Z oczami na twoim tyłku to jest tak.
Czasami wręcz pragniesz, żeby na ciebie patrzono, oglądano, ba, podziwiano, bo przecież jesteś pieprzonym dziełem sztuki, za którego dotknięcie powinni płacić wysokie kary. Analizować i interpretować, najlepiej poświęcać na to swoje życie, tak jak ty robisz to w zamian.
Ale dotyczy to jedynie osób bliskich, albo, cofnij, w ogóle dla ciebie dostępnych.
A nie twojego siedemnastoletniego ucznia, skrywającego w sobie całkiem pokaźny potencjał, choć nie w kierunku obranym przez niego. Nie w tej cholernej fizyce, która prędzej była jego piętą Achillesową, w której jakkolwiek walczyłeś, żeby pomóc mu zrozumieć, nawet jeżeli, no, Żukowski uważał, że po prostu się uwziąłeś. Chciałem dobrze, nie wyszło. Zdecydowanie lepiej szłoby mu na humanie, bo akurat wymówki za każdym razem miał wyjątkowo poetyckie, rozbudowane i nawet poprawne, w porównaniu do rówieśników chłopaka.
I może nawet też odwdzięczałbym się tymi ukradkowymi spojrzeniami i w jego kierunku, ba, nawet wyszedłbym na wspólnego kiepa, gdyby nie dosyć pokaźna różnica w wieku. I to podobieństwo widniejące na horyzoncie w stosunku do siedemnastoletniego mnie.
No bo w końcu przeanalizujmy to wszystko od początku.
Charyzma? Jest. I to jaka, nawet jeżeli niezbyt lubiany przez większość rady pedagogicznej, to jednak zbyt często wychodziło na jego stronę. Ba, kilka razy łapałem się na tym, że i ja stawałem w obronie dzieciaka.
Chłodne spojrzenie? Tak, te zielone oczy zdecydowanie nie przypominały mi tych dawniej ukochanych.
Wyrachowana gestykulacja i opanowana mimika? No cóż, mówca byłby z niego idealny, nie zaprzeczam, prawdopodobnie wolałbym widzieć go w roli antycznego retora niż ucznia przed tablicą. Palec mu nigdy nie drgnął. A przy tym w antycznym społeczeństwie moglibyśmy rozmyślać ciutkę poważniej nad naszą relacją. Nawet jeżeli wolałbym jednak o tym nie myśleć.
Ładny wygląd? Nikt chyba nie odważyłby się tego zanegować.
Ogólne poczucie wyższości? Co to za pytanie, oczywiście, że tak.
Normalnie malowany ja.
Tylko że aktualnie miałem trzydzieści dwa lata i już tak szybko nie wskakiwałem po schodach, jak wtedy.
Zamiast tego byłem właścicielem trochę mniej pojemnych i trochę bardziej zniszczonych płuc, które trzeba było w końcu karmić, a w papierośnicy ostał się już ostatni papieros, co równało się wycieczce do najbliższego sklepu, który napatoczył mi się po drodze. I co z tego, że wykorzystałem okazję, biorąc od tak trzy paczki żelków. Chudzielec ze mnie, babka i matka zawsze narzekała na rodzinnych spotkaniach, dlaczego by się ciutkę nie podtuczyć.
I dostać cukrzycy.
— Dobry wieczór, psze pana.
No nie, kurwa, co ja ci stwórco zrobiłem, że i tu, w zwyczajnym monopolowym na rogu ulicy, musiał się on napatoczyć. Zielone oczy błysnęły nieprzyjaźnie, moje odpowiedziały tym samym.
W końcu do tanga potrzeba dwojga, czyż nie?
— Po prostu daj mi setki Marlboro i odejdę w pokoju, obiecuję, nie będę wypytywać cię z hydrostatyki — burknąłem pod nosem, rozkładając na blacie paczuszki ze słodyczami i dorzucając do tego gumy miętowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz