Otacza mnie spokojna, niezmącona żadnym hałasem cisza. Mój umysł zamyka się w treści książki, którą tworzy miły, gładki materiał. Nie zacinam się nim ani razu. Lektura chłonie mnie bez ustanku, a ja przestaję zwracać uwagę na to, że lada moment kończy się moja zmiana w bibliotece. Znowu kończę ją paręnaście minut później, oficjalnie będąc ostatnią osobą w tym zacisznym miejscu. Podnoszę się z krzesła, swoją drogą niezbyt wygodnego, i zarzucam sobie skórzaną torbę z rysunkami na ramię. Pasek od razu wbija mi się w odkrytą skórę, dając znać o ciężarze, jaki utrzymuje.
Chwytam za klucze od drzwi i wsłuchuję się w stukot moich obcasów, który rozprzestrzenia się po pustym, wąskim korytarzu. Spotykam się z wyjątkowym trudem, kiedy mam odciąć się od zapachu świeżych kartek i relaksu, jednak ostatecznie przymykam drzwi do końca i przekręcam klucz w zamku. Nie myślę długo i wsiadam na rower, który przez parę dobrych godzin stał oparty o chropowatą ścianę biblioteki, cudem nie stając się ofiarą kradzieży.
O ile rower może być ofiarą. Oczywiście, że nie może. Zwłaszcza, że to umiłowana dawnymi latami, elegancka damka w stylu vintage, która raczej nie przyciąga zainteresowania tak prymitywnych osób, jak avenley'owscy złodzieje.
Miasto było dosyć spokojne — szczególnie czwartkowego wieczoru, kiedy nikt jeszcze nie sili się na otwierające weekend imprezy. Podczas jazdy delikatny, wiosenny wiatr uderza w moją skórę, odświeżając ją po paru godzinach w zamknięciu. „Zamknięcie” kojarzy mi się źle od kiedy pamiętam. Przynosi niepokój, dreszcze, które z kolei przywodzą na myśl chłód piwniczych płytek. Zdarzyło się to tak dawno temu, a czasem mój umysł nadal wręcz nie może odpędzić się od nadlatujących wspomnień. Wspomnień jednak tak ułamanych, że nie sposób złożyć ich w jedną całość, dokładnie jakbym miała przed sobą nieskończoną liczbę elementów układanki. Nie pamiętam nawet twarzy mamy ani taty. Rozpływają mi się w pamięci. Wiem, że byli, ale nie umiem powiedzieć nic więcej.
I na takie przemyślenia akurat zbiera mi się w jedynej samotnej chwili w ciągu dnia. Na rowerze. Na pustej trasie, tuż przed ostrym zakrętem. Na myśl o nim chowam wszelkie przemyślenia w mentalną kieszeń i odzyskuję skupienie. Skręcam w uliczkę, jednak ogarnięta cieniami sylwetka, którą zauważam w ostatniej chwili, szybko zmusza mnie do gwałtownego zahamowania. Słyszę zgrzyt mojego roweru, ale podpieram się nogą o ziemię, by nie spaść. W chwili czystego szoku zamykam na sekundę oczy, jakbym właśnie nie chciała się upewnić, czy trafiłam w nieznajomą osobę, czy może właśnie ją zabiłam.
Ale wydaje mi się, że nie zarejestrowałam żadnych śladów kolizji.
Szybko otwieram oczy i dostrzegam tylko, jak szeroki w ramionach mężczyzna bez słowa mija mnie i teczkę, która właśnie upadła na ziemię, puszczając na (na szczęście) lekki wiatr wszystkie moje rysunki. No co za facet. Nasza ziemia z takimi samcami upadnie.
- Nosz kurka rurka — mamroczę pod nosem i zdaje się, że dosyć niewyraźnie. Mówiłam to od kiedy pamiętam przy każdej mniejszej porażce. Przy większej tak już wstyd było wyciągać przekleństwa, które stanowiły groźbę w wieku sześciu lat.
Ku mojemu najszczerszemu zdziwieniu, próbując wyzbierać wszystkie uciekające kartki, chłonie mnie kolejny cień — nie ten, który daje pojedyncza latarnia miejska. Widzę w nim wyraźną posturę człowieka, który kuca obok mnie, zaczynając zbierać uciekające rysunki. W jednym momencie czuję się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro cementu, ale już w drugim zachowuję się normalnie i pomagam.
Powinnam coś powiedzieć?
- Przepraszam — rzucam swobodnie, nie podnosząc wzroku na nieznajomego. — Nic ci nie jest? Nie zauważyłam cię wtedy.
- Jestem cały. — Czuję na sobie pojedyncze spojrzenie, które szybko chowa się z powrotem w rysunkach. — Sporo tego masz. — Komentuje bez krzty entuzjazmu w głosie.
Uciekam wzrokiem na kartki, jakie w chwili mojej nieuwagi znajdują się jeszcze bliżej krawężnika. Chłopak sięga po nie i podaje mi, ujawniając spojrzenie niezwykłych, magnetycznych oczu, które wydostało się spod cienia kaptura.
- Jak się jest na studiach fotografii i rysunku, to tak jest, wierz mi. Cała teczka w bezsensownych bazgrołach. — Próbuję zagadać nieznajomego, bynajmniej z powodu, że cisza na ulicy oraz brak aut stwarzają nieco krępujący nastrój. A ciemniejsze niebo wiszące nad nami zwiastuje coraz późniejszą godzinę.
- W to nie wątpię. — Chłopak podaje mi ostatni rysunek, który szybko chowam do teczki. Podnoszę szybko rower, jednak rezygnuję z przejażdżki i go prowadzę. Swoją twarz kieruje jeszcze do nieznajomego, dekorując chwilę leciutkim uśmiechem.
Przeżywam nawet pewne deja vu, ale nie na długo.
- Dziękuję za pomoc.
On kiwa w odpowiedzi, a następnie odwraca się tak, że widzę tylko kaptur i charakterystyczne szerokie barki zanikające w cieniu budynku. Nie wiem, jak długo stoję w jednym miejscu, ale nie upewniam się nawet, czy zebrałam wszystkie rysunki. Potem już podążam drogą w kierunku swojego wieżowca mieszczącego całkiem udany apartament. Wpisuję odpowiedni kod i dostaję się do wnętrza. Winda z kolei prowadzi mnie na samą górę, a to wszystko podkreślane piękną, nienaganną ciszą, która koi moje nerwy postrzępione przez kretynów siedzących w zarządzie uczelni.
Wszystko mam robić sama. Projekt najnowszego loga uczelni również — o ile oczywiście mój pomysł przejdzie, a powinien, bo przecież wkładam w to całe swoje zaangażowanie pełnymi, cholernymi dniami.
Ze zmęczeniem stawiam teczkę na stoliku w salonie i szukam pośród wielu rysunków szkicu upragnionego loga. Jednak z każdą chwilą wzbiera we mnie coraz mocniejsze poirytowanie, którego nie staram się nawet specjalnie ukrywać w swoich czterech ścianach. Nigdzie tego nie ma. Dalej grzebię w reszcie kartek, ale zaskakująco szybko dociera do mnie, że pozornie delikatny wiatr musiał spłatać mi figla i zabrać — jak na ironię — najważniejszą część teczki.
Kurka rurka...
Neal?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz