27 mar 2020

Od Charlie

     Powietrze z charakterystycznym świstem wydostało się spomiędzy moich warg, jednocześnie wprawiając w ruch jeżynową gałązkę uschniętej rośliny. Opierając się dłońmi o własne uda, ze wszystkim sił starałam się uspokoić stargane nerwy, nierówny oddech, doprowadzić do porządku skołatane serce i pozbyć się tego nieznośnego bólu w pachwinach, miarowo wciągając i wypuszczając powietrze z płuc. Przymrużone oczy, narzucony na głowę kaptur i słuchawki w uszach bez dwóch zdań nie wyostrzały moich zmysłów. Rytmicznie wygrywana na perkusji melodie zagłuszana była przez szum krwi, a kiedy zerkałam w dół, na swoje stopy, z trudem odróżniałam kamienie od piachu, a piach od koloru własnych butów. Raz po raz łapałam się to za głowę, to za czoło, za policzki i za brodę — uciążliwe kręcenie nie ustawało, miałam nieodparte wrażenie, że świat przedstawiał mi jeden z tańców latynoskich, tym samym grając mi i mojemu błędnikowi na nosie. Czułam, jakby ktoś wwiercał mi się w brzuch, odsysał jego zawartość, a właściwie pozostałości, resztki posiłku ze wczoraj. Przełyk desperacko domagał się nawilżenia, a ja biłam się w pierś, że i tym razem zostawiłam butelkę wody w domu, zamiast wziąć ze sobą. Każda możliwa myśl krążyła wokół tematu głodu. Byłam niezdolna do ruchu, mimo to cały czas biegłam, stopniowo zatracając się w jednostajnym ruchu moich nóg. Prawa, lewa, prawa, lewa. Wkrótce zaczęłam robić to odruchowo, nie wpływałam na to, byłam widzem, biernym obserwatorem. Prawa, lewa, dopóki nie wybiegłam z lasu. Myśl o krótkiej przerwie porzuciłam z chwilą przekroczenia linii oddzielającej piaskową ścieżkę od asfaltowej drogi. Ostatnia prosta, uparcie przekonywałam się do biegu pomiędzy seriami ciężkich oddechów z otchłani płuc. Zbywałam rozwiązane sznurówki, plączące się nogi, na horyzoncie widziałam mój dom i zaczęłam szczerze zastanawiać się, czy nie powtórzyć serii. Jak na rozkaz, żołądek wydał z siebie odgłos burczenia, w głowie zakręciło mi się o stokroć mocniej niż dotychczas, a obraz przypominał prędzej plamę, niż jakikolwiek wyraźny widok. Całym ciałem opadłam na siatkę ogradzającą działkę, chudymi palcami otaczając ostre pręty na jej końcach.


     Kiedy przekroczyłam próg domu, moje nogi były jak z waty. Z trudem przeszłam ostatnie parę metrów. Z piskiem podeszew sunęłam po podłodze, zostawiając na niej czarne smugi. Podświadomość kreowała obrazy, gdzie Beatrice mordowała mnie gołą ręką. Lecz rozsądek odsuwał je na drugi plan.
     Z szafki nad jednym z blatów wyjęłam pudełko z sucharkami, z lodówki wygrzebałam resztki przedwczorajszej sałatki. Doczołgałam się do wysepki, po drodze zgarniając szklaną butelkę po brzegi wypełnioną mlekiem. Pokracznie wlałam je do szklanki, z której wczesnym rankiem, jeszcze przed wyjściem, piłam wodę. Hektolitry wody. W niektórych miejscach blat ciągle był wilgotny. Mleko, jak się spodziewałam, strużką poleciało po moim nadgarstku, przedramieniu, po czym kapało na podłogę, kropla po kropli, aż utworzyła się pokaźna kałuża. Jednym łykiem opróżniłam całą zawartość szklanki, na krańcu języka poczułam typowo mleczny posmak. Musiałam go czymś zabić. Ugryzłam sucharka. Powstała masa rosła mi w ustach. Z jeszcze większą nierozwagą napełniłam szklankę, nie bacząc już na straty w mililitrach cieczy. Pozostałe w ustach miejsce wypełniło mleko. Połączenie dwóch smaków zemdliło mnie tak, jak nigdy dotąd. Czułam się jak w transie, jak w amoku, jakbym nie egzystencjonowała. To był stan niemożliwy do określenia. Nieporadnie wpychałam w siebie jeszcze więcej, ponawiając próbę przełknięcia którejkolwiek substancji.
     Poderwałam się miejsca i pobiegłam do łazienki. Opuściłam głowę na wysokość muszli klozetowej. To wszystko, co dotychczas z taką zaciętością walczyło ze mną, byleby nie trafić do mojego żołądka, jak krople mleka na podłogę, utonęło w wodzie. Zamknęłam zachodzące łzami oczy, kasłałam nieustannie, jakby próbując pozbyć się czegoś, co tkwiło w moim gardle. Prawda była taka, że wszystko, co właśnie ze mnie wyszło, pochodziło nie z przełyku, nie z żołądka — z ust. Po omacku odszukałam przycisku aktywującego spłuczkę, resztki sił spożytkowałam na wciśnięcie zimnego, metalowego guzika. Odchyliłam głowę, zaciągając się powietrzem, kiedy woda spłukiwała cały ten chłam w tamtej chwili płynący do kanałów. Potarłam usta papierem, a właściwie jego resztkami. Oparłszy się o muszlę, odepchnęłam się od niej i całą długością kręgosłupa wylądowałam na czerwonym, skołtunionym dywaniku. Podparłam się ręką, nogą, moje ciało ogarnęły spazmy, mięśnie wydawały się działać indywidualnie, nie współpracowały ze sobą — ponawiałam próby niedołężnego podnoszenia się. Dusiłam się, choć powietrza w pomieszczeniu było aż zanadto.
     — Co ty tu robisz? — W jej głosie wybrzmiało rozdrażnienie. Ogarnęła mnie panika. — Charlie, co ty, do jasnej cholery, robisz o tej porze? Przestań zachowywać się jak pajac. — Wsunęła stopę pod mój kark i uniosła gwałtownie. — Nie słyszałaś, co powiedziałam? Wstawaj!
     Wiązanka przekleństw docierała do mnie jak przez mgłę. Z jednej strony walczyłam sama ze sobą. Z drugiej leżałam nieruchomo na podłodze, jak pień, który tego ranka mijałam. Jak pokonana przez nabój, niedomagająca zwierzyna.


     — Jesteś absolutnie pewna? — Spojrzał na mnie z ukosa.
     Przełknęłam ślinę, wbiłam dłonie w kieszenie bluzy i sztywno pokiwałam głową. Theo dostrzegł zawahanie malujące się na mojej twarzy. Westchnęłam przeciągle, spojrzałam prosto w jego oczy. Znacząco uniósł brew. Uśmiechnęłam się półgębkiem, chłopak parsknął. W lewej dłoni ściskał kilka banknotów dziesięcioavarowych.
     — Charls — upomniał mnie chrząknięciem. — Nie będziesz mi tego wypominać? Nie wyrzucisz tego?
     Zmierzyłam wzrokiem szyld budki z hamburgerami, do której Theo dobijał się od początku tego miesiąca, głównie za sprawą ładnej kasjerki. Szczerze podzielałam jego zainteresowanie dziewczyną, niemniej mój problem miał nieco większy kaliber. Czy powinnam. Czy nie przypłacę zbędnymi kilogramami. Czy nie przysporzy mi to kłopotów w postaci nadmiaru kalorii. Czy pół roku leczenia nie pójdzie w błoto po jednym występku, po jakim wyrzuty sumienia będą nawiedzać mnie nocami.
     Ale kasjerka była bardzo, ale to bardzo gorąca.
     — Nie będę — wyszeptałam po dłuższej chwili milczenia. Ściągnął brwi, nie dosłyszał. — Nie będę — powtórzyłam wyraźniej, śmielej.
     Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Omal nie klasnął w dłonie.
     — Poproszę cheeseburgera z podwójnym kotletem, pomidorem, sałatą, majonezem, ketchupem, bez cebuli, ale z piklami i…
     Złapałam go za ramię.
     — Nie dam rady zjeść aż ty-
     — Och, Charlie, słoneczko, to dla mnie. — Wyszczerzył się. — Dla koleżanki cheeseburgera z samym ketchupem. Dodatkowo dwie Cole i twój numer.
     Spojrzałam na niego rozbawionym spojrzeniem. Kasjerka, gdyby nie moje parsknięcie, najpewniej zanotowałaby to razem z zamówieniem. Uniosła nieśmiałe spojrzenie znad pliku samoprzylepnych karteczek.
     — Ruth Barden, znajdź mnie na Rivenley.
     Wręczyła nam paragon i numer zamówienia. W głowie powtórzyłam sobie jej nazwisko jeszcze kilka razy, żeby nie daj Boże zapomnieć, jak wielka to strata by była.
      Odeszliśmy na dosłownie metr, może dwa, Theo bezczelnie wyciągnął telefon i wystukiwał Barden na malutkiej klawiaturce. Wspólnie porównywaliśmy jej zdjęcie profilowe do rzeczywistości (na żywo była sto razy ładniejsza, słowo), przejrzeliśmy galerię i znajomych (to trochę przerażające, ale co poradzić, kiedy miał z nią aż czterysta wspólnych?), dopóki nie wywołała naszego numeru, nie podała naszych zamówień i nie uśmiechnęła się do mnie znacząco.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz