— Ty. — Uśmiechnąłem się sztucznie. — Preferuję kanapy, wiesz? — dodałem z ironią.
Na ścianie zawisła dość duża kartka. Wspólnie z Raven zapisaliśmy tam najważniejsze rzeczy, między innymi to, kto odkurza w dane dni, kto robi zakupy, a kogo obowiązkiem jest zmywanie. Koniec końców ona musiała częściej sprzątać, a ja gotować i kupować jedzenie, co tak na dobrą sprawę było świetne, ponieważ szczerze nienawidziłem sprzątania. Dzisiaj była środa, a co za tym idzie, moja kolej na przygotowanie kolacji. Wszystko, co było potrzebne leżało w lodówce bądź na blacie, podobnie jak deska do krojenia, zestaw noży i kuchenka gotowa do pracy.
Stanąłem przed wrotami wielkiej lodowej jaskini, w której już za chwilę miałem się zgubić. Pomimo mapy i jasnego celu, byłem pewny, że coś pokusi moją ciekawość i skończy się jak zawsze. Ze wszystkich sił starałem się odsunąć głaz zastawiający drogę. Ten, po wyczerpującej walce, poddał się i zmienił położenie. Krzyknąłem triumfalnie i wkroczyłem w pierwszy korytarz. Błądziłem po nim, poszukując następnych przejść, aż do jaskini głównej. Po drodze napotkałem mnóstwo przeszkód! Pierwszą był ogromny, szaro-beżowy smok, który, stanąwszy na mojej drodze, zionął chłodem, szeleszcząc niemiłosiernie (jak na smoka, bardzo dziwny!). Dobyłem miecza, wymachując nim na wszystkie strony, niemalże na oślep trafiając w jego cielsko. Ponownie ryknął, lecz tym razem, zamiast wyprostować się, padł na ziemię na długi. Wskoczyłem na jego łeb i wydłubałem cztery gałki oczne (których miał aż dziesięć) — pierwszy punkt na liście potrzebnych rzeczy. Wszystko ułożyłem w plecaku, który póki co świecił pustkami. Wędrowałem dalej, gorączkowo rozglądając się wokoło. Bałem się, że ktoś wyskoczy zza zakrętu i zaatakuje mnie, czego skutkiem będzie natychmiastowa śmierć. Przedziwne przeczucie nie zawiodło mnie i tym razem — nie ktoś, a coś czekało na mnie w kolejnej komnacie. Ogromna, ogromna dziura wypełniona po brzegi białą substancją wyglądała przerażająco. Tu coś bulgotało, tutaj wybuchało. Na domiar złego, już z tego miejsca wyczuwałem, jak niska temperatura panuje w pseudojeziorze, a to za sprawą osobliwego powiewu (skąd tu wiatr?). Zdawałem sobie sprawę z faktu, że ta substancja jest mi niezwykle potrzebna, więc nie mogłem się wycofać. Wziąłem w rękę wiaderko dotychczas przywiązane do mojego pasa i powoli zanurzałem w cieczy. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pojawienie się kolejnego przeciwnika. Tym razem był to człowiek w długim, ciemnym płaszczu. Poczułem uścisk na ramieniu, zaraz po tym pchnięcie, na wskutek którego wpadłem wprost do zbiornika. Przeklinając chłód próbowałem się ratować, wymachiwałem rękami i próbowałem złapać brzeg, nieudolnie. Mężczyzna roześmiał się głośno i za każdym razem deptał moje poranione palce, które nie chciały się poddać. Zanurzyłem się w cieczy i po chwili ponownie wynurzyłem, jednakże to przypominało prędzej wyskok, aniżeli spokojne wynurzenie. Uniosłem się w powietrze, atakując nieznajomego. Okładałem go pięściami, nie dając szans na ucieczkę. Piszczel, krocze, brzuch, twarz, kolano, klatka piersiowa. Tak w kółko, dopóki nie padł na podłogę, niegdyś pokrytą zielonkawymi kafelkami. Zabrałem swoje pełne wiadro ze sobą i poszedłem dalej. Za mną już dwa składniki, przede mną tyle samo i koniec końców konsultacja z magiem. W trzecim pomieszczeniu czekała na mnie banda skrzatów, która na mój widok zapiszczała. Dodali, że słyszeli o mnie i to zaszczyt widzieć mnie w kopalni. Zadałem im kilka znaczących pytań, w tym jedno na temat białego kryształu. Wyznali, że muszę wykopać go sam. Doprowadzili mnie do kolei, wskoczyli do wagoników i wciągneli w jeden także mnie, podając mi kilof. Droga trwała trzy, cztery minuty. Celem okazało się dość duża komora jaskini, gdzie wręcz mieniło się od ilości kryształów. Wskazali, gdzie mam kopać, do czego zabrałem się natychmiastowo. Z początku szło to bardzo opornie, albowiem jedyne, co zdobyłem to nieznaczne, małe kawałeczki, lecz z czasem wydobywałem coraz większe grudy. Jedną z nich wręczyli mi górnicy i pożegnali ciepło. Szepnęli, iż pająki czekają na mnie kilka metrów dalej. Na myśl o pająkach zląkłem się, lecz próbowałem zapomnieć o strachu i myśleć o tym, że w końcu wypełnię misję. Dwa duże, włochate stworzenia przywitały mnie sykami, po czym rzuciły się w wir walki. Ja nie próżnowałem, mieczem celowałem w ich przód oraz odwłok, by skutecznie uszkodzić ich ciało. Moim celem były woreczki z gęstą substancją, która była ostatnim potrzebnym składnikiem. Walka była niezwykle trudna, równa i długa, tym bardziej, gdy ich była dwójka, a ja byłem sam jeden. W końcu się udało! Wziąłem dwa woreczki do plecaka i pognałem w stronę wyjścia, by odnaleźć schronienie wielkiego maga. Ten na wstępie wypytał mnie o wszystko. Koniec końców poprosił, bym wszystko wrzucił do kotła i usiadł obok niego. Za jego sprawą kocioł został wprawiony w ruch, zaś sam mag powtarzał jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa. Kiedy wszystko się uspokoiło, kilka substancji złączyło się w jedność, miękki, beżowy, dość gumowaty kształ. Mistrz ułożył to w pudełeczku i podał mi.
Gotową potrawę ustawiłem na stoliku, podobnie jak drugi talerzyk z świeżym omletem. Obok dostawiłem szklankę z sokiem i zawołałem Raven, która gniotła się gdzieś w sypialni. Nie odpowiadała, nie przychodziła. Zawołałem jeszcze raz, ciągle bez skutku. Zdenerwowany wziąłem do ręki jej porcję i sam udałem się do jej pokoju. Zapukałem dwa razy i, nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi. Zastałem drzemiącą Raven z odblokowanym telefonem w ręku. Westchnąłem i postawiłem omlet na szafeczce nocnej, stukając ją w ramię. Nie chciałem, by ostygł, bo będzie niedobry. Choć poruszyła się delikatnie, ciągle nie kontaktowała, a jej słowa brzmiały bardziej jak “Łełamrławr” niż coś w rodzaju “Zostaw mnie w spokoju”. Wedle niewypowiedzianego życzenia wyszedłem z pokoju. W samotności skosztowałem mojej kolacji, dumny z umiejętności kucharskich.
Kalendarz wskazywał datę dwudziestego grudnia. Święta za pasem, a my z Raven nawet nie ustaliliśmy, czy Wigilię spędzamy razem, tu, w mieszkaniu, czy rozjeżdżamy się do rodzin. A, no tak, przecież moja rodzina nawet nie istnieje. To znaczy, istnieje, ale totalnie nie tutaj, zapewne w całkiem innym świecie. Ba! Próbowałem połączyć się z Thomasem, lecz kobieta na linii powiedziała, że ten numer nie istnieje. Próbowałem dodzwonić się do mojej byłej dziewczyny — nic. Roxy? To samo, tylko ona była tu, w Avenley River, a nie w innym wszechświecie. To brzmiało jak bajka, lecz… to fakt.
Chciałem dziś poruszyć ten temat, by mieć jakiekolwiek rozneznanie w sytuacji. Czekałem, aż współlokatorka wróci, co obiecała zrobić po szesnastej. Dobijała siedemnasta, a jej nie było. Szkoda. Niecierpliwa natura dawała mi we znaki, lecz skutecznie starałem się ją zwalczać. Kiedy w końcu pojawiła się w mieszkaniu, nie czekałam nawet na jej reakcję, zapytałem o święta. Przerwała mi od razu, prezentując pokaźną butelkę wina. Dodała, że to naprawdę dobra sztuka i koniecznie musimy dziś spróbować, bo ona nie zamierza odpuścić takiej okazji.
— Im starsze wino, tym lepsze, nie sądzisz? — mruknąłem z dezaprobatą.
Wzruszyła ramionami. Podbiegła do szuflady w kuchni i wyjęła z niej korkociąg. Dwa kieliszki napełniły się czerwoną substancją, jeden podała mi, drugi wzięła dla siebie. Rozłożyła się na sofie. Czułem dziwną aurę, jakby coś było nie tak. Bez zastanowienia wziąłem pierwszy łyk, dokładnie analizując smak wina. Nie dało się zaprzeczyć, było świetnej jakości. Jestem cholernie wybredny, w szczególności w kwestii win, lecz to zdecydowanie miało mocne dziewięć i pół na dziesięć. Usiadłem w fotelu, włączając telewizję. Wiadomości, nudy, jakaś muzyka, nudna, film o słoniach, umm… przenudny. Przełączałem kanały, aż nie rozległ się krzyk Raven. Kazała cofnąć o dwa.
— Nie przełączaj! — Wyrwała mi pilota z ręki, o mało nie wylewając tego swojego wina. — Ten serial to z ł o t o! Musimy to obejrzeć. Serio.
Skinąłem niechętnie głową, odstawiając lampkę na stolik. Zostawiłem ją samą w pomieszczeniu i udałem się do kuchni. Czwartek, moja kolej na gotowanie, podobnie jak dwa dni temu, kiedy robiłem omlet. Dziś postawiłem na tradycyjne hot-dogi. Ugotowałem parówki i kulturalnie wpakowałem je w bułki. Później mikrofalówka, aż w końcu wylądowały na talerzach. Wróciłem do salonu, gdzie siedziała Raven dolewająca wina do swojego kieliszka. Chwilkę później zrobiła to samo z moim, półpełnym. Odkrząknąłem, dając jej do zrozumienia, że nie powinienem pić za dużo, skoro jutro czeka mnie praca. Roześmiała się. Ponownie zająłem miejsce na fotelu, przegryzając kolację.
— Który to kieliszek? — zapytałem, odwracając głowę.
— Trzeci — bąknęła.
— Laska, masz tempo lepsze ode mnie.
Roześmiała się cicho.
— Nie byłabym tego taka pewna — przyznała. — Ja mam po prostu ochotę na…
— Zauważyłem już.
— Nawet nie wiesz na co!
— Na wino, to oczywiste.
— Nie tyylko!
— Dobra, pora skończyć. — Wstałem. Już miałem łapać za butelkę. Uprzedziła mnie Raven, zabierając ją. Syknęła niczym kot, po chwili zaśmiała się głupio. Co z nią nie tak?
— Nie będę się z tobą ganiał. Pij, śmiało. Z góry mówię, że jeśli się opijesz, zostajesz na kanapie.
Upiła kolejnego łyka.
— Zostaniesz ze mną? — Uśmiechnęła się wrednie.
Tym razem to ja posmakowałem wina.
— Zapomnij.
Minęło pół godziny, zanim skończył się odcinek serialu. W tym czasie zjedliśmy po dwa hot-dogi, zaś butelka wina była niemalże pusta. Zaczynało mi się kręcić w głowie, zaś Raven była widocznie pijana. Nie wierzyłem, że po kilku lampkach doszła do takiego stanu.
— Piłaś coś wcześniej? — zagadałem, przerywając ciszę.
— Nie! To znaczy… tak, tak, tak, piłam — jęknęła. — Ale trochę, tylko trochę, bardzo mało!
Przewróciłem oczami. Nie miałem najmniejszej ochoty na dalsze sterczenie tutaj.
— No ale Cameroon. — Chwiejnym krokiem ruszyła w moją stronę, po czym usiadła mi na kolanie. — Nie złość się!
Nie, wręcz nienawidziłem zachowania osób totalnie pijanych. Już jakiś czas temu obiecałem sobie, że to koniec ze zgonami i imprezami. I chciałem tego unikać. Przed sobą mam żywy okaz słabej głowy, która wariuje po winie. Ach, co ja mówię, przecież piła więcej, sama to wyznała. Niespokojnie kręciła się, wodząc dłonią po swojej nodze. Nie podobało mi się to totalnie.
— Idź już spać, Rav. — Odepchnąłem ją delikatnie i wstałem, uważając, by nie spadła. — Chodź, zaprowadzę cię…
— Ja chciałam na kanapie!
— Jesteś już pijana — powiedziałem, próbując zachować spokój.
— Nie wygłupiaj sięę. — Zbliżyła twarz do mnie.
Wewnątrz mnie niemalże się gotowało. Szkoda, że tutaj nie ma żadnego klawisza “delete” albo “escape”.
RAVEN?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz