem kolacji. Serwis lada moment przyniesie pełne zaopatrzenie ułożone na dwóch pięterkach metalowego wózka. Oczywiście mogliśmy zjeść w restauracji na dole, jednak pięć gwiazdek w tym hotelu ujawniło się właśnie za tą indywidualną obsługą. Z ulgą wymalowaną na twarzy chowam walizkę pod łóżko, by nie zawadzała więcej na dywanie. 
Obsługa przynosi z uśmiechem jedzenie, a jego aromat ogarnia lokum niemal natychmiast. Oczywiście — kanapy już nie ma. Wynieśli ją na moich oczach parę godzin temu. Czułam się prawie jakby zabierali mi chorą, bliską do szpitala, ale w porównaniu z wypadkiem z prawdziwego zdarzenia, to po skonfiskowaniu kanapy szybko się otrząsnęłam. W miarę. Jeśli nie licząc wypadających z nerwów włosów. Jednak najlepszym aspektem tej chwili jest to, że Caina nie ma. Ostatnie parę godzin przesiedział w pokoju Morissey'a razem z Lawsonem. Teraz bierze kąpiel i ta autentyczna cisza, przerywana tylko odgłosami rzęsiście spływającego strumienia, jest na wagę złota. Odprężająca, miła. Mimowolnie wypuszczam z ust lekkie westchnienie i wzrokiem badam, co takiego znajduje się w samoobsłudze. Wszystkiego jest podwójnie. Widzę potrawkę z jagnięcia nadziewaną suszonymi morelami. Wzrokiem całkowicie omijam coś, co przypomina mi wołowinę z warzywami i dziesiątkami przypraw, które rozchodzą się po całym lokum. Cieszy mnie natomiast Banoffee na podwieczorek. Dostrzegam jeszcze dzbanek soku pomarańczowego i torebki z Nixiańską herbatą wraz z wrzątkiem. Ravioli z kozim serem chyba nie trafi dzisiaj do mojego żołądka, biorąc pod uwagę wszystkie pozostałe potrawy, których nawet nie wymieniłam. Pierwszy raz jem tak wykwintnie — no, drugi. Kiedy Isabelle Mortensen zdobyła bilety do najlepszej restauracji w Avenley, miałam dokładnie taki sam wyraz twarzy jak teraz, patrząc na dania. 
To musi być życie, myślę sobie. Zabezpieczona przyszłość. Miliony fanów, kontraktów, przez które świat nie zapomni o tobie przez wieki. A wszystko to jest tylko dobrze udekorowaną fasadą, za jaką kryją się wszystkie mroczne strony, cienie, jakie tylko czekają, by pochłonąć cię od środka. Cieszą się, kiedy nie dajesz rady, kiedy rzucasz się w wir tego, co tylko uwolni cię od tego wiecznego zamętu, szelestu pieniędzy i pisku ludzi, którzy kochają cię za to, że jesteś kimś. Alkohol, narkotyki, papierosy. Nigdy tego nie zrozumiem, ale siląc się na to, by postawić się w sytuacji Caina, jestem w stanie pomyśleć, że to wyzwanie. Nie zawsze był kimś — wspominał się na wyżyny kariery swoimi siłami i decyzjami, oraz dlatego, że robił coś lepiej niż inni. Dlatego, że ma talent. I to ostatnia dobra rzecz, jaką o nim powiem. 
Przerywam swoje rozmyślenia, które chowają się w moim umyśle niczym za mleczną szybą. Drzwi nawet nie skrzypią — idealnie posuwają się po wyznaczonej dla nich osi, którą przekracza Hawthorne. W samym. Kurka rurka. Ręczniku. Odwracam wzrok, speszona, jednak widok, jaki ujrzałam, nie wymazuje się z pamięci ot tak. Wilgotna, błyszcząca skóra. Perfekcyjnie wcięty brzuch, klatka piersiowa i ramiona, których nawet nie trzeba dotykać, by przekonać się o ich twardości. Parskam, zbywając jego wyczyn paroma słowami.
— Nie za bardzo się rozgościłeś?
— Chyba mam do tego prawo — rzuca. — A co, czyżby coś cię onieśmielało?
— Nie, skądże — kłamię, ale korzystam z tego, że umiem to kryć. — Mam tylko nadzieję, że cała łazienka teraz nie jest tak mokra i zduszona, że tylko wejdę, a makijaż sam zmyje mi się z twarzy.
— Snow bez makijażu — komentuje. — Liczę, że nie wystraszę się i nie ucieknę, bo wtedy rzeczywiście lepszym wyborem będzie spanie na zewnątrz.
— Bardzo śmieszne. — Bezczelne. Chwytam za nowy ręcznik, piżamę i ruszam na przód, prosto do łazienki. Panuje tam okropny skwar, szyba zaparowała, a lusterko zamgliło. — Oczywiście.
— Co ty tam mamroczesz, Snow?
— Nic, co by cię interesowało — mówię na tyle cicho, żeby nie usłyszał. Zamykam się z łazience. Słyszę jeszcze z zewnątrz, jak telewizor zaczyna trajkotać. Hawthorne chyba za szybko nie zamierza się ubierać. 
Kręcę głową, jakby miało mi to pomóc z pozbyciem się całej tej lawiny niepotrzebnych myśli. Rozbieram się, kręcę kurkiem — spotyka mnie nawet taki luksus, że mogę ustawić temperaturę wody samodzielnie. Strumień spływa mi po włosach, plecach, biodrach i nogach. Jest tak ciepła i relaksująca, że długo po zakończeniu kąpieli uparcie siedzę w toalecie. Słucham przy tym muzyki, bo dokładnie tak samo robię u siebie, w Avenley, i w międzyczasie zakładam dziesięciominutową, nawilżającą maseczkę na twarz, myję zęby, suszę włosy. Jednymi słowy zajmuje mi to około półtorej godziny. Wystarczający czas, by telewizor z zewnątrz się uciszył. 
Kiedy wychodzę, ubrana w zwiewną, czerwoną i koronkową piżamę, cieszę się, że jest ciemno. Inaczej zawstydzenie na mojej twarzy byłoby nastawione na kąśliwe komentarze Hawthorne'a. Pali się tylko lampka, dając złotą, przyjemną poświatę. 
— Co jest takiego ciekawego za oknem? — rzucam, siadając na jednej stronie łóżka i odkrywając kołdrę.
Ale on stoi trzymając coś w ręku. Notatnik. Długopis trzyma przy ustach, jakby się nad czymś zastanawiał. Mój głos wyrywa go z tego zamyślenia, przez co pierwszy raz odczuwam dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Chciałam rzucić ciche i niewinne przepraszam, ale w ostatniej chwili to tłumię, wiedząc, że ostatnie, co mam robić, to go za coś przepraszać. Czy on mnie w życiu kiedykolwiek przeprosił, mając okazję? Bez sarkazmu i dozy ironii? Nie. Właśnie.
Nie odpowiada mi. W porządku.
Kładę się na jednej stronie łóżka i dopóki przez jakiś czas nie czułam kolejnego ciężaru na materacu, mój oddech można było nazwać miarowym. Teraz zdenerwowanie jest jedynym, co we mnie rośnie, zaraz obok niewygodnego uścisku w żołądku. Czym ja, kurka rurka, w życiu zawiniłam. 
— Dlaczego kazałeś wynieść kanapę? — mamroczę. Jesteśmy do siebie odwróceni plecami. On zagarnia jedną krawędź kołdry, ja drugą ściskam kurczowo.
Przez dobry moment odpowiada mi tylko nieznośna cisza. Głos Hawthorne'a to przy tym hałas.
— Nie wiem, co robiłaś, gdy opowiadałem o tym, że nie podoba mi się wystrój — rzuca markotnie. — Czego się doszukujesz, Snow?
— Dlaczego się pytasz, czy się czegoś doszukuję? — odpieram.
— Masz manię zadawania głupich pytań. Denerwujesz mnie bardziej niż kiedykolwiek. Chociaż nie, jestem pewien, że kiedyś było gorzej.
— Miło mi to słyszeć — parskam.
Znów pochłania nas cisza. Może to najwyższy czas, bo dochodzi jedenasta w nocy. Niebo dookoła dawno spowiła szata jednakowo jaśniejących gwiazd. Jest bezchmurnie, ale daję wiarę, że lada moment pogoda zmieni się o tyle, że nieboskłon ogarną szare chmury i znów przysypie nas kolejna warstwa śniegu. Na sam wydźwięk tego słowa przeszywa mnie dreszcz chłodu — i może cokolwiek realnego w tym jest, skoro marzną mi odkryte palce u stóp. Nawet nie myślę o cieple, jakie bije od pleców Hawthorne'a. Zaciskam krawędź kołdry tuż pod pachą i na jednym tchu przyciągam nawierzchnię na swoją stronę. Uśmiecham się z wyrazem triumfu i przytulam się do przygniecionego skraju kołdry. Oczywiście dopóki nie czuje szarpnięcia. Wystarczyło jedno, by ponownie owiał mnie chłód. Nie daję za wygraną i walczę o kołdrę, ale wydaje się, że nie tylko ja jestem tutaj zaciętym wojownikiem.
— Cholera, Cain. Daj mi się spokojnie wyspać, zanim o poranku wrócę do tego samego koszmaru, z którego się próbuję się właśnie wyrwać.
— Nie, to ty daj mi spać. Jestem pieprzonym artystą. Moja kariera zależy od wypoczęcia — mamrocze. — A ty? — parska. Nie daje mu kontynuować, bo się obruszam jak dziecko.
— Ja co? Że niby jestem mniej ważna?!
— W mojej głowie zabrzmiało to brutalniej, ale tak, słońce, właśnie do tego zmierzałem. — Sarkazm w jego głosie spędza mi sen z powiek i zastępuje go perfekcyjnie wymierzoną dozą gniewu. — Jeśli masz problem, to się z nim prześpij, ale musisz wiedzieć, że mam to w chuju.
Znów przyciąga kołdrę na swoją stronę. Przenoszę się gwałtownie do siadu i krzyżuję ręce na klatce piersiowej. Nie dość, że zabiera mi wszystko, razem z ostatnim podwieczorkowym tostem, to uważa za gorszą. I jeszcze przez niego muszę nosić dusicielski stanik, podczas gdy w domu tego nie robiłam. Wszystko jest przeciwko mnie. Pamiętam słowa Izzy, kiedy zachwalała mój wyjazd i aparycję Caina. Jego idealne ciało staje się niczym, patrząc na wyniosły, dupkowaty charakter, z którym mam męczyć się jeszcze tyle czasu, a pierwsza noc jest już okropna i woła o pomstę do nieba. Mortensen nie wyrobi ze śmiechu, kiedy zacznę jej opowiadać o moich cudownych przeżyciach tutaj.
Znów szarpię kołdrę na swoją stronę, pokazując Cainowi, kto ma tu władzę.
— Jeszcze jedno szarpnięcie i zamknę cię na balkonie — cedzi. Wywracam oczami i dociągam kołdrę do siebie, zakrywając swoje chłodne, prawie sztywne od zimna stopy.
Popełniłam błąd. 
Nim się orientuję i zaczynam szarpać, Hawthorne siłą ściąga mnie z łóżka, przerzuca sobie przez ramię, w efekcie czego widzę tylko kawałek podłogi. Z ciepła apartamentu nagle przenosi mnie na chłód, tak duży, że od razu zaczynam drżeć, a na mojej skórze roztapiają się małe płatki śniegu. Dopiero mogę postawić nogi na twardej posadzce.
— Cain! Cholera, ty dupku! — krzyczę, kiedy zaspany, niewzruszony chłopak zamyka mi drzwi przed nosem, przekręcając klamkę. Walę w szybę, orientując się, że przecież jestem na zewnątrz. Mogę pobudzić wszystkich krzykami.
Gdyby mnie to tak teraz obchodziło...
— Cain, przysięgam, zabiję cię, jeśli w tej chwili mnie nie wpuścisz do środka. — Obejmuje się ramionami, usiłując zatrzymać przy sobie zanikające ciepło.

Cain?

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz