6 mar 2020

Od Candice C.D Izzy

Coś w moim wnętrzu łamie się i kruszy. Głos rozbrzmiewający w głowie nakazuje mi powstrzymywać łzy, nie przygryzać nerwowo wargi i nie układać ust w podkówkę tak długo, jak tylko się da. Ale nie jestem z kamienia. Moje serce, wbrew pozorom, też takie nie jest, a zwłaszcza nie wobec mojej najlepszej przyjaciółki. Do takich momentów człowiek łudzi się i przekonuje, że najgorsze dzieje się dookoła, ale nie przydarza się tobie, czy bliskiej osobie. Zaczynasz wtedy obwiniać Boga, czasem po prostu los, że chciał tak, a nie inaczej. Dlaczego akurat ona, dlaczego nie ja. Teraz, gdy analizuje każde słowo Isabelle, jest mi po prostu przykro — w jednym, wielkim skrócie całej tyrady myśli. Nie umiem nawet zebrać słów, nie pomaga mi szczególnie jej porównanie raka do przeziębienia. Ogarnia mnie autentyczny szok, przez co nie jestem pewna, co czuję, ale pomimo wszystko chcę odpowiedzieć jej w miarę logicznie.

Dziewczyna wpatruje się we mnie od dłuższej chwili. Zaglądam w jej oko, potem w drugie, i wszędzie widzę smutek. Cholera, nigdy nie sądziłam, że dotknie nas coś podobnego.
— Słońce — zaczynam cienkim, starającym się o kontrolę głosem. — Nie zawiodłaś mojego zaufania. Owszem, czułam się dziwnie, gdy coś przede mną ukrywałaś, ale… sekrety chyba wszyscy mamy. Jestem po prostu wścibską jędzą. — Próbuję się uśmiechnąć, ale wychodzi mi to tylko częściowo.
— Nie jesteś zła?
— Nie. — Głaszczę odruchowo jej ramię, wyczuwając pod palcami, jak bardzo spięta jest. — Rozumiem, że to musiało być ciężkie, wiesz, przekazywanie tego. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że próbuję cię pilnować bez względu na to, czy jesteś chora, czy nie. Z naciskiem na próbuję. Jeśli nie życzysz sobie opieki i współczucia, nie mogę na siłę ci tego wpajać, ale nie myśl też sobie, że będę wobec tego całkowicie obojętna, bo nie potrafię. Zostaje mi więc — odgarniam kosmyk włosów z twarzy i wracam zielonym, przejętym spojrzeniem do niej — powiedzieć ci, że możesz na mnie liczyć. Kiedykolwiek.
Wpatrujemy się w siebie jak w obrazki, pozwalając sobie na małe, ale poszerzające się uśmiechy, aż w mało spodziewanym momencie Mortensen rzuca mi się na szyję. Z lekkim podziwem obejmuję jej szczupły tors, jednak mój uśmiech jak się pojawił, tak powolnie znika. Moja przyjaciółka właśnie zdradziła mi druzgocący sekret. Ja tego nie zrobiłam. Nadal. Słowa ciągle cisną mi się na usta, ale coś mnie blokuje, sprawia, że wszystko grzęźnie w moim gardle. Czuję wyrzuty sumienia. Nawet bardzo. Niemal tak, jakbym milcząc, okłamywała ją cały ten czas, kiedy zasługiwała na prawdę.
Odrywa się ode mnie, a wtedy staram się nie wyglądać tak blado, jak się czuję.
— Ulżyło ci? — pytam cicho.
— Trochę. Miałam już dość tego ciągłego ukrywania, to ciężkie zajęcie. — Wzrusza ramionami. — Co nie zmienia faktu, że ten film jest tak nudny, że nasza rozmowa to przy nim niezły melodramat.
Prycham głośno. Przecież mogłam się spodziewać, że Mortensen bardzo szybko zmiecie ważny temat z powierzchni ziemi, zastępując go jakąś pierdołą. Ale jestem jej wdzięczna, bo zbyt dużo myśli przez dobry moment kumulowało mi się w głowie, więc mogę to określić nawet wybawieniem. Wbrew pozorom moje myśli napędzane są całodobowo jak jakaś cholerna fabryka. Zdaje się, że stoję na ziemi bez przerwy, jednak nawet chwilowe zatrzymanie spojrzenia pośród pustej przestrzeni już daje mi okazję, by rozmyślać o wszystkim, co mnie ostatnio spotkało. Albo bardzo dawno. Czasem nawet sięgam w zamierzchłe czasy.
— Chyba jednak wolę telewizyjne melodramaty — mruczę. Gryzę się w język, kiedy jestem o krok od zapytania Izzy, jak się czuje. Nie mogę jej zawieść, wiem, czego nie chce, a czego chce, a nieustające zapytania o stan zdrowia do tego nie należą. — W sumie jest na tyle późno, że chyba pójdę się wykąpać i zasnąć. To wyjątkowo ciężki dzień dla nas, a zwłaszcza…
— Zwłaszcza dla mnie, tak? — Jej głos odzywa się ponuro. Ogarnia mnie wstyd, bo dziewczyna dokładnie wie, o co mi chodziło. Znów wystarczająco nie pohamowałam tego dziwnego… politowania? Troski? To była jednak mieszanka uczuć, które w skrócie mogłam nazwać przejmowaniem się. A obiecałam, że nie będę tego robić. Że nie będę traktować ją jak chorą.
Wzdycham w odpowiedzi. Nie silę się na żadne kłamstwo i od razu rzucam jej bezradność dosyć płytko ukrytą w spojrzeniu.
— Przepraszam. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji — mamroczę, chociaż można to określić bardziej marudzeniem.
— Candy. Wiem, że martwisz się o mnie jak moja własna rodzina, ale naprawdę — bierze oddech — nie każ mi się czuć chorą i ograniczoną. Zdaję sobie z tego sprawę i bez niczyjej pomocy, ale, hej, radzę sobie. Lepiej mi się żyje bez ciągłego przypominania mi o tym, że jestem chora. Będąc chorą, nie jestem gorsza. I nie chcę specjalnego traktowania.
— Chyba załączyła ci się Izzy-księżniczka. — Unoszę jedną brwi w wyrazie lekkiej kpiny. — Zgoda. Po prostu… sama wiesz. Muszę do tego przywyknąć. — Te słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Jestem przekonana, że Mortensen o tym wie. Ale nigdy nie sądziłam i sądzić nie będę, że do myśli, że bardzo bliska ci osoba jest ciężko chora, da się przyzwyczaić. To nie byle jaka zmiana w życiu, którą możesz przyjąć lekką ręką. Nic nigdy nie było tak trudniejsze do przyjęcia.
— Rozumiem. Nie pospieszam cię, ani nic z tych rzeczy — odpiera. Wyłącza film, dochodząc do wniosku, że jest to odpowiedni moment.
Kąpiel zmywa ze mnie ślady stresu i zdenerwowania. Pachnę przyjemnym, odprężającym, kokosowym mleczkiem, zatem wdychając taką woń przed snem nie ma siły, że obudzę się w złym stanie. Jednak pomimo tego w nocy wszystko mnie rozprasza. Materac źle się ugniata. Poduszka nie chce dostosować się do mnie, a światła ulicy wydobywające się z okna są dzisiaj aż zbyt wyraźne. Dręczą mnie pojedyncze myśli o jednym, o czym nawet nie chcę wspominać, bo od razu od środka wypełnia mnie żar. Gdzieś wewnątrz mam nadzieję, że to wszystko, co się dzisiaj zdarzyło, to niepoważny żart.
Rano dowiaduję się, że żart to to nie był. Budzę się, ociężale podnosząc powieki, jak gdyby były z ołowiu. Robię wszystko, by ten dzień zaczął się w jakimś stylu. Schemat poranka jednak się nie zmienia, bo spędzam około godziny przed lustrem, jem szybkie śniadanie i wychodzę, bo mam swoją zmianę w bibliotece. Tym razem siedzę przy biurku, dookoła rozchodzi się zapach świeżych kartek, a ja sprawdzam karty biblioteczne i je segreguję. Nic niewnosząca w moim życiu robota, no chyba, że drobna suma avarów się w to wlicza. W pewnym momencie moje skupienie zostaje doszczętnie zniszczone przez pochłaniający mnie cień i ciche, wręcz dyskretne odchrząknięcie, które chyba niewiele poskutkowało, gdyż głos nadal odznaczał się lekką chrypą.
— Przepraszam?
Po mojej głowie przemyka niezbyt miłe „nie widzisz, że jestem zajęta?”. Wzdycham głośno i odkładam długopis, spoglądając w górę. I, Boże słodki, gdybym nie odłożyła długopisu, prawdopodobnie wypadłby mi on z rąk. Dojrzały, przystojny mężczyzna o gęstych, ciemnych włosach oraz jasnych oczach. Wystarczy spojrzeć na kilkudniowy zarost, by poczuć delikatne drapanie. Idealny typ. 
Cholera. Ciągle nic nie mówię.
Uśmiecham się zdecydowanie zbyt mało dyskretnie.
— W czym mogę pomóc? — Ton zdecydowanie odbiega od tego, który rozbrzmiewał w mojej głowie.
Jego głos jest cichy i uważny. Pierwszy koleś, który potrafi się tak czarująco zachowywać w bibliotece. Albo to moja macica dostaje totalnego szału na jego widok, a mózg wypiera jakiekolwiek wady, jakie mogłyby w nim istnieć.
— Chciałbym założyć kartę biblioteczną. Jestem tu już jakiś czas, więc w sumie czemu nie? — I jeszcze regularnie czyta? 
— Jasne — odpieram, zerkając raz za czas, by dowiedzieć się o wszelkich szczegółach na jego twarzy. Jawnie nie ukazuję przed nim zainteresowania, nigdy nie byłam też taka, że traciłam kontrolę przez faceta, więc i dzisiaj, pomimo niebieskookiego amanta, pozostaję w cieniu ze swoimi odczuciami. Mniej więcej. — Jesteś tu jakiś czas, masz na myśli, że w mieście? — Wyjmuję czystą kartę i szykuję długopis.
— Tak. Przeprowadziłem się, ale jeszcze nie jestem zbyt zorientowany. — Cały czas uśmiecha się szeregiem białych, perlistych zębów.
— Avenley River to rozległe miasto, sama nie znam go całego, mimo że tu studiuję.
— Studiujesz? — dopytuje.
— Fotografię i rysunek. — Puszczam mu oczko, korzystając z okazji. Nigdy szczególnie nie kryłam się z flirtem, lubię go, zwłaszcza jeśli chodzi o takich facetów, jak ten przede mną. Prawdopodobnie próba kończy się sukcesem, bo uśmiech nieznajomego rośnie. — Imię i nazwisko?
— Proszę? — Oj, chyba ktoś tu siedzi z głową w chmurach, ewentualnie jeszcze tam, gdzie nie trzeba. 
— Imię i nazwisko. — Uśmiecham się delikatnie, zdając sobie sprawę, jakie to żenujące. — Zakładamy kartę — przypominam mu. Oboje śmiejemy się cicho, jednak pomimo starań reszta ludzi dookoła obrzuca nas zniesmaczonymi spojrzeniami.
— Prawie wypadło mi z głowy. — Drapie się po włosach. Lśniących, ciemnych. Oh. — Raphael O'Connel.
Zapisuję sprawnie, orientując się, że to raczej wszystko. 
— To wszystko — mówię na głos, prostując kark. 
— Naprawdę? — Na jego twarzy maluje się uśmiech. Zerka na kartę. — Nie potrzebujesz, nie wiem, może numeru telefonu, Candice Snow? — czyta z plakietki, jaką mam na piersi. Unoszę podejrzliwy, sugestywny wzrok ku niemu.
Skarbie, gdybyś się tak cudownie nie uśmiechał, zapewne nie potraktowałabym tego jako aluzję.
— Teoretycznie nie potrzebuję go do założenia karty, ale... możemy stwierdzić, że kiedyś może być potrzebny.
— Mam nadzieję, że się przyda. Bardzo. — Uśmiech tworzy charakterystyczne dołeczki na jego policzkach. Chwilę później mężczyzna dyktuje mi swój numer i tak, jak gdyby nic, żegna się oraz wychodzi z biblioteki, pozostawiając mnie płonącą od środka. 
Jeśli tacy faceci mają odwiedzać bibliotekę, mogę wziąć nawet drugą zmianę. Bądźmy szczerzy. Zwykle zbywam płeć męską na tyle, by obszedł się smakiem, bo nie interesują mnie napaleni gówniarze, ale pan Raphael O'Connel. Imię anioła, nazwisko zdobywcy. Przesadzam jak nic, lecz w tej chwili najmniej mi to przeszkadza. Jestem gotowa podjąć każdego, kto nie ślini się na widok piersi czy nie łapie za tyłek przy publicznych okazjach, żeby się popisać.
Koniec segregacji kart oznacza koniec mojej krótkiej zmiany. Zarzucam torebkę na ramię i wolnym krokiem udaję się w kierunku mojego apartamentu, który znajduje się w budynku oddalonym o maksymalnie dwieście metrów. Mortensen musiała już wrócić z wykładów lub korków, bo po wejściu za drzwi od razu czuję przyjemną woń egzotycznego, caloryjskiego dania. 
— Szybka jesteś — spostrzega dziewczyna.
— Moja zmiana w bibliotece jest szybka. — Kładę torebkę na wyspie kuchennej, oceniając wzrokiem, co dokładnie znajduje się w garnkach. — Za to ty zwykle nie jesteś w mieszkaniu tak wcześnie.
— Gustov się rozchorował, nie opiekuję się nim dziś. — Rzuca mi leciutki uśmiech. — Powinnaś być cicho, właśnie zrobiłam ci jedzenie, kochaj mnie.
Wyciągam z torebki kartkę z notatnika, na której zapisany jest numer Raphaela i rzucam Mortensen triumfalny uśmiech.
— Spróbuj być cicho i zinterpretuj to. — Odbijam piłeczkę i pokazuję jej. — Nie trzeba nawet ruszać się z pracy, by zapolować na lukrowane ciacha.
Moja przyjaciółka marszczy brwi, podchodząc bliżej.
— No bez jaj. Ktoś cię poderwał? — mamrocze. — To tak się da? Czy ten ktoś zdążył cokolwiek powiedzieć, zanim został spalony żywcem? 
— Najwidoczniej. — Opieram się rękoma o wyspę, która jest jedynym, co w tej chwili stoi między mną a Mortensen. 
— Mam nadzieję, że nie spytał, czy jesteś z nieba. 
Kieruję na nią znaczące spojrzenie.
— Tak, odpowiedziałam, że jestem duchem, umarłam jakieś pięćdziesiąt lat temu, dokładnie jak ten tekst na podryw — żartuję z kamienną miną. — Nie, oczywiście, że nie użył tego tekstu. To dojrzały, szarmancki mężczyzna, nie ten jeden koleś z twoich urodzin, który ciągle wpieprzał nam się w taniec.

Izzy?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz