Wpół do siódmej, kiedy zapiąłem ostatni guzik marynarki, rozległo się wołanie kucharza. Z błogim spokojem, przeskakując po dwa schodki na raz, znalazłem się na dole, w nozdrzach czując znajomy zapach śniadania. Towarzyszył mi ponadprzeciętnie dobry humor, nie było we mnie ani krzty charakterystycznego dla pracowników Howell Royale stresu, czego powodem była prosta rzecz — właśnie tamtego dnia, w ten jakże pogodny czwartek, podpisać miałem zdecydowanie najważniejszą umowę tego miesiąca, która przypieczętowała wszystkie konsultacje i tygodnie biznesowych negocjacji efektywnie spędzających sen z powiek, co zwiastowało końcem tej mordęgi. Każdy ma jakieś granice, a moja znajdowała się właśnie w tym punkcie, gdzie nawet siedemnasta kawa z rzędu nie dawała oczekiwanego efektu. Dzierżąc w lewej dłoni służbowy telefon, zakręciłem, żeby po raz pierwszy tego dnia zawitać w kuchni.
— Dzień dobry, szefunciu, kawki czy herbatki? — zapytał entuzjastycznie Reece, obserwując, jak siadam do stołu. Uniosłem spojrzenie znad ekranu.
Niezauważalnie przewróciłem oczami i, stale kontrolując przebieg spotkania, które skrupulatnie relacjonował mi Jamie, wymruczałem pierwszą myśl, jaka nasunęła mi się na język:
— Kawę, Fraise.
Nie dbając o żadne jego słowo, w pełni oddawałem się wirtualnej rzeczywistości, dzięki której na bieżąco śledziłem to, co w Howell Royale miało największe znaczenie o poranku. Czyli, tak na dobrą sprawę, wszystko, począwszy od najmniejszej drobnostki, czyli stanu wody w automatach. A, jak na złość, tamtego dnia należało uzupełnić niemalże wszystkie zbiorniki w każdym możliwym pomieszczeniu. Zleciłem to asystentce Kennedy’ego, który wyjechał w delegację na moje polecenie, w związku z czym panna, jakiekolwiek nazwisko nosiła, była wolna przez większość dnia, kiedy nie spełniała życzeń reszty sztabu od bezpieczeństwa.
— Za dwadzieścia minut wyjeżdżamy — zakomunikowałem, kiedy do pomieszczenia weszła Margo. To, w jaki sposób stawia kroki, wyryło się w mojej pamięci. — Przywołaj się do porządku, zadzwoń do szofera i powiedz, że dzisiaj będę potrzebował transportu.
Oparła się o blat, delikatnie nachylając w moją stronę.
— Nie łaska iść na pieszo? To raptem kilometr. — Odsłoniła rząd pożółkłych zębów, szczerząc się złośliwie. — Stary Andy ledwo wyrabia, a pan każe mu jeździć po tych zatłoczonych, zakorkowanych ulicach. Godne pożałowania.
Zbyłem uwagę machnięciem ręki, równocześnie ją ponaglając — od wyjścia dzieliły nas minuty, a któż wiedział, gdzie wówczas przebywał starzec. Margo wyciągnęła telefon z kieszeni i połączyła się z Richardsem, po czym, przeprowadziwszy z nim krótki dialog, zakomunikowała, iż, dobitnie akcentując słowo “limuzyna”, nadjeżdża. Złapałem za szklany kubek z kawą, wysunąłem zza stołu i skierowałem w stronę drzwi frontowych.
Czarną, skórzaną teczkę, w którą wyposażyłem się niespełna dwa tygodnie wcześniej, starannie ułożyłem na siedzeniu obok, tuż obok sąsiedniego okna. Z zamyśleniem wpatrywałem się w ścianę tekstu wyświetlającą się na ekranie telefonu, błędnym wzrokiem wodząc po całej jego szerokości. Mrugałem głupkowato, z trudem przyswajając informacje i odbierając bodźce ze strony otoczenia.
— Do Howell Empire, sir? — Usłyszałem głos Richardsa.
— Tak, Andy — rzuciła Margo, równocześnie uprzedzając moją odpowiedź. Mężczyzna skinął głową i, nacisnąwszy pedał gazu, ruszył.
Poprawiłem garnitur po raz piętnasty w tej minucie, wolną dłonią przeczesałem włosy, uprzednio wsuwając telefon do kieszeni marynarki. Lewą dłoń, która, jak nigdy, pociła się, zaciskałem na rączce teczki. Margo zniknęła z pola widzenia już przy wejściu do budynku, a ja, w celu oddania się przyjemnościom, skręciłem w prawą alejkę, z której wychodził korytarz prowadzący do jednej z sal konferencyjnych.
— Panie Howell? Przepraszam, panie Howell. — Przystanąłem, słysząc damski głos. — Panie Howell, mam złe wieści. Spotkanie zostało odwołane, pan Byrne przełożył je na inny termin.
Zmarszczyłem brwi.
— Odwołane? — powtórzyłem. — A to ci dopiero, odwołane. — Pokręciłem głową, spuszczając wzrok na teczkę.
Sekretarka jedynie skinęła na potwierdzenie moich słów, po czym, jak gdyby nigdy nic, zniknęła za filarem. Odruchowo wygładziłem marynarkę, przywołałem do siebie jednego z pracowników i poprosiłem, żeby sprowadził Barnes do recepcji.
Ze skupieniem przyglądałem się papierom dostarczonym przez mojego zastępcę — rachunki, przychody, wszelkiej maści pisma, które zdążyły przyjść do kasyna tego miesiąca, dokładna lista klientów i zgromadzeń na jego terenie, wszelkie wydatki, finalny rozrachunek. Przyjazd do Solar Chandelier okazał się nie najgorszym pomysłem, jako, iż, zaraz po przekroczeniu progu, zostałem wciągnięty w wir spraw związanych z organizacją jutrzejszego wydarzenia, co na ten niedługi czas pozwoliło mi zapomnieć i odizolować się od problemu Howell Royale i umowy, do jakiej podpisanie koniec końców nie doszło. Ta sprawa chodziła za mną krok w krok, odkąd tylko opuściłem mury Howell Empire, dając we znaki przy każdej możliwej okazji. Ucieczkę odnalazłem w tym, co bezapelacyjnie radość sprawiało największą — otóż, w formalnościach, w papierach.
— Liam! — Głos Florence odbił się od ścian głównego pomieszczenia. Siedziałem przy okrągłym stole, w boksie tuż przy sektorze pokera. — Liam, pozwólże na moment!
Odruchowo odwróciłem papiery na drugą stronę, drukiem do desek, następnie kierując w stronę wejścia, skąd, jak mniemam, dochodziło nawoływanie kobiety. Florence, jako pracownica, staż miała niemały, doskonale pamiętała Solar Chandelier za czasów ojca albo nawet, o zgrozo, dziadka. Była starsza od tego miasta i z pewnością nie miała wszystkich zębów.
— Państwo do ciebie. — Skinęła w stronę pary oczekującej mnie przy barze.
Tym, czym wyróżniało ich na tle wszystkich moich klientów, był fakt, iż oboje, zarówno kobieta, jak i mężczyzna, ubrani byli w mundury typowe dla tutejszego wojska, z charakterystycznym odznaczeniem na ramieniu. Chcąc nie chcąc, pojawiło się we mnie swego rodzaju zwątpienie, jako że z wszelakimi służbami zwykłem mieć na pieńku, gdziekolwiek by nie spojrzeć i cokolwiek by nie zrobić — układ dostajesz pieniądze i pozwalasz kręcić nielegalny biznes, choć skuteczny, był już na skraju zerwania.
— Liam Howell. — Wyciągnąłem dłoń, którą w szczelnym uścisku zamknął żołnierz.
Uśmiechnąłem się perliście.
— Kapitan Noah Silvera.
— Katfrin Salvadore — zawtórowała mu kobieta, niemniej to nie jej dłoń ugrzęzła w dość jednoznacznym geście powitania. Przyjemnie być nie mogło.
— Pułkownik — strzeliłem, kątem oka zerkając na odznaczenie.
Swego czasu, jeszcze za dzieciaka, nadmiernie interesowałem się tematem militariów. Jak widać, przydało się.
— Zgadza się, panie Howell — odparł Silvera. Kapitan Silvera. — Jeżeli naszą obecność tutaj poddaje pan w wątpliwość, już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż, według…
— Niech pan wybaczy, kapitanie Silvera, ale jestem zmuszony przerwać. — Uniosłem rękę. — Jeżeli chodzi o kontrolę, z całym szacunkiem, ale takowa była przeprowadzana zgodnie z terminarzem kwartalnym. Nie potrzebujemy następnej.
— Źle mnie pan zrozumiał. Mamy nakaz — wtrąciła Salvadore.
— Jest pan oskarżony o nielegalną działalność.
Usłyszałem świst wdychanego przez Florence powietrza.
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz