27 lut 2019

Od Nivana cd Victorii

Może byłem zabobonny, ale coraz częściej czułem niepokojące strzelanie w kolanach, łupanie w kościach i dziwny, mrożący podmuch na karku. Wszystko wskazujące tylko i wyłącznie na to, że kolejny tydzień miał należeć do okresów raczej dziwnych, męczących i rujnujących człowieka psychicznie.
Niepewność narastała, aż w końcu, w piątkowy wieczór nabrała nowego znaczenia i osiągnęła stan apogeum, gdzie drżenie kończyn było nie do opanowania, a poczucie, że ktoś mnie obserwuje, angażowało na tyle mocno, by nie móc w stanie się skupić, ani odpocząć.
Miałem już otworzyć butelkę dobrego, czerwonego wina (tak naprawdę, to jakiegoś musującego sikacza. W tym wypadku fresco, które ani musującym, ani sikaczem nie było), gdy zapukano mi do drzwi. W sposób dość charakterystyczny.
Bardzo charakterystyczny i świetnie znany.
— Fjästad? — wyszeptałem. Może wymamrotałem. Grunt, że byłem wyjątkowo cichy.
Uśmiechnął się ładnie, tak, jak najbardziej lubiłem, nawet jeśli jego wzrok przesiąknięty był nostalgią, a skóra przy oczach zabawnie się marszczyła.
Cholera, byliśmy już starzy. Naprawdę starzy.
— Oakley? — odparł ze śmiechem. Równie mrucząco, co ja.

Oczywiście, że miał interes. Inaczej nie zjawiałby się w moich dość skromnych progach z tym swoim uśmiechem i nieśmiertelnymi dredami. Nawet brodę nieco zapuścił, co spotkało się z moją aprobatą.
Chociaż nie miałem już zbyt wiele do gadania w tych kwestiach.
W sumie nigdy nie miałem. Nie należałem raczej do tych, którzy tak pilnie narzucaliby innym swoje zdanie. Bliżej było mi do tych, którym to zdanie właśnie narzucano.
Wyjątkowo, chyba po raz pierwszy w historii odpowiedziałem mu „nie”. Co prawda, za chwilkę zastąpione szybkim „Dobrze, pomyślę nad tym”, ale jednak.
Jednakże tak pięknie błagał mnie o opiekę nad Scarlett, że byłem prawie pewien swojej zgody w najbliższej przyszłości, która powinna nadejść dość prędko. W końcu miałem ją ogarnąć przez następny weekend.
A teraz mogłem tylko siedzieć z kubkiem świeżo co zaparzonej kawy, zerkając przez okno w kuchni.

— Chciałbyś mieć kiedyś dzieci? — spytałem, zerkając podejrzliwie na nastolatka. W odpowiedzi otrzymałem wzruszenie ramionami.
— Nie wiem. Raczej nie — odparł prędko.
Nigdy nie przepadał za rozwijaniem myśli, a przecież humanista był z niego pierwszej wody.

Napierdalanie w prawdopodobnie podłogę. Prawdopodobnie piętro wyżej. Prawdopodobnie to wybudziło mnie z ekscytująco krótkiej retrospekcji, nie pozwalając nawet na chwilę odpłynąć do świata, gdzie wszystko wydawało się prostsze i przyjemniejsze. Prawdopodobnie również to sprawiło, że mój komputer się poruszył, a wraz z nim moja tolerancja, przecinając przy okazji pewną granicę.
Wybrałem się na chwilę na górę, byle wyrazić swoją dezaprobatę porannymi działaniami, jak się okazało, jakiejś nastolatki.
Wkurwiała mnie.
Nie z samego faktu bycia nadętą, przekonaną o swojej wyższości dziewuchą z ego wywindowanym ponad atmosferę ziemską, ale dlatego, że przez to wszystko, kurwa, przypominała mnie, gdy byłem w jej wieku.
Tak samo ironiczny, tak samo przeświadczony o swojej zajebistości.
Naprawdę się starzałem, jeśli byłem na etapie psioczenia na młodsze pokolenia.
Losie, gdzie ja skończyłem.

Gdzie skończyłem?
To samo pytanie zadałem sobie, gdy jakiś czas później, znowu natrafiłem na blondynkę i, możliwe, że nieco na moje nieszczęście, ta zdecydowała się mnie zatrzymać, gdy miałem właśnie lecieć na...
Powiedzmy, babskie pogaduchy, bo razem ze znajomą znaleźliśmy się raczej w martwym punkcie.
Zaproponowała mi kawę. Nie miałem zamiaru się wykręcać ani nic takiego, wymagałoby to zbyt dużo wysiłku, dlatego jedynie pokiwałem głową, rzuciłem nazwę ulubionej kafeterii w mieście (oczywiście, mała, na rogu ulicy, bo nigdzie indziej tak swobodnie się nie czułem), dodałem do tego pierwszą lepszą godzinę, którą trzeba było zapamiętać i zwieńczyłem wszystko pilnym pożegnaniem, przy okazji prawie potykając się o własne nogi, gdy zacząłem biec na autobus, który lada chwila mógł mi uciec.
Mogłem jednak jechać samochodem.

— Przepraszam panią za zachowanie rano, spieszyłem się — mruknąłem, wgniatając wypalonego już do reszty papierosa w popielniczkę na koszu na śmieci, gdy pod drzwiami kawiarni zawitała ledwo co poznana, prawdopodobnie dość nowa sąsiadka.
Dopiero w tym momencie mogłem lepiej przyjrzeć się dziewczynie i stwierdzić, że jest nawet urodziwa.
Zresztą, coś w tym mieście nie widziałem za bardzo brzydkich ludzi.
Przetarłem kciukiem czubek nosa, posyłając nastolatce firmowy uśmiech numer trzydzieści cztery.
— Nivan, tak swoją drogą — dodałem.
Nie byłem pewien, czy przedstawienie się samym imieniem i tym samym przejście na „ty” było dobrym rozwiązaniem, jednak teraz było już raczej zbyt późno na odwrót. Mogłem więc tylko utrzymywać na ustach delikatny uśmiech, licząc na... Sam w sumie nie wiedziałem, co.

[Victorio?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz